Nowy, straszny wszechinternet
EFF Photos/ Flickr Attribution 2.0 Generic

Nowy, straszny wszechinternet

Sue Halpern

Witamy u progu zwiastowanej przez inżynierów, bankierów, badaczy i firmy nowej ery internetu – Internetu Rzeczy. Czy będzie on oznaczał koniec kapitalizmu?

Jeszcze 6 minut czytania

Subskrybowany przeze mnie serwis internetowy IFTTT każdego dnia wysyła mi mailem fragment kodu. Skrót w nazwie strony oznacza w języku angielskim „if this then that” (jeśli to, to tamto), a kod stanowi swego rodzaju „przepis”, pozwalający na uruchomienie usługi oferowanej przez serwis. Ostatnio na przykład ustawiłam sobie powiadomienie IFTTT zawierające wzór: „Jeśli temperatura w moim mieszkaniu spadnie poniżej 8 stopni Celsjusza, poinformuj mnie o tym esemesem”. Ta prościutka komenda jest jednak zwiastunem znaczących zmian, pokazujących jak może wyglądać nasze życie, gdy większość materialnego świata zostanie połączona z internetem – tak jak mój domowy termostat.

Już dziś możemy przecież kupić sterowane internetowo żarówki, zapalające się na sygnał przesyłany przez twój zbliżający się do domu samochód, ekspresy do kawy zsynchronizowane z budzikiem w telefonie, czy połączone bezprzewodowo z internetem suszarki do ubrań, które okresowo odświeżają pranie, czekając na twój powrót. Istnieją również usieciowione roboty kuchenne, odkurzacze czy chłodziarko-zamrażarki. Jak zachęca reklama jednej z nich: „Sprawdź pogodę, szukaj przepisów w sieci, odwiedzaj ulubione serwisy społecznościowe i zostawiaj wiadomości dla bliskich, nie ruszając się sprzed drzwi lodówki”.

Witamy u progu zwiastowanej przez inżynierów, bankierów, badaczy i firmy nowej ery internetu – Internetu Rzeczy – który według ustaleń do 2022 roku powinien przynieść 14,4 miliardów dolarów zysku. Odpowiedzialny za te miliardowe szacunki zysków szef jednej z tych firm, Cisco Systems, posuwa się nawet dalej, stosując wymowne określenie Internet of Everything (Wszechinternet), ujawniające olbrzymie aspiracje stojące za tym pomysłem. Pisarz i badacz społeczny Jeremy Rifkin, twórca firmy doradczej współpracującej z organizacjami rządowymi i biznesowymi w celu jak najszybszego rozpropagowania tej nowej fali, opisuje to w ten sposób:

Internet Rzeczy podłączy wszystko i każdego do zintegrowanej ogólnoświatowej sieci. Ludzie, maszyny, surowce naturalne, linie produkcyjne, sieci logistyczne, zachowania konsumenckie i systemy przetwarzania odpadów wtórnych, praktycznie każdy aspekt życia społeczno-gospodarczego zostanie połączony z platformami Internetu Rzeczy za pomocą czujników oraz oprogramowania, przekazując sekunda po sekundzie, w czasie rzeczywistym informacje do węzłowych Wielkich Baz Danych (Big Data) zainstalowanych w firmach, domach i samochodach. Serwery Wielkich Baz Danych zajmą się zaawansowaną analizą otrzymanych informacji, przekształcając je w funkcjonalne algorytmy oraz programując automatyczne systemy, znacznie zwiększające wydajność termodynamiczną oraz produktywność i redukujące do minimum wszelkie koszta wytwarzania i dostarczania usług oraz przedmiotów.

Wedle przypuszczeń Rifkina, wszechobecność połączeń wywoła „Trzecią Rewolucję Przemysłową”, która nie tylko zredefiniuje stosunek ludzi do maszyn oraz siebie samych, ale doprowadzi w ostateczności do upadku kapitalizmu, ponieważ wydajność Internetu Rzeczy podważy zasadność systemu rynkowego, sprowadzając koszt produkcji dóbr do absolutnego zera. Jego ostatnia książka „The Zero Marginal Cost: The Internet of Things, the Collaborative Commons, and the Eclipse of Capitalism” (Społeczeństwo Zerowego Kosztu Krańcowego: Internet Rzeczy, wspólnota współpracy i upadek kapitalizmu) to prawdziwy pean na cześć nadchodzących zmian.

