Klasa strachu
„Strefa mroku”

17 minut czytania

/ Obyczaje

Klasa strachu

Michał R. Wiśniewski

W dziełach popkultury nastawionych na wpędzanie klasy średniej w stany lękowe – niegdyś „Strefie mroku”, dziś „Czarnym lustrze” – najbardziej przerażające jest to, że rzeczywistość wciąż okazuje się straszniejsza

Jeszcze 4 minuty czytania

Kiedy byłem dzieckiem, bałem się jak dziecko. Przerażały mnie androidy i wilkołaki z „Pana Kleksa”, cyberpunkowy body horror z „Pilota Pirxa”, bagna wciągające konie i ruchome piaski; brak wody na pustyni i bezludne wyspy, amerykańska policja bijąca ludzi na ulicach i obozy zagłady.

Dziś, jako mąż dorosły, zapomniałem o dziecięcych strachach. Kiedyś śniła mi się wojna, teraz w koszmarach wracają mi głównie różne nieprzyjemne życiowe sytuacje przefiltrowane przez oniryczną logikę snu. Surrealistyczne klasy szkolne, które nie przerażają swoją nieeuklidesową architekturą, ale zapomnianym zadaniem domowym; ostatnie dni studiów, kiedy uświadamiam sobie, że ani razu nie byłem na zajęciach u profesora-potwora; nieznośne heterotopie biurowców z niedokończonymi projektami. Strachy przeszłe występują na przemian z lękami codzienności, przepisanymi z pamięci w niesamowite narracje. Raz śniłem o tym, że stłukłem i utopiłem iPhone’a, innym razem, że na wycieczce z jakiegoś powodu nabyłem router za 200 zł, żeby mieć internet, a przecież mam w telefonie, więc zamartwiałem się tymi bez sensu wydanymi pieniędzmi, rozmyślając, czy może już rozpakowany i użyty sprzęt da się sprzedać na jakimś portalu aukcyjnym, aż nadeszło wybawienie poranka.

Piszę o snach, bo w głowie brzęczy mi podsumowanie tekstu Agaty Sikory: „Śpijmy zatem spokojnie, nikt nie wymaga od nas rezygnacji z Facebooka”. Koszmar to sen niespokojny, ale mimo wszystko bezpieczny, gwarancją wyjścia z matni jest przebudzenie. Katharsis po chwilowym zamęcie: wcale nie wydałem tych pieniędzy, a iPhone jest nietknięty, nie było żadnej klasówki ani egzaminu.

Brakuje tylko, żeby w kadr wszedł Rod Serling, spojrzał w kamerę i powiedział: „Takie rzeczy zdarzają się, gdy odwiedzacie strefę mroku”. Historie z telewizyjnej antologii „Twilight Zone” (1959–1965) były krótkimi koszmarami. Serling, pomysłodawca serii, opisał ją w 1959 roku jako „serię pomysłowych opowieści, które nie są skrępowane czasem, przestrzenią i znanymi prawami natury”.

Strefa dyskomfortu

„Strefa mroku” wprowadziła pod amerykańskie strzechy opowieści, które wcześniej można było znaleźć w kinach i magazynach z opowiadaniami SF. Karmiły się tymi samymi strachami: postwojennej traumy, paranoi antykomunistycznej, widma nadciągającego konfliktu atomowego. Sztafaż fantastyczny pozwalał na budowę barwnych metafor i interesującą wizualizację lęków. Ale przede wszystkim na omijanie cenzury sponsorów i sieci. Przed „Strefą mroku” Serling wielokrotnie doświadczał ingerencji agencji reklamowych, tak jak wtedy, gdy na żądanie U.S. Steel musiał zmienić historię przemocy rasowej w małym miasteczku. Z zainspirowanego mordem czternastoletniego czarnoskórego Emmetta Tilla scenariusza wypadło słowo „lincz”, a akcję przeniesiono do nieokreślonego miejsca, z dala od amerykańskiego Południa. W wywiadzie udzielonym chwilę przed premierą Serling opowiadał, że walczy z cenzurą, ale ważniejsze jest dla niego w ogóle dać głos problemowi niż milczeć.


