Wyobrażam sobie, jak Mark Zuckerberg, ubrany w ciuchy, w których równie dobrze pasowałby do roli arcyłotra w najnowszym Bondzie jak do brygady detektywów ze „Scooby Doo”, nacisnął wielki czerwony przycisk. I bęc! Uruchomił kolejną fazę wielkiego eksperymentu społecznego znanego jako Facebook. Nad przyciskiem „Like” („Lubię to”) wykwitło pięć nowych ikon, dzięki którym można ustosunkować się do danego wpisu w sposób niebinarny, bez potrzeby szukania odpowiednich słów do umieszczenia w polu komentarza.
„Stop, wyłącz serce, włącz komputer!” – śpiewała armia robotów Wielkiego Elektronika w „Podróżach Pana Kleksa”. Wiele zmieniło się od czasu zimnych lat 80. Dziś komputery są bardzo zainteresowane emocjami, a serce wróciło do łask. Niedawno swój przycisk wyrażający aprobatę postanowił zmienić Twitter. Zamiast dotychczasowej gwiazdki pojawiło się serduszko. Wywołało to gównoburzę na Twitterze, co nie jest niczym dziwnym, gdyż Twitter, serwis pozwalający wyrażać się tylko w 140 znakach, służy właśnie do propagowania masowych i histerycznych reakcji. Gwiazdka kojarzyła się z osiągnięciem („sięgać gwiazd”), wygraną, bonusem z gry wideo; serduszko sugeruje jakąś emocję i to niemęską; biedne ofiary machismo serduszkujące twitty kolegów czuły się zapewne w obowiązku przynamniej wyszeptać rytualne „no homo”.
Era lajka
Wszechobecna ikona niebieskiej dłoni z kciukiem uniesionym do góry pojawiła się zaledwie 7 lat temu. Służyć miała wyrażaniu akceptacji. Podoba się artykuł? Daję lajka. Rozpijam się pepsi? Daję lajka stronie Pepsi. Nieskromne zdjęcie? Lajk. Koteczek? Lajk. Rozstanie przyjaciółki z chłopakiem? Lajk. Śmierć ulubionego pisarza? Lajk, ale „To nie jest taki lajk, jak myślisz”.
Co to jest „lajk”? To odgłos jednej klaszczącej dłoni. Pozytyw bez negatywu. Jak się coś nie podoba, to możesz najwyżej zignorować albo zostawić komcia, narażając się na wysiłek sformułowania wypowiedzi i opisania uczuć. W filmie „Social Network” mogliśmy zobaczyć, jak Mark Zuckerberg rozpoczynał swoją karierę od stworzenia pirackiego programu Facemash, w którym studenci Harvardu mogli oceniać zdjęcia koleżanek. Idea Facemash pochodziła z serwisu Hot or Not, którego użytkownicy pokazywali swoje selfiki i pytali innych, czy im się podoba, czy nie. Była to kultura „cacy i be”. Wprowadzając instytucję lajka, Zuckerberg zerwał ze swoją niechlubną przeszłością i odciął się od negatywnych emocji. Zostało samo cacy. Konkurencyjne Google+ wprowadziło swój ekwiwalent w postaci „+1” – produktu piwnicznych inżynierów, w ogóle nierozumiejących emocji. Cyferki są dobre dla robotów. I to tych starej generacji.
Przez te kilka lat niepodzielnych rządów lajk przeorał sposób, w jaki myślą użytkownicy serwisów społecznościowych. Stał się walutą w handlu popularnością, którą obserwujący (followers) nagradzają baronów Facebooka – użytkowników dostarczających atrakcyjnych treści. Lajka daje się też stronom firm i produktów. Doprowadziło to do powstania farm lajków – zamiast żmudnie budować bazę fanów, można sobie tanio kupić pakiet popularności na internetowej aukcji. Kupowanie stało się nagminne przy okazji organizowanych na Fejsie konkursów w rodzaju: „wygrywa zdjęcie, które zbierze najwięcej lajków”. Nagle profile polskich firm zaroiły się od lajeczków od użytkowników z całego świata.
