DOMINIK GAC: W „Amatorze” Krzysztofa Kieślowskiego jeden z bohaterów formułuje tezę, że tylko amator może być prawdziwym i wolnym artystą. W świecie muzyki takich ludzi nazywa się niekiedy muzykantami. To określenie przywodzi na myśl muzykę tradycyjną i środowisko folkowe. Wy zaś w Furii – jak sami twierdzicie – gracie nekrofolk.
MICHAŁ „NIHIL” KUŹNIAK: Średnio mi ten nekrofolk pasuje, to zwyczajna szufladka. „Folk” to w zasadzie brzydkie słowo, choć ładnie brzmi.
Czujesz się muzykiem czy muzykantem?
Zdecydowanie muzykantem i nigdy nie chciałbym zostać muzykiem. Chcę być coraz lepszym muzykantem. Muzykantem na poziomie mistrzowskim, ale nigdy profesjonalistą upakowanym w sztywne schematy instytucji.
A co z tezą z „Amatora”?
Nie do końca się z nią zgadzam. Solista, którego od dziecka szkolą na wirtuoza, może się nim stać i grać tak, że słuchacz zbliży się do prawdy i piękna. Problem leży gdzie indziej. Operujemy złą definicją sztuki, powinniśmy oddzielić ją od rozrywki. Absolutna większość tego, co dzisiaj określa się mianem sztuki, w rzeczywistości jest właśnie pustawą rozrywką. Zresztą, jeśli się nie mylę, dziś rozrywka mieści się w definicji sztuki, której uczą.
Michał „Nihil” Kuźniak
Muzyk, kompozytor, współtwórca licznych projektów z pogranicza muzyki metalowej i alternatywnej. Lider zespołu Furia, jednego z najważniejszych przedstawicieli nowej fali polskiego black metalu. Styl grupy, czerpiący ze śląskiego folkloru i młodopolskich powidoków, zyskał uznanie na świecie. Furia występuje w „Weselu” w reżyserii Jana Klaty, Kuźniak jest też współautorem muzyki do „Trojanek” tego samego reżysera.
Gdzie przebiega granica?
Nie da się jej nakreślić. To są oczywiście kwestie związane z indywidualnym odczuwaniem każdego człowieka. To jest moja definicja. Sztuka to jest coś blisko tak zwanego Boga, a to siłą rzeczy nie może być średnie. Sztuka ma poruszać struny w człowieku. Struny odpowiedzialne za sprawy poważne. Wydaje mi się, że kiedyś rozrywka też mogła poruszać te struny. Mogłoby tak być i dziś, tylko realia się zmieniły. Dziś ci oszuści serwują nam rozrywkę w innych celach niż rozrywkowe.
Czy ta granica poza odczuwaniem wiąże się także z estetyką? Myślę o black metalu, gatunku, w który wpisuje się nie tylko Furię, ale i inne współtworzone przez ciebie projekty. Ten rodzaj muzyki nie należy do najmilszych, jest brzydki i odpychający, przynajmniej w pierwszym kontakcie.
Twój opis pasuje do pierwotnego black metalu z lat 90. i takich zespołów jak Darkthrone. Dzisiejszy black metal to często piękne, bliskie muzyce klasycznej melodie, które poruszają ludzi. Tyle że w brudnej otoczce, która fajnie kontrastuje i zaznacza naszą odrębność. No i przyciąga. Poza tym to się dzieje od dawna, zdążyło już dojrzeć pokolenie, które od ładnych paru lat posługuje się tym narzędziem, tylko teraz zostało to dostrzeżone w polskiej kulturze. Trzeba się było przebić na świecie, żeby się to mogło stać.
Ta przystępność jest efektem ewolucji gatunku?
Mam ochotę tak powiedzieć, ale kiedy pomyślę o klasycznych płytach, takich jak „Panzerfaust” Darkthrone lub „Nemesis Divina” Satyricon, to uświadamiam sobie, że tam też są ładne melodie.