Oglądana dziś „Strefa mroku” razi teatralną sztucznością typową dla ówczesnych produkcji telewizyjnych, szukających dopiero własnego języka. Ale ich tematyka w wielu przypadkach okazuje się przerażająco aktualna. Serling, lewicowy patriota, największe zło swoich czasów widział nie w urządzeniach, a uprzedzeniach, toteż wiele opowieści mierzy się z nietolerancją społeczeństwa. Serial słynął z zaskakujących zwrotów akcji, jak w odcinku „W oku patrzącego”, którego bohaterką jest kobieta po nieudanej operacji plastycznej. Jej brzydota wzbudza odrazę lub współczucie pielęgniarek i lekarzy; gdy wreszcie zdejmują jej bandaże, okazuje się, że jest piękna – ale według naszych standardów, bo w tamtym świecie normą są twarze przypominające świńskie ryje. Metoda odwracania oczekiwań wracała wielokrotnie, np. w odcinku, w którym hitlerowski zbrodniarz trafia do Dachau. Senno-magiczna otoczka serialu pozwalała na mocne wizualne metafory. W „Jestem nocą, pomaluj mnie na czarno” niebo czarnieje od ludzkiej nienawiści.

Ludzie i roboty

Także charakterystyczny dla tamtych czasów lęk przed nuklearnym holokaustem „Strefa mroku” wykorzystywała, by mówić o ludziach. „Schron” opowiadał o zachowaniu grupy znajomych, którzy w obliczu ataku atomowego chcą się skryć w bunkrze należącym do jednego z nich. W obliczu nadciągającej zagłady dochodzi do aktów przemocy, zdesperowani obywatele siłą wdzierają się do schronu. Okazuje się jednak, że alarm był fałszywy – zupełnie jak niedawny incydent na Hawajach, gdy panikę wywołał błąd operatora sieci informującej o zagrożeniach. Koniec świata został odwołany, zostali ludzie, którzy przyparci do ściany poznali prawdę o sobie i muszą teraz z tą wiedzą żyć.

„The Twilight Zone”, odc. „Bunkier” (Shelter)„Strefa mroku”, odc. „Bunkier”

Skupienie na ludzkiej naturze prowadzi tu do przesłonięcia systemowego problemu, który przepracował Philip K. Dick w opowiadaniu „Nie żyjesz, Foster” – atmosfera strachu jest na rękę sprzedawcom prywatnych schronów; tytułowy bohater żyje w lęku, ponieważ jego rodzina takowego nie posiada. Dick, kojarzony dziś głównie z narkotykami i doświadczanymi pod ich wpływem religijnymi objawieniami, ma wielkie zasługi jako kronikarz cichej desperacji amerykańskiej prowincji uwikłanej w kapitalizm. Brak złudzeń i celne obserwacje na temat systemu sprawiają, że w tej kwestii jego proza się nie zestarzała (czego nie można powiedzieć np. o warstwie obyczajowej i podejściu do kobiet). Ostatnie masowe zabójstwa w amerykańskich szkołach sprawiły, że rozkwitł rynek zabezpieczeń (pancerne drzwi, bramki) – tak działa wolny rynek.

Jedną z obsesji Dicka były androidy, zwłaszcza takie podszywające się pod ludzi. „Strefa mroku” nie stroniła od takich tematów (czysto dickowska „Późna godzina”), ale i w ciekawy sposób je odwracała. W „Steel”, adaptacji opowiadania Richarda Mathesona (autora książki „Jestem legendą” czy sfilmowanego przez Spielberga „Pojedynku”), tytułowy bohater jest byłym bokserem, który musiał się przebranżowić po tym, jak ludzi z ringu wyparły maszyny. Steel jest trenerem androida Battling Maxo. Gdy ten ulega awarii, trener postanawia stanąć za niego do walki w przebraniu. Jak zwykle w „Strefie mroku” świat staje na głowie: to człowiek udaje maszynę.