SumAll, CC BY-NC-ND 2.0

Jak wiele przyszłościowych wizji, również ta w dużym stopniu opiera się na myśleniu życzeniowym, nawet jeśli jest ono mocno zakorzenione w faktach. A faktem jest, że Internet Rzeczy powstaje na naszych oczach. Jak odnotowuje Rifkin, w 2007 roku działało dziesięć milionów różnego rodzaju czujników podpiętych do internetu. Jego zdaniem do 2030 roku liczba ta wzrośnie do 100 miliardów. Wiele z nich to proste mikrochipy umożliwiające identyfikację radiową (RFID), będące częścią najróżniejszych produktów transportowanych po całym globie, jednak czujniki mają także automaty sprzedające, samochody dostawcze, zwierzęta hodowlane, telefony komórkowe, samochody, sprzęt meteorologiczny, kaski zawodników futbolowych, silniki odrzutowe czy buty do biegania. Wszystkie przesyłają strumienie danych pozwalających na zwiększenie produktywności, najczęściej z całkowitym pominięciem czynnika ludzkiego. Dodatkowo, liczba urządzeń dysponujących autonomicznym połączeniem internetowym, takich jak potrafiące komunikować się między sobą smartfony, podwaja się co każde pięć lat – w roku 2010 działało 12,5 miliarda takich urządzeń, w przyszłym roku ma ich być dwadzieścia pięć miliardów, zaś do roku 2020 liczba ta sięgnie pięćdziesięciu miliardów urządzeń.

Od lat, całe stada badaczy technologii, ze szczególnym uwzględnieniem Raya Kurzweila, pisarza, wynalazcy i szefa pionu inżynieryjnego w Google, zwiastuje nadejście dnia, w którym sztuczna inteligencja przewyższy ludzką, łącząc się z nią w tak zwaną Osobliwość (Singularity). Ta chwila wciąż jest przed nami, ale wystarczy, że połkniemy tabletkę, w której zainstalowano mikroskopijny procesor aktywowany za pomocą kwasów żołądkowych i przesyłający do medycznych baz danych informacje, że postępujemy (lub też nie) zgodnie z zaleceniami lekarza, byśmy doznali swego rodzaju Osobliwości. Kolejne Osobliwości pojawiają się wtedy, gdy opatulamy nasze ciała tak zwaną „inteligentną odzieżą” wyposażoną w czujniki przesyłające informacje na temat naszej aktywności, tętna, wydolności oddechowej oraz faz snu do baz danych umieszczonych w chmurach, na urządzenia mobilne czy do komputerów (oraz na Facebooka, do naszego ubezpieczyciela i pracodawcy).

Wspomniana już firma Cisco Systems, mocno zaangażowana w produkcję inteligentnej odzieży, pracuje nad stworzeniem platformy zwanej „Usieciowiony sportowiec”, przekształcającej „ciało zawodnika w system czujników i usieciowionej inteligencji… [dzięki czemu] zawodnik jest nie tylko kolejnym rywalem – staje się cielesną siecią bezprzewodową” (Wireless Body Area Network – WBAN).

Jednym z powodów, dla którego łatwo było przegapić narodziny Internetu Rzeczy i zignorować tym samym jego znaczenie, jest fakt, że większość dotychczas zaprezentowanych wynalazków zdaje się być zupełnie zbyteczna i bezcelowa. Budzik, wydzielający woń smażonego boczku, świecąca piłeczka, informująca, że pogoda jest zbyt wietrzna, by wybrać się na żagle, czy „jajoprzypominacz”, donoszący za pomocą internetu, ile jajek znajduje się w twojej domowej lodówce, raczej nie kojarzą się z narzędziami nadchodzącej rewolucji. Ale dzieje się tak tylko dlatego, że ich nowość przysłania nam to, co w nich naprawdę rewolucyjne.

Dodatkowo dochodzi do tego współczynnik strachu. Na kilka tygodni przed oficjalną premierą Google Glass, kosztującego 1500$ komputera zainstalowanego w przezroczystych okularach pozwalających na rejestrację obrazów i dźwięków, media donosiły o atakach na testujących urządzenie użytkowników. Przeciwnicy urządzenia, oburzeni ingerencją w prywatność, wciąż powtarzali, że należy zakreślić jakieś granice.

