MIŁOSZEM:
Herbert i Gombrowicz

Michał Szymański

Miłosz uśmiechnięty, w jasnych spodniach, rozpiętej marynarce. Herbert ubrany na czarno, zasępiony, zaciskający usta. Tydzień później z dezynwolturą napisał do Jeleńskiego: „Trzy dni byłem w La Messuguière pod czułą opieką Czesiów. Gombrowicza nie odwiedziłem, bo spałem”

Jeszcze 5 minut czytania


To, o czym opowiemy, jest epizodem wieloletniego dialogu i sporu Zbigniewa Herberta z Czesławem Miłoszem. Czas akcji: rok 1967. Miejsce akcji: Cabris, Vence, Berkeley, Paryż. Ale przede wszystkim plik różnokolorowych kartek papieru zapisanych odręcznym pismem. Trzy listy, trzy głosy. Oni dwaj, właściwie jeszcze młodzi. Czesław Miłosz coraz bardziej oddalony od Europy, od „polskiej prowincji”, zafascynowany i przerażony Ameryką. Zbigniew Herbert w podróży, „udręczony pięknem świata”, dochodzący do siebie po miesiącach depresji. I towarzyszący listownemu dialogowi cień trzeciego pisarza – Witolda Gombrowicza – przywoływany i odpychany, dziwny, mediumiczny. Te listy są niewątpliwie punktem kulminacyjnym korespondencji między poetami. Wcześniej wyraźnie coś ich krępowało. Później nie wyjdą już nigdy poza kurtuazję, a rdzeń dialogu zostanie przerwany ośmioma latami milczenia. Wczesną jesienią 1967 roku poeci oscylowali wokół zagadnień tak fundamentalnych, jak: Polska, sztuka, socjalizm, i tym tropem podążali krytycy. Zanim jednak Miłosz zasiadł w Berkley nad stronicami zielonego papieru, obaj spotkali się w Prowansji. Był czerwiec.

Cabris i Vence

Willa La Messuguière w miejscowości Cabris (Alpy Nadmorskie) zbudowana z dużego, nieociosanego kamienia, nieotynkowana, z oddali przypominała wzniesiony na wzgórzu klasztor z niewielkimi, ciemnymi oknami, z których rozciągał się widok na drzewa oliwkowe i rozległy krajobraz w dół, aż do morza (opis pejzażu znajdujemy w wierszu Aleksandra Wata: „Niebiesko. Szczyty w zaróżowionym / złocie. Kobiety tej ziemi – / małe oliwki”). Zasobną w bibliotekę willę przeznaczono na dom pracy twórczej. Wypoczywający w Europie Miłoszowie – poeta podróżował z żoną Janiną – zjechali do Cabris w połowie maja. Wcześniej zatrzymali się w dolinie potoku Malvan, skąd Miłosz donosił Herbertowi: „Z Gombrowiczem i jego kanadyjską panną stosunki towarzyskie, bywanie, my u nich, oni u nas, duże konwersacje, po polsku albo po francusku […] Gombrowicz władczy i szlachecki […] Co mówi jest zresztą mądre”. Był to czas intensywnego duchowego kontaktu pisarzy i Miłosz skrupulatnie notował w listach wrażenia z kolejnych spotkań. Był niewątpliwie pod przemożnym wpływem autora „Kosmosu”, ale jednocześnie wciąż poszukiwał uwolnienia, stawiał coraz silniejszy opór, szkicował linię obrony: nie do zaakceptowania była Gombrowiczowska pogarda „wobec tego, co jest”, brak jakiejś elementarnej czułości dla widzialnego, zmysłowego świata, amputacja zagadnień metafizycznych, pominięcie zbawienia. W ten sposób rozpoczęty przed laty w „Kulturze” dialog zyskiwał kolejne odsłony. Miłosz przez ten czas nie stał w miejscu i swoje wykładane w miesięczniku przekonania o rzece historii, z której nie ma wyjścia, znaczenie zmodyfikował. Gombrowicz na te modyfikacje pozostawał głuchy i do końca widział w poecie jednostkę zanurzoną w tym, co przypadkowe, tymczasowe, historyczne, a zatem gubiącą kontakt z nagim istnieniem, z rzeczywistością, do której pisarz Gombrowicz próbował się przedrzeć. Herbert póki co ostrzegał przyjaciela przed zgubnym wpływem prozaika, chociaż można domniemywać, że był wnikliwym czytelnikiem dzieł „tego deprawatora, acz artysty”. W każdym razie nie podzielał dylematów Miłosza. Stawiał siebie poza historią – nudną, monotonną i w swojej niemoralności przewidywalną.

