Kulminacja
Przed wejściem po raz pierwszy kłębił się tłum. Oczekujących rejestrowały telewizyjne kamery. Wreszcie pluszowe zasłony rozsunęły się – z lewej strony Tadeusz Pióro, z prawej Jerzy Jarniewicz, pośrodku siwy, pucułowaty mężczyzna, przypominający brzuchatego, uśmiechniętego bożka. Edmund White. Rozmowa zaczęła się od autobiograficznego „Zucha”, wysmakowanej estetycznie historii nastoletniego geja, odkrywającego własną tożsamość w opresyjnych realiach Ameryki lat. 50. Potem omówiony i we fragmentach odczytany został „Hotel de Dream” – dyptyk składający się z historii umierającego na gruźlicę Stephena Crane’a i powieści gejowskiej, którą u schyłku XIX wieku ów gruźlik dyktuje na łożu śmierci. Na koniec debiutanckie „Zapominanie Eleny”. Dwie pierwsze książki ukazały się niedawno nakładem Biura Literackiego, a premiera „Zapominania”, powieści, którą zachwycał się Vladimir Nabokov, chyba najbardziej kunsztownej i skomplikowanej w dorobku White’a, nastąpi niebawem.
Port Literacki, 20-22 kwietnia 2012, Wrocław
Prozaicy występujący przed publicznością mają utrudnione zadanie. Jak nie zanudzić zgormadzonych długim czytaniem prozy? Jaki reprezentatywny fragment wyrwać z powieści, pamiętając o tym, że nie wszyscy znają całą książkę? Dobrze, że tym razem zrezygnowano z Portowej formuły, znaczonej niechęcią do rozmów i wywiadów – gaśnie światło, przemyka po ścianach krótki film, po nim rozbrzmiewa z antresoli muzyczna impresja (piątkowa perkusja, sobotnia wiolonczela, niedzielne skrzypce i klarnet) i reflektor oświetla autora/tłumacza, który zaczyna czytać.
Andrzej Sosnowski czyta Jane Bowles / fot. Robert Wiącek
Może brakowało pytań nieco odważniej postawionych, ale figlarnie przebierający palcami White i tak świetnie się w tej rozmowie odnalazł. Gdy pisał „Zucha”, był alkoholikiem, obejmował rozumem tylko poszczególne rozdziały. Mniej więcej w tym samym czasie, jadąc taksówką, poczuł znajomy zapach cygar, palonych namiętnie przez zmarłego niedawno ojca. Pomyślał wtedy: „zniknął jak dym z cygara”. To ten sam dym, który rozpościera się w całym „Zuchu”, przenika przez wentylację do pokoju bohatera, wisi stęchły w sypialni – w jednej z najlepszych scen powieści, gdy ogromne plecy ojca, mięsiste plecy monstrualnego mitycznego potwora, mają zostać wymasowane przez przerażonego siedmiolatka. Zapytany o to, w jaki sposób napisałby „Zucha” raz jeszcze, po latach, White przyznał, że bardziej potocznie, nie używając wysokiego stylu, który wymusiły okoliczności zewnętrzne – realna wizja posądzenia o pornografię. Pisząc powieść gejowską na przełomie lat 70. i 80., musiał udowodnić, że nie jest grafomańskim dewiantem i nieobce są mu estetyczne Himalaje.
Edmunt White / fot. Robert Wiącek
White został we Wrocławiu do niedzieli. Pojawił się na wieńczącym Port występie Laurie Anderson. Tryskał humorem na wieczornym bankiecie, na którym serwowano sushi i whisky z tonikiem lub bez (autor „Zucha” pił mineralną). Sobotnie spotkanie z amerykańskim pisarzem było jednym z najjaśniejszych i najciekawszych punktów festiwalu – długie, ale nie dłużące się, zróżnicowane, pełne smakowitych anegdot, pożywnych szczegółów. Czasami po prostu chce się odpocząć w słuchaniu. Po kilku godzinach umysł przestaje przyswajać wiersze. Zwłaszcza te gęste od znaczeń, czytane albo długo i monotonnie, albo w dychawicznym galopie do mety.
W ogóle sobota wypadła najmocniej – nie dorównał jej ani ospały piątek, ani niedziela, którą festiwal powoli wygasał. Wyjątkowość soboty wzięła się z pomysłowego połączenia literatur sąsiedzkich, środkowoeuropejskich, z bardzo zróżnicowanym „Głosem Ameryki”. Obok White’a w przekładach i czytaniach pojawili się: Ezra Pound (przekrojowa prezentacja Leszka Engelkinga), James Schuyler (Bohdan Zadura sprawdzał wytrzymałość, czytając dwadzieścia minut „Poranek poematu”; Marcin Sendecki w roli tłumacza i lektora był bardziej oszczędny, dzięki czemu „Hymn do życia” lepiej wypadł), późnym wieczorem John Ashbery i John Cage.
Marcin Sendecki / fot. Robert Wiącek
Słowacki prozaik, Balla (prywatnie pracownik urzędu), milczący i wycofany, ożywił się dopiero wtedy, gdy zaciął się projektor wyświetlający tłumaczenia jego tekstów – precyzyjnych, miejscami groteskowych miniatur. Bohater jednej z nich próbuje przekonać naprawiającego kran hydraulika, że pisanie książek też jest użytecznym zajęciem, „posłuchaj ja naprawdę nie muszę mieć kompleksów”. Hydraulik radzi mu, by zbudował z książek wał przeciwpowodziowy. I odchodzi, ociekając wodą. Żadnych kompleksów nie miał Andrij Bondar, który z wysokości antresoli przeczytał między innymi opowiadanie „Papież”. Nikt tak nie pisał dotąd o Janie Pawle II. Bez patetycznego zadęcia i demaskatorskiego jadu. I ze zrozumieniem dla śmiesznych polskich uniesień i jarmarcznej religijności.
Między Amerykanami a pisarzami ze Słowacji i Ukrainy przez scenę przesunęli się poeci z Wrocławia, na siłę upchnięci w jeden panel – Urszula Kozioł (czytanie z „Fugi”), Jacek Łukasiewicz („Stojąca na ruinie”), Janusz Styczeń („Furia instynktu”). Poezja Stycznia może zaciekawić miłośników wszelkiej maści wierszy nieudanych. Nieco rubaszny, sepleniący staruszek przeczytał kilkanaście ocierających się o grafomanię erotyków, pisanych na jedno kopyto. Mężczyzna wchodzi, kobieta patrzy, mężczyzna widzi, kobieta stoi, na koniec wkładają sobie ręce w majtki etc. Było na co popatrzeć, było czego posłuchać.
Janusz Styczeń / fot. Robert Wiącek
Klamrę dla dobrego rytmu tej soboty stworzył wczesnopopołudniowy występ debiutantów z poetyckiego „Połowu”, wybranych i doszlifowanych przez Honeta, Mueller i Podgórnik oraz wieczorny Cage’owski performans Andrzeja Sosnowskiego. Scena en ronde sprzyja różnorakim wariacjom. Dobrym pomysłem okazało się wymieszanie dziesięciorga młodych autorów z publicznością, wywoływanie krótkich wystąpień punktowym światłem. Sama książka „Połów. Poetyckie debiuty 2011” jest po debiutancku nierówna i chimeryczna. I te nierówności zostały w sobotę odwrócone. Autorzy w lekturze nudni, po prostu tacy sobie, w czytaniu na głos wypadali nad wyraz dobrze. Chociażby Katarzyna Fetlińska (1991), teatralnie wyśpiewująca asocjacyjny wiersz „In Absentia”: „Herzensschatzi, komm. Bim, bam, bom, fantom, symptom, / monochrom. Płynie prom // ku lepszemu światłu, ku świetlanemu lepiej” czy Grzegorz Jędrek (1988) – prosta dykcja, pokaźny bagaż stopniowo rozsadzanej od wewnątrz erudycji: „Jakoś dziwnie szarpnęła nami stara mowa. / Zbierzmy, co z nas zostało, skoro wrócił Gorgiasz”. Podobnego odwracania doświadczyliśmy przez trzy dni wielokrotnie. Może właśnie po to się jeździ na festiwal literacki? Żeby usłyszeć, co dzieje się z tekstem, gdy zamieniania się w dźwięk. Żeby przekroczyć tekstocentryczność. Być bardziej uchem niż okiem.
Andrzej Sosnowski wykonuje „45’ dla prelegenta” Johna Cage’a / fot. Robert Wiącek
No właśnie, dźwięki. Ich nadmiar to także problem. Wiele przeszkadza w słuchaniu poezji – szurania, trzaski krzeseł, ciągłe wchodzenie i wychodzenie publiczności, wiercenia i westchnienia, kichnięcia i kaszlnięcia, szepty. Także fizyczne predyspozycje słuchających i czytających, bóle głowy, nadciśnienie. Na zakończenie dnia (wprawdzie potem był jeszcze koncert „Sound Factory Orchestra”…) Andrzej Sosnowski wykonał „45’ dla prelegenta” Johna Cage’a. To posklejany z fragmentów wykładów tekst-partytura, w którym amerykański kompozytor próbuje zbliżyć się do zadanego sobie ideału „słów takich jak dźwięki”, słów odartych z komunikacyjnych funkcji, słów-zdarzeń, słów-działań. Przy tym tekst ściśle podporządkowany czasowi: każdy wers przypisany tu został konkretnemu odcinkowi sekund. Sosnowski wykonywał poemat zgodnie z rozsianymi w tekście instrukcjami: kaszlał, chrapał, syczał, uderzał pięścią w stół, ściszał głos, przepłukiwał gardło, na stole płonęły zapałki. A wszystko, co działo się wokół czytania, cały ten na ogół nieznośny i zakłócający odbiór kontekst został wciągnięty do utworu, który miał trwać 45 minut, a trwał prawie dwa razy dłużej. Głównym bohaterem był czas. Ludzie wchodzili i wychodzili („Teatr jest zawsze / i wszędzie a sztuka po prostu ułatwia / zrozumienie, że tak to w istocie jest”), komuś upadła butelka, pod sufitem basowała wentylacja („Cisza, jak muzyka, nie / istnieje. Zawsze są dźwięki”), Sosnowski pomylił kartki i przeczytał ten sam fragment drugi raz („Rzeczy płyną, powstając / i zanikając. Zatem w ogóle nie / może istnieć kwestia błędu. Zawsze coś idzie / źle”).
Zanim to wszystko zdarzyło się i poszło, był piątek, Portu Literackiego dzień pierwszy. I jego główny punkt – obchody 80 urodzin Krystyny Miłobędzkiej.
Prawie milczenie
„Skandal, to jest przerażające, tu jest garstka ludzi” – ktoś szepnął koło mnie. Miłobędzka czytała z wielkim trudem, cichym, bezmelodyjnym głosem, który co chwilę zanikał, łamał się. Ogromny kontrast – przenikliwych oczu, które chcą mówić, i głosu, który odmawia posłuszeństwa, z każdą minutą jest coraz słabiej słyszalny, nie dochodzi już do dalszych rzędów. Wiedzieliśmy, że czyta utwory z „Dwunastu wierszy kolorem”, fragmenty zbioru dramatów „Gdzie baba siała mak”, ale chyba nikt nie potrafił ich rozpoznać. Do naszych uszu docierał jednostajny szmer, pojedyncze słowa: „moje usta bez krwi…dziecko…sen…ból”.
Krystyna Miłobędzka / fot. Robert Wiącek
Co dzieje się z poezją, gdy każde kaszlnięcie ją zabija i trzeba wstrzymywać oddech, żeby nie zagłuszyć jej zupełnie? „Doświadczenie życia jest poza słowem” – przeczytał Jarosław Borowiec, który razem z Justyną Sobolewską towarzyszył poetce. Nie słowa były w piątek o 18 ważne, nie wiersze, które każdy może przeczytać sam w domu. To był wieczór znikania, wydarzający się poza językiem. Wieczór z tym, co zostaje, gdy opuszcza nas głos. „Skończyłam te zapiski, migocząc nieco. To wszystko. Dziękuję”.
W konkursie „Nakręć wiersz Krystyny Miłobędzkiej” jury przyznało główną nagrodę klipowi „Odpisane na straty”. Poetka uhonorowała film grupy „Wierszaki” do wiersza „Bez tytułu”, rzeczywiście najbliższy wydarzeniom tego dnia: na ekranie przemieszane fragmenty wiersza powoli oddalają się razem z prostokątami tła.
Spotkanie z poetkami z Irlandii / fot. Robert Wiącek
Spotkanie z poetkami z Irlandii wypadło, wbrew oczekiwaniom, dość blado. Do Wrocławia przyjechały dwie pisarki z przygotowanej przez Jerzego Jarniewicza antologii „Sześć poetek irlandzkich”, która wpisuje się w walkę z obrazem kultury zbudowanej na męskich mitach. Po tak wstrząsającym początku pewnie wszystko wydałoby się blade, zbyt normalne. Zaczęło się odpływanie publiczności do hallu, kawiarniobufetu, na opłukiwany deszczem taras, skąd można się gapić na białawą Odrę lub przez wysokie okna podglądać poetów ruszających ustami we wnętrzu kawiarni (czy nie są trochę podobni do karpi, jak mawiał Anatol France?). Ci, którzy zostali posłuchać, oklaskami nagrodzili wiersz Leontii Flynn – bardzo feministycznej, zanurzonej w codzienności – o wstydliwym wibratorze pozostawionym w mieszkaniu, do którego wprowadzają się pracujący za grosze Polacy. Wiersze dużo starszej Eiléan Ní Chuilleánain zupełnie inne – zagmatwane, senne. Chyba najlepszy z czytanych: „Jakaś ręka, jakiś las”, o śladach po zmarłej siostrze. Jednak wieczór się skończył, nim się na dobre rozwinął i już za chwilę, po drobnym przemeblowaniu sceny, Andrzej Sosnowski, sącząc przezroczystego drinka z wąskiej szklanki, głosem brawurowo beznamiętnym odczytał fragmencik powieści „Dwie poważne damy” Jane Bowles. Przed Sosnowskim czytana była Laura (Riding) Jackson. Pierwszy dzień – najpierw milczący, potem ospały – dobiegał końca.
Ciemności
Wojciech Bonowicz w „Dzienniku Portowym” żartobliwie zapowiadał festiwalowy turniej miast, bratobójczą wojnę na słowa poetów z Wrocławia i Warszawy. Gdyby do takiej walki naprawdę doszło, wrocławianie nie mieliby żadnych szans, może poza dostojną Urszulą Kozioł. Warszawscy poeci stawili się w niedzielę w mocnym składzie. Justyna Bargielska zaprezentowała od początku do końca tomik „Bach for my baby”. Wyprostowany na baczność Jacek Dehnel odegrał „Rubryki strat i zysków”. Nieco później Marcin Sendecki udowodnił, że takie wiersze jak „[Ska]” czy „[Chmu]” mogą zabrzmieć świetnie. Czyżby dzięki nosowej barwie głosu poety? Bo przecież zbudowany ze słów zmielonych i wykolejonych „Farsz” raczej nie sprzyja czytaniu na głos. Sendecki nie omieszkał także podkreślić swojej klasycznej już „niezrozumiałości” – „kolega powiedział, żebym przeczytał tylko tytuły. Moja dziewczyna, że cokolwiek wybiorę, na jedno wyjdzie”. Ze stolicy przybyli jeszcze Dariusz Suska i Tadeusz Pióro. Miało się poczucie, że tych podzielonych na dwie grupy poetów łaczy coś więcej niż miasto (Suska, Bargielska, Dehnel – Pióro, Sendecki, