„Ogromna popularność sieci World Wide Web sprawiła, że zjawisko o nazwie Internet znane jest milionom ludzi na całym świecie. Wielu z nich jednak już podczas pierwszego kontaktu natrafia na barierę w postaci niezrozumiałego słownictwa lub też gubi się w obliczu niezliczonych możliwości oferowanych przez to najmłodsze z mediów” – pisze Michał Czajkowski w opublikowanym w 1999 roku przez wydawnictwo Mikom „Leksykonie Internetu”.
Wcześniej jest jednak rok 1997: rok przyjęcia konstytucji i kolejnej pielgrzymki papieża, powodzi stulecia i emisji pierwszych odcinków „Klanu” i „Złotopolskich”. Bezrobocie w skali kraju wynosi 10–13%. W domu komputery PC ma nieco mniej niż co dziesiąty Polak (według CBOS). Od października sklepy komputerowe sprzedają polską wersję Windowsa 95. Na pulpicie nowo instalowanych systemów wyraźnie widać ikonę Internet Explorera – od teraz nawet informatyczne lamusy są gotowe do włączania się w globalną sieć, tym bardziej że od roku pozwala na to numer dostępowy Telekomunikacji Polskiej.
„Dobrodziejstwo dostępu do podstawowych usług Internetu (niekoniecznie z e-mailem) to wielka sprawa dla ludzi, którym pomaga to w zdobywaniu wiedzy i podnoszeniu kwalifikacji, a także dla tych, którzy po prostu chcą wiedzieć więcej o sobie i świecie” – pisze w podręczniku „Internet bez tajemnic” (wyd. PLJ, Warszawa 1997) Piotr Rygałło. Następnie krok po kroku opisuje sposób łączenia się z Internetem w Windowsie 95 (wybierz modem, numer telefonu 202122, na końcu wystarczy kliknąć klawisz „Połącz”). To jednak tylko mały fragment podręcznika – reszta zawiera katalog stron WWW i niewielki słowniczek terminów informatycznych.
Według danych Banku Światowego 2% Polaków ma wówczas dostęp do Sieci, według CBOS – 5%. „Internet bez tajemnic” i podobne wydawnictwa próbują przekonać pozostałych do podłączenia się, ale też pomagać tym, którzy już „bywają” (bo przecież nie „są”) online. Dziś niespecjalnie ważne jest to, jak uczyły one sprawnie podłączać modem, klikać w linki czy składać strony z prostego HTML-a. Ciekawsze jest, jak oswajały Internet, pokazywały jego dobre strony i możliwości działania w globalnej sieci. To cenne świadectwa oczekiwań wobec tego, czym Internet miał się stać, i ślady prób wyciągnięcia go z niszy akademickiej i profesjonalnej, podejmowanych nieraz przy pomocy metafor i odwołań do znanego, materialnego świata i – niekiedy – także przez proponowanie polskich odpowiedników angielskich terminów informatycznych. Ten ostatni sposób okazał się najmniej efektywny, a pojęcia takie jak odwołanie (link), webmajster, przeszukiwacz sieciowy (wyszukiwarka) czy odgrywarka (program odtwarzający MP3) uległy szybkiej i brutalnej kolonizacji.
Tym, co uderza przy lekturze rozdziałów motywujących do podłączania się, jest pokazywanie Internetu jako medium o statusie „na serio”. „Po co nam ten Internet?” – pyta Maciej Sokołowski w „Internecie w Polsce” (Wyd. Inwestpol – Consulting, Gdańsk 1998) i obiecuje, że przytoczy zaraz „parę przykładów przydatności Internetu w codziennym życiu ludzi, niekoniecznie związanych zawodowo z Informatyką” (tak, „Informatyką” pisaną z wielkiej litery). I wymienia: przesyłanie informacji, choćby po to, żeby dotrzeć do danych katalogowych produktów firmy Intel (pracujesz jako elektronik), zobaczyć wiadomości giełdowe (wiadomo) czy prognozę pogody (pracujesz jako meteorolog). Dopiero na czwartej pozycji pojawia się turysta, który może skorzystać z wiadomości na liście pl.rec.travel (gdyby chciał się dowiedzieć, jak zdobyć wizę do – dlaczego by nie – Patagonii).