W 2011 roku w „Dwutygodniku” spróbujemy opowiedzieć świat – a dokładniej jego wybrane fragmenty – poprzez Miłosza, oraz Miłosza – poprzez świat.

W cyklu MIŁOSZEM prezentować będziemy wycinki świata czytane poprzez Miłosza, MIŁOSZEM właśnie. Skupimy się na tym, czym Miłosz się ciekawił i spróbujemy pootwierać, używając narzędzi, jakich nam dostarczył, miejsca w polskiej rozmowie o literaturze, o kulturze rzadko poruszane.

W równoległym, przeplatającym się z tamtym cyklu – MIŁOSZA – spróbujemy natomiast – przeciwnie – pokazać poetę poprzez jego, MIŁOSZA, świat, świat szczegółu: tym razem wiewiórka, źdźbła trawy, lis będą naszymi przewodnikami.

Latem 1967 roku wyłonił się na chwilę widmowy intelektualny trójkąt Gombrowicz – Miłosz – Herbert. Widmowy, gdyż realnie nigdy nie zaistniał, ale śledzenie napięć i roszad zachodzących między jego trzema bokami może być zajęciem pasjonującym. Dla Miłosza jedynym partnerem w dyskusji był Gombrowicz, dla Herberta – Miłosz. Autor „Ocalenia”, korespondując z Herbertem, tak naprawdę kontynuował dialog z Gombrowiczem. Jeżeli poszukiwał sprzymierzeńca, zawiódł się, bo Herbert szybko wyczuł, że właśnie wizja Gombrowiczowskiego „międzyludzkiego kościoła” jest słabym punktem Miłosza, że jednocześnie przyciąga go i odpycha, i mimo swoich obaw (rzecz jasna natury moralnej) coraz konsekwentniej wykorzystywał Gombrowicza przeciw poecie. A lato było upalne, bez kropli deszczu. Na południu Francji dojść miało wkrótce do spotkania, z którego plotkarska historia literatury miałaby pożywkę na długie lata.

Na początku czerwca zjawił się w La Messuguière długo namawiany do przyjazdu Zbigniew Herbert. W Cabris spędził trzy dni. Wtedy najprawdopodobniej zrodził się nigdy nie doprowadzony do końca pomysł stworzenia fikcyjnej grupy poetyckiej respondystów. Wtedy też Miłosz postanowił zabrać Herberta do Vence – trzydzieści kilometrów na północny wschód. Po drodze musieli minąć słynące z wyrobu perfum Grasse (delikatny róż pudełkowatych domów), dalej być może niewielkie prowansalskie miasteczka La Bar-sur-Loup i Tourettes-sur-Loup. Jednak do spotkania Herberta z Gombrowiczem – z jakich przyczyn, do dziś nie wiadomo – nie doszło. Zachowały się tylko zdjęcia z podróży. Miłosz uśmiechnięty, w jasnych spodniach, rozpiętej marynarce. Herbert ubrany na czarno, wyraźnie zasępiony, zaciskający usta. Tydzień później poeta z dezynwolturą napisał do Konstantego Jeleńskiego: „Trzy dni byłem w La Messuguière pod czułą opieką Czesiów. Gombrowicza nie odwiedziłem, bo spałem”.

Przez ocean

Powróciwszy do Berkley, Miłosz rozpoczął jeden z dziwniejszych dialogów w epistolografii polskiej XX wieku. W pierwszym liście świadomie nastroił swój głos na Gombrowiczowskie tony. Przedstawił się w nim Herbertowi jako ktoś rozdarty między tym, co prowincjonalne, lokalne, a tym, co monumentalne, olbrzymie (rozdarcie iście Gombrowiczowskie). Jako wieczny uciekinier z polskiej prowincji, jednocześnie znajdujący wytchnienie w prowincjonalnym właśnie Quebecu i niepogodzony z monolitem „cybernetycznej bestii” – Ameryki. Nazwał się także ofiarą międzyludzkich gier, która nie może wydostać się z tożsamościowego kołowrotu, nie potrafi zidentyfikować się z żadną z przylepianych masek. A postępował chytrze – tęsknił do wyzwolenia, ale występując przed Herbertem, Gombrowiczowi udzielał głosu. Przeczuwam, że świadomie przywdział maskę Gombrowicza i ją wykrzywił, by wreszcie ostatecznie ją zerwać. Z tej właśnie perspektywy, z głębin rozdarcia, maskarady, zawieszenia, uderzył w czuły dla Herberta punkt: „Polacy są rasą niezdolną do jakiejkolwiek twórczości, polityki, handlu, przemysłu, religii, filozofii, mogą tylko uprawiać rolę i logikę matematyczną, jak też poczucie swojej podrzędności wyładowywać w biciu Żydów i Murzynów”. Przygotowawszy grunt, po raz pierwszy odsłonił się przed Herbertem: „w głębi serca jestem racjonalistyczny humanista i socjalista […] ja «płomiennieję» rewoltą wobec tego, co teraz widzę, a nie tego, co widziałem”. W ten sposób dawał do zrozumienia, że absurd współczesnego świata jest nie do zniesienia i trzeba robić wszystko, żeby go usunąć. Gombrowicz – paradoksalnie – ten absurd pomnażał, zabudowywał wyjścia, absolutyzował historyczność.