Nieunikniony konflikt ludzi i maszyn w mniej romantycznym, a bardziej realistycznym (i profetycznym) wydaniu pokazał odcinek „Centrum mózgu u Whipple’a”. Wallace V. Whipple, właściciel fabryki, postanawia zastąpić siłę roboczą automatami X109B14. Wydajność wzrasta, nie trzeba płacić pensji i emerytur, roboty nie potrzebują przerw – rada nadzorcza i akcjonariusze są wniebowzięci. Zwalniani pracownicy protestują, ale upojony władzą Whipple nic sobie z tego nie robi; aż przez awarię maszyny popada w obłęd i zostaje zastąpiony… robotem (w tej roli słynny Robby, który po „Zakazanej planecie” wystąpił jeszcze w kilku filmach).

„The Twilight Zone”, odc. „Steel”„Strefa mroku”, odc. „Steel”

Bardzo akuratny lęk: maszyny zastąpią nie tylko „fizycznych” (co już ma miejsce), ale i „kreatywnych”! We współczesnym japońskim serialu kukiełkowym „Milpom” młoda dziewczyna snuje plany matrymonialne – wyjdzie za adwokata albo lekarza i będzie ustawiona. Koleżanka upomina ją: „W ciągu 20 lat te zawody ulegną automatyzacji”. O tym, że przyszłość przyniesie przewartościowanie i nieprzewidywalne zmiany, opowiadał inny odcinek „Strefy mroku”. W „The Rip Van Winkle Caper” przestępcy nakradli złota, a potem ukryli się na 100 lat w komorach hibernacyjnych – tylko po to, żeby obudzić się w świecie, w którym ów metal nie ma żadnej wartości.

Przez ciemne zwierciadło

Oczywiście działa tu pewien filtr poznawczy – ze wszystkich odcinków długiej serii pamięta się te, które okazały się ważne, prorocze, czyli po prostu zniosły próbę czasu. Jak „Słońce o północy”, w którym Ziemia zmienia orbitę i zmierza w stronę Słońca, co wywołuje katastrofalną falę upałów. To temat bardzo aktualny w kontekście zmian klimatycznych.


Na korzyść „Strefy…” działa też jej baśniowość. Widać to w odcinku o „buncie maszyn”. Lęk cyberpunkowy przybiera tu postać horroru. W domu Bartletta Finchleya, egzaltowanego mizantropa, źle traktuje się zarówno ludzi, jak i maszyny. Zaczynają dziać się dziwne rzeczy: psuje się telewizor, telefon dzwoni bez powodu, maszyna do pisania sama z siebie zaczyna pisać. W końcu bohatera atakuje lewitująca elektryczna maszynka do golenia, a potem zaczyna gonić własny samochód. Nie wiem do końca, jaki z tego morał (bądź miły dla bliźnich i telewizorów?), ale uwagę przykuwa wątek nadnaturalny: w końcu maszynki do golenia nie lewitują, nieważne jak bardzo by się chciały zbuntować; a przypadki zabicia człowieka przez robota czy automat poza strefą mroku wynikały z usterek czy lekceważenia BHP, a nie spisku przedmiotów AGD. Ale to było kiedyś – dziś mamy prawdziwe „inteligentne” domy, autonomiczne odkurzacze, drony i psy-roboty. I lata popkulturowych uwarunkowań, które sprawiają, że na widok prezentacji Boston Robotics wszyscy myślą o „Terminatorze”.


Ten sympatyczny bezgłowy piesek biegający sobie po dolinie niesamowitości zainspirował jeden z odcinków „Czarnego lustra”. „Twardogłowy” to prosta historyjka o tym, że bezgłowe psie roboty biegają po wymarłej Ziemi, polując na niedobitki ludzkości. Szybka odpowiedź na prosty lęk publiczności: „A co będzie, jak tym bostońskim pieskom zainstaluje się karabin? Ratunku, Terminator!”. Przyszłość już tu jest i się jej boimy.

Charlie Brooker, komik, scenarzysta i mózg stojący za „Czarnym lustrem”, w którymś z wywiadów powiedział, że producenci musieli przyspieszyć, bo rzeczywistość zaczęła doganiać serial. Czy jest tak naprawdę? Pierwszą serię (trzy odcinki z 2011) odebrałem jako nieco spóźnioną. Niesławny „Hymn państwowy” i „15 milionów” wciąż straszyły telewizją: apatycznymi ludźmi skupionymi przed ekranami czy wynaturzonymi konkursami talentów. W tym pierwszym brytyjski premier staje się ofiarą okrutnego szantażu: albo odbędzie stosunek ze świnią na antenie, albo terroryści zamordują porwaną księżniczkę. Ciekawy wydaje mi się tu wątek klasowy: ofiarami są osoby z klasy wyższej (i najwyższej); telewizja i tabloidy faktycznie żerują na życiu celebrytów, ale to przecież nic nowego.

Gra w klasy

Internet jest w tych odcinkach praktycznie nieobecny, ledwo wspomniany; „15 milionów” przedstawia futurystyczną aplikację, która wygląda jak sieć społecznościowa, ale pozbawiona jest zupełnie elementu społeczności. Tymczasem internet przyniósł „demokratyzację ofiar” – przepraszam, że brak mi empatii dla osób ze świecznika, ponieważ zużyłem ją całą na ofiary youtuberów. Za osobami ośmieszonymi w sieci nikt się nie wstawi, ani zarabiająca na hejcie korporacja, ani nieprzygotowane na nowe czasy rządy. Najwyżej ktoś napisze protest song, jak Manic Street Preachers w 2010 roku. „A billion balconies facing the sun” i „Don’t be evil” to piosenki o YouTubie jako narzędziu do zabijania nudy i siania nienawiści, przy zupełnym braku zainteresowania ze strony korporacji, która przecież nie jest zła, bo tak sobie wpisała w motto.

Przy tym całym archaizmie „15 milionów” celnie wyraża lęki klasy średniej, tej najbardziej zlęknionej ze wszystkich klas, wpatrzonej jak w marchewkę w miraż awansu, ale czującej wciąż kij deklasacji. Upaść jest prosto, wystarczy przestać pedałować. Deklasacji poświęcony jest odcinek z trzeciej serii, „Na łeb, na szyję” (2016). Tu autorzy już dogonili współczesność – społeczeństwo jest oparte na sieci społecznościowej, a gromadzone gwiazdki (czyli nasze lajki) wpływają na status społeczny i pozycję klasową. Najbardziej przerażająca okazuje się tu konieczność nieustannego sztucznego zachowania, żeby nikogo nie urazić: upadła, ale wreszcie wyzwolona z systemu bohaterka urządza w finale seans oczyszczającej nienawiści wraz z innym wyrzutkiem. Sieciowej nienawiści poświęcony jest odcinek „Znienawidzeni” (serial nadrabia tu braki „Hymnu państwowego”), w którym dzięki fantastycznym narzędziom hejt „staje się ciałem” i wychodzi do reala. Rzeczywistość znów wyprzedziła fikcję – znane są przypadki robienia realnej krzywdy przez internet, np. wywoływanie ataku epilepsji przez złośliwe wysłanie pliku z efektem stroboskopowym. Kilka lat temu trolle atakowały w ten sposób fora dla chorych, w 2017 zdarzył się przypadek zaatakowania dziennikarza na Twitterze. Nie mówiąc już o ofiarach sieciowych nagonek popełniających samobójstwa.


Serial ma w sobie coś z moralitetów noir, w których grzeszne postacie musiały zostać ukarane. Można się lękać trolli-szantażystów z „Zamknij się i tańcz”, aż okaże się, że ich ofiary były zdegenerowane i w sumie my, porządni mieszczanie, nie mamy się czego obawiać (prawda?). Podobnie jest z bohaterką „Białego niedźwiedzia”. Zło spotyka złych ludzi; ale niewiele trzeba, żeby przekroczyć granicę, kiedy to my będziemy tymi złymi (trochę refleksji na ten temat znalazło się w metaodcinku „Czarne muzeum”). Brooker trollluje widza, szarpie go za lęki, takie jak strach przed utratą dziecka, motyw wielokrotnie w „Czarnym lustrze” rozgrywany. Wymiar klasowy tego lęku i „strachu przed pedofilem” poddał analizie Przemysław Witkowski w książce „Chwała supermanom”.

Życie po Bogu

„Dekalog 1” Krzysztofa Kieślowskiego, w którym inżynier racjonalista traci syna przez błąd w obliczeniach komputera, mógłby spokojnie być jednym z odcinków „Czarnego lustra”, gdyby nie wątek odwrócenia i nawrócenia do Boga. „Czarne lustro” to świat bez Boga, w którym niebo na ziemi (czyli w wirtualnej rzeczywistości) musimy zbudować sobie sami. Obsesją długiego czy wiecznego życia opętani są realni władcy Krzemowej Doliny – nawet lęk przed śmiercią ma wymiar klasowy. „Czarne lustro” raczej przemilcza ten aspekt, chociaż śmierć jest wciąż obecna w tych niepokojących narracjach. Nasza lub bliskiego. Matka, z którą nie zdążymy porozmawiać. Ukochany ulepiony ze wspomnień, od którego nie potrafimy się uwolnić.

Ale skoro istnieje wirtualne niebo, istnieje też wirtualny bóg. Strach przed nim – przed kimś, kto będzie miał nad nami kompletną kontrolę – jest tematem kilku odcinków („Białe święta”, „Czarne muzeum”), przede wszystkim „USS Callister”. Splata się tu kilka wątków – przemocy seksualnej w sieci (dość zabawnym echem wrócił mi tu „Hotel wieczność” Szydy) i „zemsty nerdów” (żałuję, że ten wątek został potraktowany tak płytko, Krzemowa Dolina to kopalnia historii o technomilionerach, których trzeba się lękać). Ale na koniec to opowieść o ludziach zdanych na łaskę wszechmogącej istoty – podobnie jak w odcinku „To dobre życie” ze „Strefy mroku”. Tam okrutnym bogiem był sześciolatek obdarzony paranormalnymi mocami, tutaj niedojrzały, zakompleksiony nerd kopiujący ludzi do wirtualnego więzienia. „Strefa mroku” kończyła się pesymistycznie, rezygnacją wobec nadprzyrodzonego – postboskie „Czarne lustro” przynosi nadzieję.

Nawet jeśli nie zawsze trafia z idealnymi rozpoznaniami, „Czarne lustro” odbija nasze lęki. Jak w odcinku „Waldo”, w którym na skutek zaangażowania „wyborców protestujących” posłem zostaje animowany muppet. Historyjkę przypomniano sobie szybko po zwycięstwie Trumpa, ale przecież Trump to tylko Reagan powtórzony jako farsa, kolejne pokolenie skorumpowanych prezydentów USA. Najgorzej jednak, że serial nie przedstawia żadnego programu pozytywnego; gdy krytykuje jakieś zjawisko, nie pokazuje strategii wyjścia. Łatwo bowiem pokazywać nowoczesność rozumianą jako dostęp do gadżetów, trudniej pokazać nowoczesne myślenie. Widać to dobrze w odcinku „Arkangel”, który z jednej strony niby słusznie krytykuje nadopiekuńczych rodziców (ścieżką dźwiękową mogłaby być „Mother” Pink Floydów), z drugiej strony robi to nieco w poetyce facebookowego łańcuszka o „urodzonych w latach 70./80.”. Słabość serialu polega na wklejaniu futurystycznych gadżetów we współczesne społeczeństwo, które w żaden sposób się nie zmienia; na koniec zazdrosny mąż zostaje zazdrosnym mężem, tyle że dowód niewierności pochodzi z cyberpunkowego rekwizytorium.

Kapitalizm, co już zauważył Dick, kocha straszyć klasę średnią. Ale dlaczego klasa średnia uwielbia straszyć się sama? Co sprawia, że klikamy w ikonę Netflixa i wybieramy cybernetyczne makabreski Charlesa Brookera? Może to, że są jak koszmarny sen – gdy odcinek się kończy, budzimy się i wszystko wraca do normy. Roboty nie mordują ludzi, nikt nas nie kopiuje do komputera. Oto prawdziwy powód, dla którego większość pokazanych w serialu gadżetów nie ma prawa działać (odtwarzanie osobowości z DNA? no ludzie!) i nigdy nie będzie istniała, chociaż tak przekonywająco wygląda na ekranie. Baśń udająca twarde SF kończy się i możemy wybrać jakiś inny serial, żeby chociaż na chwilę zapomnieć o rzeczach, które NAPRAWDĘ nas przerażają.