Zatem to odbiorcy ewoluowali, skoro black metal cieszy się dziś popularnością?
Black metal jest czymś nowym dla mainstreamu i dlatego może go pociągać. W latach 90. ludzie mogli usłyszeć w wiadomościach o płonących kościołach w Norwegii, ale następnego dnia już o tym nie pamiętali, tymczasem black metal żył swoim życiem, tworząc osobny świat. Teraz się nim zainteresowano. Czasy są tak mocno przesterowane, że to mainstream dorósł do black metalu, a nie odwrotnie. Okazuje się, że black metal może bardzo dobrze opisywać rzeczywistość – lepiej niż pop, czy taki Marilyn Manson, który w latach największej popularności uchodził za ekstremalnego i obrazoburczego twórcę. Wtedy był wykluczony, słuchali go tylko zbuntowani nastolatkowie, a dziś jest kolejną rockową kapelą, gdzieś między Feel a Rammstein.
Wyobrażasz sobie, że Furia zagości w mainstreamie? Nie mam na myśli zasięgów Mansona, ale na przykład obecność na antenie radiowej „Trójki”.
Tak. Dowodem na to występy na OFF-ie i Openerze. Ludzie będą tego słuchać do momentu, aż im zobojętnieje – tak jak zobojętniał Manson.
To wy zdecydowaliście o wejściu na wspomniane sceny, ale i do Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Jesteście na fali, której co prawda nie wywołaliście, ale rodzi się pytanie: jesteście surferami czy rozbitkami?
Do niedawna nie dbaliśmy o zachowanie równowagi, po prostu robiliśmy swoje. Nasze działania nie były w żaden sposób skalkulowane. Zadzwonił Klata, powiedział: „Wyspiański”, i już. Jakby sobie wymyślił coś innego, to niekoniecznie byśmy to zrobili. Z „Weselem” mieliśmy na początku zagwozdkę. Były wątpliwości: na ile ironicznie będzie, co będzie dla nas wiochą? Ale to hasło „Wyspiański, Wesele” było jak coś naszego. Gdy to usłyszałem, poczułem, jakbyśmy mieli nagrać kolejną płytę – taką, która wypala z nas, ale tym razem lont podpala ktoś inny.
Nadal macie ochotę na Wyspiańskiego, czy teatr wyczerpał temat?
Absolutnie nie wyczerpał, wręcz przeciwnie, Wyspiański dopiero coś uruchomił. Jest tu teraz ze mną zresztą.
Wyspiański wpisuje się w wasze zainteresowanie Młodą Polską. Mało komu chce się dziś nieironicznie grzebać w twórczości tamtego czasu. Tymczasem wy traktujecie ją serio. Czy to wynika z blackmetalowego etosu, w którym kluczowa jest kategoria „prawdziwości”?
To jest połączone. Nie mieści mi się w głowie, że moglibyśmy być niepoważni w tym, co robimy. Roztaczamy wokół siebie opary absurdu, ale sam rdzeń jest śmiertelnie poważny. Jesteśmy poważni i jesteśmy w prądzie młodopolskim, jedno do drugiego się dodaje.
A jeśli pójdziemy pod prąd, w górę rzeki?
W kontekście tworzenia nie jesteśmy książkowi. Nic, co robimy, to nie są świadome inspiracje jakimiś artystami – to wypływa podświadomie z rdzenia, z pamięci DNA. Dopiero teraz odkrywam, skąd się bierze to, co już zrobiliśmy. Idąc w górę rzeki, znalazłem zbieżności z antyczną Grecją – poprzez „Trojanki”. Przypomniałem właściwie – to siedziało w środku, nieuświadomione.
Jesteś przekaźnikiem czy wyrocznią? Skomponowaną przez ciebie muzykę do „Trojanek” w reżyserii Jana Klaty odgrywa na scenie Kasandra, czyli Małgorzata Gorol.