rys. Joanna Halszka SokołowskaCzytając odpowiedź Herberta, zadaję sobie pytanie, co tak naprawdę Miłosza w jego słowach ubodło do tego stopnia, że w zamykającym ten dziwny dialog liście sformułował wobec niego dwa zasadnicze – ale gdyby czytać ów dialog w skali 1:1 wręcz absurdalne – zarzuty: Herbert powtarza kropka w kropkę to samo, co Witold Gombrowicz, a wyrażone przez niego poglądy są przykładem „prowincjonalnego uroszczenia”, emanacją „anima naturaliter endeciana” (co brzmiało jak posądzenie o nacjonalizm). Trzeba przyznać, że już samo zestawienie zakrawało na bluźnierstwo – krytykując postawę Herberta, Miłosz jakby pośrednio zarzucał Gombrowiczowi prowincjonalizm i polonocentryzm!

Tymczasem w swoim liście Herbert zgodził się z większością rozpoznań: owszem, rasa polska jest niezdolna, owszem, Polska to „milenijny bobas”, kraj z nierozwiniętym potencjałem, bez rysów, kształtu, formy. Tyle, że on, Herbert, nigdy się ze swojej polskości (odczuwanej jako wybór, odpowiedzialność i obowiązek) nie wyzwoli. W odpowiedzi na poruszaną przez Miłosza „sprawę Murzynów”, wyraźnie prowokował sugerując, że powinno się ich odesłać do Afryki. Ogólnie rzecz biorąc, świadomie czy nie, podążał na przekór intencji rozmówcy, zmierzał do konfrontacji. Utwierdzał w Miłoszu Gombrowicza, a bezpardonowo atakował miejsca, w których poeta się odsłonił: „Zarzucam Tobie  s e n t y m e n t a l n y  s o c j a l i z m, marzenie, żeby być z ludem, masą, żeby wszystkim było dobrze. Nie w naszej to mocy Czesławie, zaprawdę powiadam Ci, nie w naszej mocy, […] posiadacz domku, samochodu i własnej żony nie powinien […] zatrzymywać się nagle jak karakan na podłodze i myśleć, że to wszystko nie ma sensu. Wiadomo, że nie ma sensu, ale tak myśleli już ludzie umarłych pokoleń, tylko że z tego nie robili sztuki, a przeciwnie uprawiali swój ogródek bez kropli nadziei w sercu”.

Tych listów nie można czytać w skali 1:1. Poeci rozmawiali ze sobą przez ocean, gwałtownie forsując własne wizje świata. Obydwaj próbowali zerwać krępujące więzy. Miłosz był chyba lepiej do tego przygotowany. Herbert borykał się z jego postawą jeszcze przez trzydzieści lat: aż po „Chodasiewicza” i publicystyczne batalie w „Tygodniku Solidarność”.