Co jeszcze można zrobić z lajkiem? Można go cofnąć, oznajmiając przy tym dramatycznie, że lajk jest właśnie cofany. Można nim, od paru lat, cacać nie tylko wpisy, ale i komentarze. Nieraz celny komć miał więcej lajków niż oryginalny wpis. Można lajka wykorzystać w ankiecie, by rozwiązać jakiś dylemat: „Tak – lajk, nie – komć”.
Co z lajkami robi Facebook? Zlicza, wraz z komentarzami i udostępnieniami, i w tajemniczy sposób ustala współczynnik, od którego zależy to, jak często nasze treści będą wpadać do strumieni znajomych i obserwujących.
Animowane króliki
Siedem lat w wirtualnym świecie to jak wieczność. W tym czasie doszło do inflacji lajków. Wciśnięcie przycisku przecież nic nie kosztuje, to przyzerowy wysiłek energetyczny. Kiedyś jeszcze się zastanawialiśmy: dać lajka czy nie? Dziś wciska się go z automatu wszystkiemu, co wpada w strumień: a niech ma kolega, proszę koleżanko, przecież jak nie dam, to będzie foch, będzie drama, będzie ten cały negatywny pakiet, którego nie chcemy w kulturze cacy. Kciuk do góry i do przodu! Lajki przestały mieć znaczenie w takim sensie, że ich użycie zostało wyprane z emocji.
Tymczasem Facebook pracował nad tym, aby jeszcze lepiej można było się wypowiadać bez użycia słów. Co jest złego w słowach? „Słowa są trywialne, pozostają emocje” – śpiewa Depeche Mode. – „Słowa są zbędne, mogą tylko krzywdzić”. Święte słowa! Ileż razy zdarzyło się nam chlapnąć jakąś głupotę, po której następowała eskalacja: zerwane więzi, zniszczone przyjaźnie, groby wykopane w piaskach banału. A przecież wystarczy rozwinąć menu pod ikoną uśmiechniętego ryjka i wybrać jakąś animowaną naklejkę: króliczka, kotka, albo małpkę, albo muppeta. Albo jakieś słodkie emoji, japoński wynalazek, który podbił świat po zaimplementowaniu w iPhone’ach. Ale to wciąż wymagało zostawienia komentarza, więc aż trzech kliknięć. Kto dziś, podłączony do bezmiaru strumieni medialnych, ma czas na trzy kliknięcia? Trzeba było uprościć ten proces.
Super love
Nowi koleżkowie pana lajka nazywają się: „Love”, „Ha Ha”, „Wow”, „Sad” i „Angry”. To po angielsku, bo po polsku te nowe emocje – zwane reakcjami – nazywają się odpowiednio „super”, „ha ha”, „wow”, „przykro mi” i „wrr”:
„Super” – bo nie chodzi o miłość czy kochanie, tylko o takie mocniejsze lubienie. Aż dziw bierze, czemu ci Amerykanie mają taki problem, żeby powiedzieć „I love you” w komediach romantycznych. Ikonką Love/Super jest serduszko, tak jak na Twitterze i w tysiącu animowanych naklejek.
„Ha ha” – brzmi jak rechot wrednego Nelsona z serialu „Simpsonowie”, ale ikonka – podobna do emoji „Face with Tears of Joy” (Buzia ze łzami radości), która (tak, emoji) została słowem roku 2015 Słownika Oxfordzkiego – wskazuje raczej na niewinny śmiech. Doskonałe zastępstwo dla niesławnego „lol”.
„Wow” – wprowadza nieco zamieszania, ikonka przypomina „Krzyk” Muncha; tymczasem nie chodzi o przerażenie, a o zwykłe zdziwienie czy zaskoczenie, np. rozmiarem pizzy, którą spożyli nasi znajomi: „Wow, taka duża pizza”.