Maciej Sokołowski, „Internet w Polsce”
Zauważalna nieporadność koncepcyjna i literacka tego zestawienia nie powinna nas zwodzić – w tym czasie Internet wciąż ma być dla profesjonalistów, a przynajmniej dla ludzi, którzy wiedzą, czego chcą, a chcą się rozwijać, poznawać świat, zdobywać wiedzę, zakładać firmy. Zresztą badania z 1997 roku wskazują, że z komputerów i Internetu korzystają osoby z wyższym wykształceniem, kadra kierownicza, inteligencja.
Medium raczej na serio
„Niektórzy mówią, że [Internet] przypomina grupę setek milionów konsultantów, którzy są na każde twoje zawołanie. Nie wiesz czegoś? Wchodzisz do Internetu, znajdujesz odpowiednią stronę i po kłopocie” – to w „Elementarzu internauty”, rozdziale grubej książeczki „Internet. Praktyczny przewodnik. Po co nadmiernie komplikować sprawy, które są dla ludzi” Angusa J. Kennedy’ego (wyd. Pascal, przeł. Joanna Białko, Piotr Fraś, Piotr Goraj, Bielsko-Biała 1998). Internet to autostrada do informacji i wiedzy, chociaż „główne arterie już ledwo dyszą od nowych użytkowników”. Można tu też zrobić zakupy (to „alternatywny supermarket”) albo zarobić. O ile warto się angażować w takie aktywności online, należy uważać przy szukaniu nowych znajomości, bo „fałszywa może być płeć, a osobowość wymyślona”. Poszukiwanie i nawiązywanie relacji z innymi to mniej poważne zastosowanie Internetu, podobnie jak wymienione przez Sokołowskiego rozmowy na IRC-u, granie w „gry zespołowe” online, ściąganie nowej wersji DOOM-a, wchodzenie na stronę Disneya czy korzystanie z lokalnych grup dyskusyjnych. Potrzeba przedstawiania Internetu nie jako miejsca bezproduktywnego spędzania czasu, ale raczej jako czegoś w rodzaju informatycznego i kapitalistycznego katalizatora człowieka (szybciej, więcej, lepiej) będzie skutkować specyficznym zagospodarowywaniem internetowych przestrzeni relacji i rozrywki. Jeśli więc już korzystać z IRC-a, to raczej po to, aby uczyć się języka…
Po części to wpływ samego gatunku – poradnik przecież musi być praktyczny, ale niedaleko stąd do proponowania medium naprawiającego społeczeństwo. Ten wątek pojawia się wyraźnie w wywiadach Marty Juzy z akademickimi twórcami polskiego Internetu („Kultura Internetu w Polsce. Od akademickich początków do upowszechnienia zjawiska”, Kraków 2012). Tyle że oni jego przełomowość widzą w darmowej, wolnej dystrybucji informacji, wiedzy i zasobów oraz w rozwijaniu wspólnotowości, podczas gdy przewodniki proponują innowacyjność typu kapitalistycznego, indywidualistyczną i konsumpcyjną, kwestionującą przy tym dawny elitaryzm środowiska twórców. Jeden z „ojców polskiego Internetu” (w książce Juzy wypowiadają się tylko mężczyźni) tak to podsumowuje: „Nagle temat ten [internet] zaczyna być ważny społecznie czy akceptowany społecznie. I nagle okazuje się, że te środowiska [twórców] wcale się z tego nie cieszą, bo do tego grajdołu, w którym oni siedzieli, przychodzi cała reszta społeczeństwa, ale to oni mają się dostosować do społeczeństwa, a oczekiwali, że będzie odwrotnie”. Kilka lat później dzieci Neostrady ostatecznie przekreślą te złudzenia.