Pogranicza

Był więc to spór o Polskę, sztukę i socjalizm, jak chcieli krytycy? I tak, i nie. Te trzy elementy wydają się wtórne wobec sporu zasadniczego, ukrytego pod gmatwaniną mistyfikacji i zapośredniczeń. Mianowicie sporu o trwałość, zasięg i znaczenie kulturowego doświadczenia; o to, czy doświadczenie przyswajane w konkretnym momencie historycznym jest uniwersalne, wystarczające, czy też trzeba je wciąż podsycać, burzyć, umieszczać w innym kontekście, tak, aby osiągnąć możliwie najwyższy stopień zrozumienia, współistnienia, uczestnictwa, zbliżyć się do pełni. Pytania: „czy istnieje coś poza momentem historycznym i co właściwie ta jego historyczność oznacza”, poeci nigdy sobie wzajemnie wprost nie zadali. Ale ono pulsuje, powraca. W tych trzech listach. I w całej ich twórczości. Był to wreszcie „spór pomiędzy artystą specyficznego pogranicza [Miłosz] i artystą utrwalonego centrum [Herbert]”, jak trafnie to określiła Marta Wyka. Dzięki zachowanym listom otrzymujemy niepowtarzalną szansę wglądu w świat Czesława Miłosza, z jednej strony oświetlony wewnętrznym dialogiem poety z Witoldem Gombrowiczem, z drugiej – bezkompromisowymi sądami i przenikliwą percepcją Zbigniewa Herberta. Co to właściwie znaczy „artysta specyficznego pogranicza”? I zręby jakiej wizji świata wyłaniają się z tego starcia?

Nazwać pogranicze Miłosza pograniczem kulturowym to tyle, co sprowadzić poetę do roli sentymentalnego świadka XX-wiecznych dramatów historycznych Europy Środkowo-Wschodniej – przesuwania granic, migracji, znikania państw i społeczeństw. Owszem, z przedziwnej mozaiki wschodnich rubieży dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów Miłosz wyrósł, ale ze swojej „nielechickiej” wrażliwości uczynił uniwersalny moduł postrzegania i doznawania świata, który można opisać jednym zdaniem: żyć tak, jakby zawsze było się na pograniczu. Żyć w „teraz”, które jest ruchomym pograniczem między przeszłością a przyszłością. Utrzymywać świadomość na pograniczu widzenia i niewidzenia, zasklepionego „ja” i niedostępnego, znikającego świata, który żąda dla siebie utrwalenia. Odnaleźć siebie na pograniczu „ja dzisiejszego” i „ja minionego”, często niemożliwego do zaakceptowania („Kim byłem? Kim jestem teraz” – tymi słowami zaczyna się „Ziemia Ulro”). Zamieszkawszy na pograniczu wyobraźni, Miłosz wyswobodził się z sideł pisanej wielką literą Historii – bo deseń każdego pogranicza jest niepowtarzalny, bo jego istotą jest cyrkulacja, przepływanie jednych form w drugie, łączenie i rozpad – tyle, że uwolnione od morderczego prawa dialektyki (nie była to „dialektyczna kołysanka”, jak chciał Gombrowicz).

Jednocześnie Miłosz zachował to, co zawsze go pociągało, początkowo także w marksizmie – fascynację dynamiką, ruchem, skłonność do samozaprzeczeń, do zmieniania perspektywy, burzenia utrwalonych widzeń. Stąd formuła Błońskiego „Miłosz jak świat” – nieobejmowalny, w ruchu, metamorfozie. I świat Miłosza – wieczne pogranicze. Pomimo rozpiętości dzieła poety, u źródeł niemal każdego wersu leżało to samo pragnienie: doznać, zasmakować tego świata, wyjść poza ograniczenia języka, posiąść, spojrzeć okiem dziecka, muchy, czy tej kobiety, która właśnie układa warzywa na straganie w mieście Paryżu. I ta sama wiara: ten świat obiektywnie istnieje. A skoro tak, istnieć musi jakiś porządek wobec niego pierwotny.

„Żyjemy na archipelagach”

Powtórzmy więc: dla Miłosza doświadczenie przyswajane w konkretnym momencie historycznym nie było ani uniwersalne, ani wystarczające. Aby zbliżyć się do pełni musiał je zderzać z doświadczeniem innym, odległym – nieważne, w czasie, osobie, porządku rzeczywistości, czy przestrzeni. Tak jak w jednej ze zwrotek wiersza „Capri”:

Dobijam osiemdziesiątki, lecę z San Francisco
do Frankfurtu i Rzymu, pasażer, który niegdyś jechał
trzy dni bryką z Szetejń do Wilna.