Z tych samych powodów, które sprawiają, że idea Google Glass wzbudza niepokój, David Rose – wykładowca MIT i założyciel firmy zajmującej się podłączaniem do internetu przedmiotów codziennego użytku, takich jak parasole czy fiolki z lekarstwami – wychwala za pomocą niemal poetyckiego języka potencjał tkwiący w przenośnych wyświetlaczach. Jak pisze w książce „Enchanted Objects: Design, Human Desires and the Internet of Things” (Lepsze przedmioty: design, ludzkie pragnienia i Internet Rzeczy), tego rodzaju urządzenia mogą potencjalnie odmienić nasze sposoby komunikowania się. Rose wyobraża sobie przyjęcie, podczas którego:

Nosząc swój przenośny wyświetlacz [na głowie], będziesz mógł poinstruować urządzenie, by pokazało imiona oraz kluczowe informacje biograficzne nad głowami osób, z którymi rozmawiasz. Podczas rozmów biznesowych możesz przywołać informacje z poprzednich spotkań i przypomnieć sobie aktualne cele. Wyświetlacz umieszczony przed oczami użytkownika pozwoli na odwiedzenie przydatnych stron internetowych, połączenie z sieciami społecznościowymi i przeszukiwanie nieskończonych źródeł informacji. (…) Z miejsca sprawdzisz informacje podawane przez znajomych i kolegów. (…) Będziesz mógł również poszukać rady, pomocy lub towarzystwa, prowadząc rozmowy w czasie rzeczywistym lub uczestnicząc w wideokonferencjach ze znajomymi lub współpracownikami.

Niezależnie od tego, jaki mamy stosunek do tej wizji, czy nas fascynuje, czy raczej odpycha, widać wyraźnie, że idea wszechobecnych połączeń stanowi siłę napędową niejednego przedsięwzięcia. Założona przez Rose’a firma Ambient Devices to pionierzy w tworzeniu „ulepszonych przedmiotów”, jak nazywa je sam szef firmy – takich, które dzięki podłączeniu do sieci stają się „nadzwyczajne”. Wtóruje mu Glenn Lurie, prezes ATT Mobility, twierdząc, że takie właśnie wynalazki są teraz „na czasie”. Wśród ulepszonych obiektów znajdziemy Google Latitude Doorbell (dzwonek geograficzny Google), który „informuje, jak daleko od domu znajdują się pozostali członkowie rodziny”, parasolkę zmieniającą kolor na niebieski, gdy zbliżają się opady, dzięki czemu wiesz, że powinieneś ją zabrać ze sobą oraz kurtkę, która cię przytuli za każdym razem, gdy ktoś polubi twój wpis na Facebooku.

SumAll, CC BY-NC-ND 2.0

Rose wyobraża sobie „ulepszoną ścianę w twojej kuchni, wyświetlającą różnokolorowe świetlne wykresy, obrazujące nastroje twoich bliskich” i wierzy, że dzięki temu „zyskamy lepsze zrozumienie utajonych myśli i emocji…”. Jeśli wyświetlanie nastrojów na ścianie wydaje się czymś dziwnym (i szalonym), warto wziąć pod uwagę, że firma British Airways już tego lata zaoferowała klientom, latającym z Nowego Jorku do Londynu, specjalne koce wyposażone w sieć czujników badających samopoczucie pasażera. Pewnie jest to bardziej naukowe podejście, niż zwykłe pytanie o nastrój pasażera. Jak wyjaśniono w jednym z raportów: „Gdy światłowody wszyte w koc zmieniają kolor na czerwony, obsługa samolotu wie, że pasażer jest zestresowany i zaniepokojony. Niebieski kolor oznacza spokój i odprężenie pasażera”.

Choć takie „odkrycia” są banalne, podobnie jak parasolka zmieniająca kolor, nie ma niczego banalnego w zbieraniu danych osobistych, niezależnie od tego, jak bardzo nieszkodliwe są to dane. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by przewidzieć, że kuchenny wyświetlacz ścienny śledzący nastroje domowników może przekazywać te informacje twojemu pracodawcy lub wykorzystać je w celach reklamowych, na przykład leków antydepresyjnych, a ich reklamy zaczną cię prześladować w sieci oraz na Facebooku, ponieważ, jak twierdzą Robert Scoble oraz Shel Israel, autorzy książki „Age of Context: Mobile, Sensors, Data and the Future of Privacy” (Era Kontekstu: urządzenia przenośne, czujniki, dane i przyszłość pojęcia prywatności), Facebook „chce stworzyć system uprzedzający twoje potrzeby”.