Martin Miszczak, „Internet. Katalog Polish World”
W wydanym przez Helion w 1997 roku zbiorze Martina Miszczaka „Internet. Katalog Polish World” brakuje rozdziału opisującego zalety Internetu – dopiero czwarta strona okładki prezentuje ich wybór. Krótkie frazy umieszczone na wypunktowanej liście mają nie tylko zachęcać do przejścia w stan online, ale też reklamować zawartość katalogu. „Czy wiesz, że dzięki sieci Internet możesz: poznać sekrety superpamięci (mnemonika), kupić polskie wersje amerykańskich plakatów filmowych, poszperać po Polskich Bibliotekach Uniwersyteckich, zobaczyć obrazy polskich królów, obejrzeć rysunki Wirtualnej Galerii Mleczki, zajrzeć na polską stronę jazzową, poznać historię zespołu Maanam, przeczytać wiersze Wisławy Szymborskiej, poznać rozkład jazdy PKP”. Wczesny polski Internet wspierają: niedawna (1996) noblistka, katalogi biblioteczne i PKP, muzyka, czytanie, kupowanie, oglądanie, szperanie i poznawanie. Internet to zestaw treści i narzędzi, a nie świat, w którym po prostu się jest. To medium, którego wartość pochodzi z zewnątrz.
mszdpi i imszp
Katalogi WWW dołączane do rozdziałów o zaletach Internetu czy podstawach technicznych jego funkcjonowania są dodatkową pomocą dla początkujących. Końcówka lat 90. to czas, w którym wciąż jeszcze ma sens ręczne spisywanie stron WWW, a wyszukiwarki (AltaVista, MetaCrawler, DejaNews, Open Text, Excite Point, InfoSeek, SavySearch, HotBot, Webcrawler, Lycos, CNN, Magellan, Yahoo!) mają ograniczony zakres.
Google ze swoim przełomowym algorytmem wyznaczania wartości stron dopiero zaczyna okres dynamicznego wzrostu – w 1998 roku pozyskuje kolejny milion dolarów na rozwój, rok później inwestorzy wyłożą już 25 milionów, a firma przeniesie się do Mountain View. Jednak do jej globalnej dominacji jest jeszcze daleko, a powiększającym swoją ofertę polskim portalom, takim jak Onet czy Wirtualna Polska, wciąż opłaca się utrzymywać własne katalogi stron WWW i systemy wyszukiwania. Portale liczą także na pomoc użytkowników, chcących umieszczać w spisach adresy swoich stron domowych czy firmowych. Nie jest to postawa wyjątkowa – to przecież w 1998 roku powstaje katalog DMOZ (Open Directory Project), mający być globalnym, merytorycznym indeksem Webu stworzonym od podstaw przez społeczność edytorów.
Michał Jakubowski, „Internet. Początek żeglugi”
Lektura polskich odnośników umieszczanych w drukowanych katalogach WWW z tego okresu zaskakuje dużą liczbą stron polonijnych: kiedy upowszechnia się Internet, polonusi z całego świata zaczynają tworzyć treści dla Polaków i o Polsce, korzystając z lokalnej przewagi technologicznej czy relatywnie mniejszych kosztów dostępu. Do tego strony Internetowe wymieniane w drukowanych indeksach rażą skomplikowanymi adresami. Na przykład według indeksu z publikacji wspomnianego już Martina Miszczaka (1997) warszawski hotel Victoria utrzymuje stronę w domenie polbox.com.pl, domena wydawnictwa Prószyński i S-ka zawiera tyldę (/~prosska), a w domenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych pojawiają się, po slashach, tajemnicze skróty mszdpi i imszp.
Tak niebezpieczny dla archeologii mediów sentymentalizm sugerowałby widzieć w książkowych katalogach WWW ostatni triumf druku nad Internetem. Jednak ówczesny świat cyfrowy wypełniony jest papierem i drukiem. Tim Berners-Lee w swoich wspomnieniach pisze, jak książki i doświadczenie papierowej lektury inspirowały go w budowaniu podstaw World Wide Web – początkowo zresztą projekt nazywać się miał Enquire, od popularnej encyklopedii „Enquire Within upon Everything”, której jedno z wielu wydań Berners-Lee często przeglądał jako dziecko w rodzinnym domu w Londynie. Od lat 70. w interfejsach graficznych komputerów rządzą metafory pracy biurowej: pulpity, kosze na śmieci, pliki poukładane w teczkach. WWW to jeszcze wtedy medium przede wszystkim tekstowe – w podręczniku HTML Dave’a Taylora z 1995 roku, opublikowanym po polsku rok później w wydawnictwie Helion, czytamy, że „najważniejsze i prawdopodobnie najczęściej używane polecenia języka HTML dotyczą odstępów między wierszami lub akapitami”, chociaż radzi on także, jak przygotowywać strony pod przeglądarki działające w trybie graficznym.