W jednym z wcześniejszych listów pisał do Herberta o „starej kurwie Europie” i „popiołach arcydzieł”. Czym była Europa dla tego mieszkańca wiecznego pogranicza? Już nie ojczyzną, z takim entuzjazmem witaną na ostatnich stronicach „Rodzinnej Europy”, lecz zastygłym skansenem dawnej świetności, martwym nawarstwieniem śladów minionych czasów, prowincją trwającą poza ruchem współczesności. Żywotność i głębię przywrócić jej mogło przefiltrowanie Paryża, Rzymu, przez doświadczenia skrajnie obce – Ameryki i Rosji. I tak właśnie Miłosz postępował: pisząc „Widzenia nad Zatoką San Francisco”, prowadząc kurs o Dostojewskim. Dlatego Herbertowi, któremu rdzeń Europy wystarczał, by budować swój świat oparty na ciągłości tradycji śródziemnomorskiej, zarzucał „prowincjonalne uroszczenie”. To nie było drobne nieporozumienie, różnica stopnia, czy skali. Spór o trwałość i zasięg doświadczenia kulturowego rósł, zataczał coraz szersze kręgi.

Herbert zarzucał Miłoszowi sentymentalny socjalizm, skłonność do socjalnych utopii. Ten zaś replikował, że wyprowadzanie jakichkolwiek twierdzeń o socjalizmie na podstawie wyłącznie polskiego doświadczenia jest grubą pomyłką, zawęźleniem, prowincjonalizmem właśnie. Herbert, mieszając z błotem Ginsberga i innych zbuntowanych naprawiaczy świata, konkludował: „tak myśleli już ludzie umarłych pokoleń”. Miłosz widział w tym fałszywą trzeźwość przeciwstawioną dynamice świata. Z perspektywy utrwalonego centrum komunizm był parcianym wynaturzeniem niegodnym zmarszczenia stylu. Dla Miłosza, który obserwował go w historycznym ruchu, stawaniu się, z różnych stron, od wewnątrz i z zewnątrz, przez okulary nauki, metafizyki, religii, a nawet gnozy – był komunizm groźną trucizną, od której niełatwo się wyzwolić. Herbertowi naród był – do pewnego stopnia – dany. Miłoszowi – narzucony, wylosowany na loterii. Poruszali się po różnych orbitach. To mogło źle się skończyć. Chociaż nie musiało.

Świat Miłosza był dla Herberta nie do przyjęcia. Przez lata przyjaźni próbował zbliżyć się doń, rozmawiać. Podziwiał w Miłoszu poetę konkretu, „sroczości”. Ale nie rozumiał konstytuującego jego postawę ruchu. Chciał widzieć w nim relatywistę, wyznawcę historyzmu, piewcę płynności i tak udrapowanego Miłosza przezwyciężyć. Bezskutecznie, bo autor „Ocalenia” relatywistą nie był i zawsze się Herbertowi wymykał. Pod koniec życia, ku uciesze pewnych środowisk politycznych, tkał Herbert w wywiadach i wierszach przerażający portret noblisty – komedianta polskiej historii, przebierańca, wątpliwego mistyka, zdrajcy, który wyrzekł się związku z rzeczywistością i dryfował w powietrzu niczym Pan Jowialski, wciąż zmieniając maski i chichocząc w niebogłosy.

Najsugestywniej przedstawił tę maskaradę w „Chodasiewiczu” – wierszu, który pod płaszczykiem prostego jak konstrukcja cepa paszkwilu czy pamfletu, kryje nie lada tajemnice (kto jest osobą mówiącą? dlaczego sportretowana postać, mając tak wiele wspólnego z Miłoszem, w wielu miejscach pozostaje z nim dotkliwie sprzeczna?). Herbert prawie nigdy nie datował swoich utworów. Jednak na rękopisie „Chodasiewicza” widnieje adnotacja: „Ravenna 24. X. 1990”. Każdy, kto był w Rawennie, zrozumie, dlaczego to włoskie miasto zrodziło „Chodasiewicza” i nie po raz pierwszy w literaturze polskiej zrymowało się z Miłoszem. Tam właśnie w swoim „Poemacie dla zdrajcy” ujrzał poetę Gałczyński: „Okiem zdrajcy patrzysz na Rawennę / na mozaik kamyczki promienne”.

Czy rok 1967 był przełomowy? Pewności nie ma. Gdy jesienią 1994 roku w jednym z wywiadów powołał się Herbert na słowa Miłosza o konieczności włączenia Polski do Związku Radzieckiego, wypowiedziane rzekomo podczas kolacji w Ameryce, zdarzenie umieścił blisko chronotopu 1967 roku. Czy było to wyssane z palca pomówienie? Prowokacja? Kij w mrowisko? Zerwanie przyjaźni? Polityczna parabola? Spory na ten temat trwają i będą trwały dalej. Być może tym samym nie godził się Herbert także na wizję Europy przefiltrowaną przez kulturowe doświadczenie Ameryki i Rosji. Nie godził się po raz kolejny na świat Czesława Miłosza.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.