Jan Klata mnie zaprosił, bo wiedział, że jestem przekaźnikiem. Poza tym pozwolił być wyrocznią.
W teatrze ilustrujesz dźwiękami słowa innych autorów, ale robiłeś to już wcześniej, wykorzystując wiersze młodopolan jako teksty Furii.
Nieważne, czyje były. To nie tyle są źródła inspiracji, ile połączenia z bratnimi duszami. Odnajdywanie własnej przebytej drogi i przeszłości. Oni też byli tylko i wyłącznie przekaźnikami, przez które przepływał pewien prąd – teraz przepływa przez nas.
I Wyspiański też jest takim towarzyszem podróży?
Zdecydowanie. Z nim akurat było tak, że to nie my przyszliśmy do niego, ale on do nas.
Towarzyszą wam również miejsca.
Tak jest ze Śląskiem, który rezonuje z tym, co robimy. Przy czym mój Śląsk to Górnośląski Okręg Przemysłowy. Źródłem jest nasz las i kilka innych punktów, które są kawałkami Księżyca na Ziemi. Założę się, że jest jeszcze masa nieodkrytych przez nas miejsc. Za jakiś czas chcemy się wybrać na taką wycieczkę światoznawczą, żeby ich poszukać.
Usiłując znaleźć wspólny mianownik dla tego, co robicie i tych wszystkich nazwisk oraz miejsc, przychodzi mi na myśl jedynie mało precyzyjna „duchowość”.
Nie do końca czuję nazwanie tego w ten sposób, ale to jest właściwie to. Stawiamy na duchowość – a dziś w zasadzie jej nie ma, albo jest pozorna. Dziadowie i pradziadowie wywalczyli nam wolność dzięki generalnie zdrowym duchom. I teraz mamy te swoje ciała wolne, ale duchy? Obawiam się, czy nie były ostateczną walutą, kiedy dobijano targu.
Furia wierzy w duchy?
Nie wierzy. Wie. Furia widzi duchy, widzi czary, ale ona sama jest tylko i wyłącznie kanalizacją naszych osobowości, upychaniem ich w formę. To jest kwestia widzenia i dostępu, rozmowy z duchami, życia z nimi w jednym świecie. Nie w Katowicach, na Górnym Śląsku, w Polsce, tylko w tej baśniowej krainie o nazwie Śląsk. Ja wiem, że widzę inaczej niż inni ludzie, ale nie wiem, jak to opisać w rozmowie, i w sumie nie chcę tego robić, bo o tym jest nasza muzyka.
Ją także trudno opisać. Najpowszechniejszym i chyba bliskim prawdy terminem jest polski black metal, Furia uchodzi za czołowy zespół „polskiej fali black metalu”. Co się kryje pod tym określeniem?
To jest bardzo zawiła tematyka i nie mamy tu czasu na wyjaśnienia, ale w skrócie: są tacy, którzy twierdzą, że black metalu już nie ma, i tacy, którzy mówią, że jest i ma się świetnie. Stawiałbym na to, że prawdopodobnie rzeczywiście już go nie ma, a tego określenia używa się dla uproszczenia. Traktuję to jako ułomny, ale bliższy prawdy sposób opisania nas ludziom, którzy nie wiedzą, co gramy.
Nie da się jednak ukryć, że ta etykietka działa na waszą korzyść. Zastanawia mnie, co w tym wypadku oznacza przymiotnik „polski”.
Nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi. Znajdą się tacy, którzy powiedzą, że polski black metal to wszystkie zespoły z Polski grające black metal, a inni stwierdzą, że polski black metal to muzyka, która jest oczywiście polska, ale i o Polsce. Z mojej perspektywy ta druga opcja jest prawidłowa. Tak naprawdę możemy powiedzieć, że to zjawisko dopiero raczkuje – wspaniale jest to obserwować.
O Polsce, ale inaczej niż Republika, Maanam, Kazik Staszewski, Katarzyna Nosowska, inaczej niż raperzy. Black metal nie porusza tematów społecznych, celuje w uniwersalizm – może więc przymiotnik „polski” nie jest do niczego potrzebny?