W drugiej połowie lat 90. na stronach WWW bez problemu znaleźć można tła imitujące blat biurka czy przypominające koperty ikonki, pod którymi umieszcza się adres e-mail. Układ portali i magazynów sieciowych przypomina drukowane wydania czasopism. Co więcej, szczególnie bolesne dla użytkowników domowych koszty połączeń sprawiają, że strony WWW czyta się jak egzemplarze, a nie węzły sieci: pobiera się je na dysk i szybko kończy połączenie, albo nawet drukuje, jeśli znajdują się na nich dłuższe teksty lub specjalnie przydatne informacje. Nawet drukowane magazyny komputerowe sprzedawane są z płytami CD, na których znaleźć można całe serwisy WWW.
Oczywiście tłumaczenie nowego świata drukiem i przez druk nie zawsze się sprawdza. Jeśli ktoś chce się nauczyć HTML-a, może bez trudu znaleźć materiały w sieci; jeśli korzysta z Gophera czy Usenetu, wchodzi do przestrzeni z minimalnym interfejsem, gdzie nie ma miejsca na flirt z dobrze znaną papierową materialnością. Ale to minimalistyczny Gopher ostatecznie umiera, a WWW rozwija się dynamicznie, potwierdzając przy tym potencjał remediacji. W 1996 roku David Siegel publikuje pierwsze wydanie swojego bestsellera „Creating Killer Web Sites: The Art of Third-Generation Site Design”, w którym proponuje nowe podejście do tworzenia stron WWW: nie pisanie ich, a projektowanie, z wykorzystaniem planowania typograficznego i grafiki, tak aby zagwarantować użytkownikom „całościowe doświadczenie”.
Przed wielką metaforą
W naturze wygrywa się zróżnicowaniem, w technice – monopolizacją i standaryzacją. Podręczniki do wczesnego Internetu są świadectwem kończącego się zróżnicowania technicznego tego medium. W tłumaczonej na język polski książce Paula Gilstera z 1994 roku „Internet. Przewodnik użytkownika” (przeł. Grzegorz Grudziński, Wydawnictwa Naukowo-Techniczne, Warszawa 1995) znaleźć można opis sieci, protokołów i metod komunikowania się i publikowania – wtedy jeszcze aktywnych i działających, dziś, z różnych powodów, martwych i zapomnianych.
Oparta na własnościowym oprogramowaniu i konkurencyjna wobec Internetu sieć BITNET, za sztywny w porównaniu z World Wide Web protokół wymiany dokumentów Gopher, Archie – system przeszukiwania zasobów FTP, serwery informacji rozległej WAIS, w których informacji szukało się, budując złożone kwerendy bazodanowe czy BBS-y – właściwie nie pozostawiły po sobie śladów, jeśli nie liczyć oddolnych projektów kolektywu Archive Team lub opisów i screenshotów z drukowanych przewodników. Glister opisuje medium sprzed ugruntowania się wielkiej metafory, według której World Wide Web, usługa przesyłania hipertekstowych dokumentów między komputerami, jest utożsamiana z całym Internetem.
„Rok rozwoju Sieci należałoby liczyć co najmniej poczwórnie. Wszystko zmienia się w takim tempie, że bardzo łatwo pomylić się co do teraźniejszości. To, co dziś jest, za dwa miesiące może okazać się zamierzchłą przeszłością” – pisze Tomasz Bienias w wydanej przez Znak książce „INTERNET” (seria „Krótko i Węzłowato”, Kraków 1998). Inni autorzy przewodników również podkreślają, jak trudno pisać książki na ten temat: zanim zamknie się cykl wydawniczy, zmieniają się opisywane strony, programy, adresy. W końcówce lat 90. Internet jest jeszcze nowy i nieprzewidywalny: technicznie, kulturowo, społecznie, ekonomicznie. Dziś ludzie korzystający z Facebooka mogą nawet nie wiedzieć, że korzystają z Internetu.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).