Jeszcze mniejszej wyobraźni potrzeba do tego, by przewidzieć, jak raporty o twoich wyjściach i powrotach, pochodzące z dzwonka geograficznego Google, mogą zostać wykorzystane na sali sądowej. Współczesne samochody już teraz wyposażone są w dziesiątki najróżniejszych czujników, w tym takie, które montuje się w siedzeniach w celu monitorowania liczby przewożonych pasażerów, pojawiają się w nich również systemy EDR – Event Data Recorder (system rejestracji wydarzeń) odgrywające rolę podobną do czarnych skrzynek w samolotach. Jak dowiadujemy się z „Age of Context”, wśród prawników panuje powszechna zgoda w sprawie udzielenia policji pozwolenia na wgląd do rejestrów samochodowych, na tej samej zasadzie, na jakiej dziś uzyskuje się dostęp do rejestru rozmów telefonicznych”.

W międzyczasie samochody coraz szybciej przekształcają się w komputery na kołach, ich systemy operacyjne są regularnie modyfikowane za pomocą bezprzewodowego połączenia internetowego, a pojazdy nabierają zdolności do lepszego zrozumienia swojego użytkownika. Jak piszą Scoble i Israel:

Nie tylko samodzielnie regulują ustawienie foteli i lusterek, ale już wkrótce będą rozpoznawały twój gust muzyczny, ulubione stacje benzynowe, restauracje i hotele (…). Wiedzą, kiedy wracasz do domu i będą mogły przypomnieć, że powinieneś zajrzeć do sklepu, by kupić coś na deser.

Według ostatnich ustaleń, przytaczanych przez dziennikarza Glenna Greenwalda, amerykański rząd ma pod elektroniczną obserwacją niebywałą liczbę swoich obywateli, sięgającą miliona dwustu tysięcy ludzi. Kiedy nadejdzie era Internetu Rzeczy, mogą dołączyć do nich wszyscy pozostali, ponieważ system, który potrafi przypomnieć o kupieniu czegoś słodkiego, jest systemem, który wie, kim jesteś, gdzie jesteś, co robisz i z kim. Dzielimy się tymi informacjami zupełnie swobodnie, często bezwiednie i bez większego namysłu, wymieniając je na wygodę lub złudzenie wygody.

Innymi słowy, masowe śledzenie ludzkich zachowań i wykorzystywanie uzyskanych ten sposób danych w celach handlowych, w połączeniu z ekspansją Internetu Rzeczy, to idealne warunki dla rozwoju państwa policyjnego. W świecie Internetu Rzeczy twój samochód, kaloryfer, lodówka, aplikacje monitorujące twoje zdrowie, twoja karta kredytowa, telewizor, żaluzje w oknach, waga łazienkowa, leki, aparat, czujnik monitorujący bicie twego serca, szczoteczka do zębów i pralka, nie wspominając o telefonie, wysyłają ciągły strumień danych, do których zwykły zjadacz chleba nie ma najczęściej dostępu, ale dla tych, których stać na nie i wiedzą jak je wykorzystać, są bezcennym źródłem informacji.

Taki właśnie jest cel Internetu Rzeczy: przemiana naszych ciał, naszych świadomości oraz naszego środowiska w dane. Jak można przeczytać w jednym z wpisów na zajmującej się nowymi technologiami stronie Gigaom: „W Internecie Rzeczy wcale nie liczą się rzeczy, tylko tanie dane”. Cały ogrom danych. „Im więcej powiesz światu o sobie, tym lepiej będzie spełniał twoje oczekiwania”, twierdzi Sam Lessin, szef oddziału Facebooka zajmującego się identyfikacją potrzeb klientów. Scoble i Israel podzielają ten pogląd, pisząc: „Im więcej technologia o tobie wie, tym więcej od niej uzyskasz. Istnieje oczywiście lęk przed ciągłą obserwacją, ale najczęściej wierzymy, że osiągniemy korzyści warte tej ceny”.

Podobnie twierdzi Jeremy Rifkin, dla którego nasze prawne, społeczne i kulturowe przywiązanie do pojęcia prywatności to burżuazyjne atawizmy, pozostałość po elitaryzmie i regułach, które pomogły w rozwoju  kapitalizmu:

Połączenie każdego z każdym i wszystkiego ze wszystkim w jedną sieć neuronową zakończy charakterystyczną dla współczesności erę prywatności i rozpocznie epokę przejrzystości. Choć od dawna uznajemy, że mamy fundamentalne prawo do prywatności, nie jest ono czymś przyrodzonym. Właściwie aż do naszych czasów ludzka egzystencja toczyła się zazwyczaj na widoku publicznym (…). Ludzie każdej innej epoki kąpali się razem w łaźniach, załatwiali publicznie swoje potrzeby fizjologiczne, jedli przy wspólnym stole i spali grupowo na jednym posłaniu. Dopiero u progu kapitalizmu zaczęliśmy się kryć za zamkniętymi drzwiami.

Każdy, kto spędził choć chwilę na Facebooku, rozumie, że ta zapowiadana przejrzystość jest fikcją – i to w dosłownym znaczeniu tego słowa. Na portalach społecznościowych prezentujemy swoją skrupulatnie wypracowaną tożsamość: kamuflaż udający całkowitą przejrzystość. W ten właśnie sposób do pewnego stopnia zachowujemy prywatność. Kiedy więc Rifkin stwierdza, że „dla młodych prywatność ma coraz mniejsze znaczenie”, myli najprawdopodobniej skłonność do dzielenia się (na przykład zdjęciami z wakacji z Hiszpanii) z prawdziwą otwartością albo potwierdza zobojętnienie młodzieży na koszty, jakie ponoszą, korzystając z serwisów w rodzaju Facebooka. (O tym, że młodzi ludzie nie są w tej kwestii całkowicie zobojętniali, można się dowiedzieć z niezwykle rzetelnej książki Jima Dwyera „More Awesome Than Money” (Lepsze niż forsa), opisującej zakończoną porażką próbę stworzenia niekomercyjnego portalu społecznościowego Diaspora, lub też przyglądając się zaskakująco pozytywnej reakcji na uruchomienie konkurencyjnego wobec Facebooka serwisu Ello, który co godzinę otrzymuje trzydzieści jeden tysięcy próśb o rejestrację i zobowiązuje się do nieprzechowywania i nieudostępniania danych użytkowników).

SumAll, CC BY-NC-ND 2.0

Wraz z przekształceniem coraz większych fragmentów naszej rzeczywistości w dane, te koszta będą wzrastać, pozostawiając nam coraz mniej okazji do tego, by się wyrejestrować. Zmontowanie tożsamości na potrzeby nadawania na Facebooku czy Twitterze to jedno, jednak Internet Rzeczy, doskonale zorientowany w naszych gustach, zwyczajach higienicznych, informacjach medycznych i pozostałych szczegółach naszego życia, nie dopuszcza żadnych cięć montażowych. Możemy jedynie całkowicie zrezygnować z pewnych zainteresowań, zachowań i małych dziwactw. Ale nawet wtedy wszechobecność Internetu Rzeczy wystawia nas na pastwę hakerów, którzy zyskają praktycznie nieograniczony dostęp do naszej usieciowionej egzystencji. Zeszłej zimy cyberprzestępcy włamali się do ponad stu tysięcy urządzeń podłączonych do internetu, w tym lodówek, i wysłali do ich użytkowników siedemset pięćdziesiąt tysięcy spamowych wiadomości, co pokazało, jak bezbronne są połączone ze sobą maszyny.

Jakiś czas później na łamach „Forbesa” doniesiono o badaczach systemów bezpieczeństwa, którzy opracowali kosztujące zaledwie 20$ urządzenie, które pozwala na zdalne sterowanie kierownicą, gazem, hamulcami, zamkami i światłami samochodu. Eksperyment ten pokazuje, jak niezmiernie łatwo można manipulować i sabotować nawet najmądrzejsze maszyny, pomimo tego – a może właśnie z tego powodu – że współczesny samochód stał się wedle słów jednego z prezesów Forda „urządzeniem kognitywnym”.

Ostatnie badania dziesięciu najpopularniejszych urządzeń reprezentujących Internet Rzeczy przeprowadzone przez firmę Hewlett-Packard ujawniły 250 poważnych luk bezpieczeństwa. Jak zaobserwował Jerry Michalski, były analityk rynku technologicznego oraz założyciel think-tanku REX, „większość urządzeń podłączonych do internetu będzie narażona na ataki. Można się również spodziewać innych, nieprzewidzianych konsekwencji: w postaci niepożądanego działania urządzeń wykonujących niezaplanowane czynności”.