To jest muzyka uniwersalna z polskim duchem.
Ten opis wydaje się nieco karkołomny…
Dlaczego? Naiwne?
Przede wszystkim bardzo ogólny i przez to niejasny.
Na pierwszy rzut oka tak, ale jak się głębiej zastanowić… Mamy specyficzny klimat nad Wisłą. Chyba wyostrza zmysły na – nazwijmy to w uproszczeniu – cierpienie. Chociaż właściwie może za dużo pompy w tym określeniu.
Może to kwestia emancypacji? Nastolatkowie zasłuchani w norweskim black metalu zaczynają go grać – ten scenariusz realizowała większość blackmetalowych kapel na całym świecie. Kiedy zdałeś sobie sprawę, że to, co robicie, nie jest norweskie?
To było jasne od samego początku Furii.
Ale ten rodzaj muzyki graliście już wcześniej, choćby w MasseMord. Czy to zyskanie świadomości jest powodem, dla którego Furia wyszła z peletonu waszych projektów, a przy okazji także z ram subkultury?
To jeden z czynników – ważny, ale nie jedyny. Do tego dochodzą po prostu większa przystępność i bardziej podatny grunt. Poza tym niektóre gałęzie naszej twórczości się zdezaktualizowały.
Wiele z twoich projektów wchodzi w skład kolektywu Let The World Burn – to ewenement na polskiej scenie metalowej, gdzie najczęściej związki między zespołami opierają się po prostu na powiązaniach personalnych i geograficznych – nikt nie trudzi się formułowaniem wspólnych idei. Czy obecnie nadal tworzycie kolektyw, czy też siła waszego oddziaływania jest tak duża, że odpowiadacie za coś więcej?
Na palcach jednej ręki można policzyć zespoły, które moglibyśmy wrzucić do worka rodzącej się sceny muzyki metalowej z polskim duchem. Czy jesteśmy za to odpowiedzialni? Z jednej strony byliśmy pierwsi – przetarliśmy szlak, rzuciliśmy temat. Oczywiście przed nami były polskie zespoły metalowe robiące muzykę po polsku, ale za nimi stało jednak coś innego. A z drugiej strony – nie, bo w dużej mierze Furia jest o używaniu własnego rozumu. O osobowości, o swoim własnym charakterze, o tym, żeby robić to, co ty masz do zrobienia, a nie to, co robią wszyscy i czego się od nich oczekuje. O inspirowaniu się sobą. Może pokazaliśmy kilku zespołom, że taka możliwość istnieje, ale żaden z nich chyba się nami bezpośrednio nie inspiruje.
Scena metalowa rządzi się własnymi prawami. I choć była to muzyka buntu, to dziś dominuje w niej zachowawczość i konserwatywne hołubienie leciwych już wzorców. Nie jest to najlepsza dyscyplina dla poszukującego artysty.
Nie widzę tam za dużo sztuki.
To skąd ją bierzecie?
Nie byłbym taki pewien, czy my ją robimy. Bardzo bym chciał, żeby to była sztuka, ale nie uważam, żeby to było wystarczająco dojrzałe do tego miana. Mam wielką nadzieję, że jesteśmy na drodze do tego, żeby robić sztukę, ale to jeszcze nie to.
Trudno w to uwierzyć, widząc was w „Weselu”. Wasza muzyka i teksty, powstałe na potrzeby wcześniejszych płyt, stanowią tam integralną część arcydramatu. To znaczy, że jesteście niedojrzali jak Wyspiański?
Albo Klata.
Nie wyczuwam w tobie chęci niszczenia tego konserwatywnego metalowego porządku, ale musi ci być w nim ciasno, skoro tak często idziesz dalej.