„Przykro mi” – smutna buzia, po której cieknie łezka. Rozwiązanie największego dylematu: jak lajkować informacje o katastrofach i nekrologi. Na ratunek przybył smuteczek.
„Wrr” – czyli złość, w polskim wydaniu jest zwierzęca, to onomatopeja wściekłości sączącej się przez zaciśnięte zęby. Chyba będzie popularna w obecnym klimacie politycznym.
Społeczność użytkowników Facebooka w pierwszym odruchu zareagowała nerwowym chichotem i wygłupami, wśród nowych emotikon zabrakło bowiem wyprostowanego środkowego palca, kciuka skierowanego w dół, no i żadna z nich nie nazywa się „kurwa mać”. Pojawiły się też żarty, w których występuje ikona konfuzji (animowany John Travolta z „Pulp Fiction”, memowy hicior ostatnich miesięcy). Pewnie czeka nas teraz powódź takich różnych śmieszków. Niektórzy użytkownicy są jednak bardzo zadowoleni – mogą wreszcie swobodnie uczestniczyć w relacjach międzyludzkich bez potrzeby angażowania się w pisanie komentarzy; nie każdy przecież wie, co i kiedy napisać.
Jestem nabuzowany emocjami
Mark Zuckerberg we wpisie prezentującym nową funkcję ubiera wszystko w gładkie słowa zgodne z misją „połączenia wszystkich ludzi na Ziemi”: „Nie każda chwila, którą chcesz się podzielić, jest szczęśliwa. Czasami chcesz podzielić się czymś smutnym lub frustrującym. Od lat nasza społeczność prosiła o przycisk «nie lubię tego», ale nie po to, by pokazać znajomym, że nie lubią ich wpisów. Ludzie chcieli wyrażać empatię i dzielić się w wygodny sposób szerszym wachlarzem emocji”.
Wszystko jest wciąż w zgodzie z kulturą cacy: chodzi o to, żeby się współzłościć, kiedy się złości nasz znajomy, a nie żeby na niego warczeć. Jeśli wcisnę „wrr” pod kolejnym antyuchodźczym postem mojego znajomego rasisty, to skąd będzie wiadomo, że warczę na niego, a nie na uchodźców? Nowe emocje mają ogromny potencjał jako narzędzie pasywnej agresji. O ile ktoś będzie na nie zwracał uwagę. Na razie użytkownicy uczą się tego nowego języka, wciskają na oślep lub dla żartu (sam już kilka razy przyłapałem się na tym, że zastanawiam się, jaka reakcja jest najbardziej odpowiednia). Ale poczekajmy jeszcze kilka lat, być może będziemy jeszcze mówić tymi emocjami, tak jak dziś mówimy lajkiem.
A jakie są prawdziwe powody wprowadzenia tych emocji? „Dlaczego masz takie wielkie zęby?” – zapytał Czerwony Kapturek. „Żeby cię lepiej zjeść” – odpowiedział wilk. Facebook zarabia przecież, wbrew deklaracjom Zuckerberga, nie na robieniu dobrze użytkownikom, ale na gromadzeniu danych i handlu nimi. Czy będzie zbierać i analizować informacje o naszych emocjach: jak często się ha-ha-my, jak często wrr-wiamy? A czemuż ten użytkownik taki smutny, może trzeba mu dosypać do strumienia pociesznych koteczków?
Umierający replikant z „Bladerunnera” mówił: „wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy na deszczu”. Mark Zuckerberg jest człowiekiem, który trzyma łapę na beczce z deszczówką. I nie mam zielonego pojęcia, co planuje z nią jeszcze zrobić. Na razie mocno promuje rzeczywistość wirtualną. Co będzie dalej? Może właśnie sztuczna inteligencja – roboty rozpoznające i potrafiące wyrażać emocje. Może to wszystko jest częścią planu – stworzenie takiej uczuciowej maszyny będzie łatwiejsze, gdy uda się uprościć nasze uczucia. Wow. Albo wrr. Jest 2016 i nie ma emotikona na to, co czuję.