Technologie związane z Internetem Rzeczy przyjmują się w fabrykach, logistyce, wytwarzaniu oraz dystrybucji energii, a ich słabości mogą stanowić coraz większe zagrożenie. Jak czytamy w tekście Matthew Walda, opublikowanym w zeszłym roku przez „New York Timesa”:

Jeśli przeciwnik zniszczy naszą sieć energetyczną (…) na wielu obszarach zapanują wielotygodniowe ciemności; nastąpią przerwy w dostawach wody, paliwa i świeżej żywności, wybuchnie chaos na niespotykaną dotychczas skalę, którego przedsmak mieliśmy przy okazji ataków z 11 września oraz huraganu Sandy.

W tym samym artykule Wald zauważa, że pomimo wspólnych szkoleń na wypadek katastrofy prowadzonych z udziałem pracowników rządowych, sił policyjnych, członków Straży Narodowej oraz służb komunalnych, wszystkie te grupy zdają się przemawiać odmiennymi językami, co nie wróży zbyt dobrych rezultatów w radzeniu sobie z tym, co już praktycznie nieuniknione. (W zeszłym roku Biuro Bezpieczeństwa Narodowego musiało odpowiedzieć na dwieście pięćdziesiąt ataków cybernetycznych, z których połowa wzięła na celownik systemy przesyłu energii elektrycznej. Jest to dwukrotnie większa liczba ataków niż ta, z którą mieliśmy do czynienia w 2012 roku).

Dla wielu z nas inteligentne zegarki i sterowane internetowo żarówki mają niewiele wspólnego z nowym porządkiem światowym, niezależnie od tego, czy ów porządek okaże się państwem policyjnym, które wie więcej na nasz temat niż my sami, czy też wieszczoną przez Rifkina techno utopią, w której za pomocą zasilanych światłem słonecznym drukarek 3D każdy będzie wytwarzał niezbędne mu przedmioty i uwalniał swoją kreatywność. Automatyzacja naszych mieszkań jest dość kosztownym procesem, a zanim zwróci się koszt produkcji „jajoprzypominacza”, trzeba będzie rozbić jeszcze wiele jajek. Podłączone do sieci zegarki i żarówki nie staną się więc najważniejszą siłą napędową Internetu Rzeczy, ale to one będą go promować.

Trzecią falę internetu napędzą raczej te firmy, którym zależy na optymalizacji przedsięwzięć, zastępujące ludzi maszynami, wykorzystujące sieci czujników do uproszczenia kanałów dystrybucji i zmniejszenia zapasów magazynowych, pracujące nad algorytmami pozwalającymi na wyeliminowanie ludzkiej omylności. Poszukiwanie oszczędności odgrywa kluczową rolę w przewidywanej przez Rifkina Trzeciej Rewolucji Przemysłowej, nie tylko dlatego, że w ostateczności prowadzi do obniżenia cen dóbr konsumenckich, ale również z tego powodu, że obala jedno z podstawowych założeń kapitalizmu, według którego zwiększanie produktywności wymaga większego nakładu ludzkiej pracy. Jego zdaniem, jeśli uda nam się oddzielić wydajność od pracy, podważymy praktyczne i ideologiczne podstawy kapitalizmu.

SumAll, CC BY-NC-ND 2.0

Tym, co powstanie w jego miejsce, będzie – według Rifkina – „wspólnota współpracy” (collaborative commons), gdzie dobra i własność należą do wszystkich, a różnica między posiadaczami środków produkcji a tymi, którzy im podlegają, całkowicie zanika. „Zaczynają się sypać dawne paradygmaty właścicieli i pracowników, sprzedawców i konsumentów”, pisze w swojej książce Rifkin.

Przekształcenie konsumentów w producentów prowadzi do zaniku różnic. Prosumenci w coraz większym zakresie będą mogli wytwarzać, konsumować i dzielić się swoimi produktami (…) Dzięki automatyzacji pracy, ludzkość zaczyna się wyzwalać i migrować w stronę ciągle ewoluującej gospodarki społecznej (…) Internet Rzeczy uwalnia nas od gospodarki rynkowej, pozwalając się skupić na poszukiwaniu niematerialnych korzyści dla całej wspólnoty współpracy.

Wizja Rifkina, pełna ludzi wypełniających czas wolny od pracy bardziej satysfakcjonującymi zajęciami, na przykład tworzeniem muzyki czy samodzielnym publikowaniem własnych powieści, pojawia się dokładnie w chwili, gdy cały świat zmaga się ze strukturalnym bezrobociem spowodowanym rozwojem robotyki, wielkich baz danych i sztucznych inteligencji, a tradycyjne sposoby zarabiania na życie odchodzą z wolna w niepamięć. Łatwo znaleźć w niej pociechę, ale jest ona iluzoryczna i myląca. (Słyszeliśmy to zresztą już w 1845 roku, gdy Marks ogłosił w swojej „Ideologii niemieckiej”, że w komunizmie ludzie będą mogli swobodnie „rano polować, po południu łowić ryby, wieczorem paść bydło, po jedzeniu krytykować”).

W swoim tekście Rifkin wskazuje na Etsy, internetowy serwis, w którym tysiące prosumentów oferują własnoręczne wytwory, nazywając go przykładem nowej ekonomii opartej na kreatywności. 

Aktualnie dziewięćset tysięcy drobnych wytwórców reklamuje bez żadnych kosztów swoje produkty na stronie Etsy. Stronę odwiedza sześćdziesiąt milionów użytkowników z całego świata nawiązujących bardzo często osobiste relacje z dostawcami. (…) Dzięki tej formie lateralnego marketingu (laterally scaled marketing) niewielkie firmy mogą konkurować z największymi przedsiębiorstwami, docierając niskim kosztem do klientów na całym świecie.

Wyliczenia te mogą być dokładne i jednocześnie zupełnie nieistotne, jeśli wszyscy z tych dziewięciuset tysięcy małych wytwórców starają się zarobić w ten sposób na swoje utrzymanie. Jak pisała w zeszłym roku Amanda Hess na łamach „Slate”:

Według Etsy, korzystający z ich usług rzemieślnicy „myślą i działają jak przedsiębiorcy”, należy jednak zauważyć, że nie do końca im się to udaje. Siedemdziesiąt pięć procent użytkowników Etsy uznaje swoje wirtualne sklepiki za „prawdziwe firmy”, w tym również ci z sześćdziesięciu pięciu procent sprzedawców, którzy w zeszłym roku zarobili poniżej 100$.

Chociaż faktycznie możemy zaobserwować coraz szerszą falę powrotu do samodzielnego wytwarzania dóbr, a współdzielenie samochodów, mieszkań i własności stopniowo się upowszechnia, prawdą jest również, że to wszystko dzieje się w okresie stopniowego zaniku stałych miejsc pracy. Jak wyjaśniono w tekście opublikowanym tego lata na łamach „New York Timesa”, zatrudnienie w sektorze opartym na dzieleniu się środkami lub umiejętnościami, zwanym również „rynkiem fuch” i polegającym na tym, że ludzie łączą dochody uzyskane dzięki prowadzeniu samochodu dla firmy Uber i dostarczaniu zakupów zamówionych przez system Instacart, zostawia ludziom niewiele czasu na polowanie i łowienie, o ile nie jest to polowanie na pracę lub drobniaki wepchnięte w szczeliny współdzielonej kanapy.

Oto trzecia fala internetu. Wraz z nią zniknie zatrudnienie, pojęcie pracy zmieni definicję, a firmy, doradcy i banki inwestycyjne, które zdołały przewidzieć jej nadejście, zarobią mnóstwo pieniędzy. Pożegnamy się również z prywatnością, nasza prywatna przestrzeń zamieni się w kolejną platformę reklamową – w grudniu zeszłego roku Google przesłało list do amerykańskiej komisji papierów wartościowych, wyjaśniający, w jaki sposób można wyświetlać reklamy na sprzętach domowych – a my, zbyt zajęci próbą połączenia tostera z wagą łazienkową, możemy tego nawet nie zauważyć. Technologia pozwalająca rozwijać i uzupełniać nasze przyrodzone zdolności, dość często przynosi zaskakujące i ryzykowne konsekwencje, a związane z nią wyobrażenia przyszłości, z perspektywy czasu, okazują się najczęściej, łagodnie mówiąc, naiwne.

Przekład MS

Cykl tekstów dotyczących kultury cyfrowej powstaje we współpracy z Centrum Kompetencji ds. Digitalizacji Narodowego Instytutu Audiowizualnego.

Artykuł pochodzi z „The New York Review of Books” (wydanie z 20 listopada 2014).