Mam sentymentalny szacunek do tego, co było, choć w finale neguję ten rodzaj konserwatyzmu, tak samo jak nowe trendy, a właściwie zagrożenie wtórnością, które niosą. Jest jeszcze trzecia droga, postęp. I to już mnie ciekawi.
Ostatnio jesteś szczególnie postępowy. Dowodem „palemosty nielegal” SIKSA/CSSABA. Oddałeś swoje stare nagrania z muzyką elektroniczną bardzo wyrazistej artystce, która osnuła na nich głęboko osobistą opowieść. Nie bałeś się?
Bardziej nazwałbym to wątpliwościami niż strachem. Czy to, co zrobi, nie będzie wbrew mnie. Nie było. Poza tym to nie jest już moje, to jest teraz SIKSA, więc w tym wypadku, jeśli oceniasz to wydawnictwo jako postęp, oceniasz SIKSĘ. Ona nadała temu własny, nowy sens.
Określenia „postępowy” użyłem z przekąsem. Metalowy konserwatyzm objawia się między innymi tym, że współpraca ze zdeklarowaną feministką budzi kontrowersje. Na ile jest ci z SIKSĄ po drodze?
W ogóle mi nie jest, albo inaczej: nasze drogi nie biegną w przeciwnych kierunkach, ale są osobne. Jej droga jest prosta, a jej cel jasny. Ja za to tułam się „skądś do nikąd”. I akurat się te drogi przecięły. Porusza mnie jednak szczególnie głęboka wiara w Prawdę, niezależnie, jaka ona jest. A już w ogóle kiedy się o nią walczy jak lew. Lwica.
Ta sytuacja wydaje się podobna do twojej kooperacji z Blindead, której efektem jest płyta „Niewiosna”. Dołączyłeś do zespołu o ugruntowanej pozycji i stworzyłeś z nim nowy materiał. Byłeś w tej sytuacji jak SIKSA? Nadałeś własny, nowy sens?
I tak, i nie… W pewnym sensie byłem SIKSĄ, która weszła w teoretycznie obce środowisko i nadała mu swój sens. Tylko różnica jest taka… że ja sens wyciągnąłem z tego środowiska, a nie z siebie, choć przez mój pryzmat. Przygody trójmiejskie z Blindead i „Trojankami” bardzo mi się przydały. Nad morzem porządnie się przewietrzyłem pod każdym względem, dzięki czemu mogę wrócić na Śląsk i dłubać w duchocie rzeczy wymagające większej dłubaniny.
Jesteś jednym z najbardziej charakterystycznych tekściarzy w polskim metalu.
To wypływa, staje się tekstem albo wierszem, czymkolwiek. Opisuję ludzkim językiem rzeczy, które ludzkie nie są i które właściwie są nieopisywalne, ale do tego dochodzi dźwięk i tu jest pies pogrzebany. Powstaje kreacja, która nie da się w żaden sposób opisać, choćbyś się wysilał i naginał.
Ten opis – wyjaśnienie waszego działania – jest potrzebny?
Absolutnie nie! Bo i po co? To się robi często o umarłych.
Sprytni żywi też tak robią.
To jest nam akurat niepotrzebne.
Niekiedy są sprytni i jednocześnie wielcy artystycznie.
Niestety my do nich nie należymy. To by był ten rodzaj autokreacji, którego jestem gorącym przeciwnikiem.
Ktoś powie, że nie dając wskazówek, też kreujesz.
Jedyne, co pozostaje, to uwierzyć mi, że mówię prawdę.
Nie pomagasz odbiorcom…
Na tym polega cała zabawa. Ta nasza gra jest jedynym w życiu, co jest nasze – co zależy od nas, czym kierujemy, gdzie rozdajemy karty. W każdej innej sferze życia musimy się mniej lub bardziej podporządkować. Tutaj też na pewno są ślepe zaułki, czasem pojawiają się minikompromisy, ale mimo wszystko sedno jest takie, że to jest nasze, to jest nasz świat, do którego nie zapraszamy, ale zostawiamy uchylone drzwi.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)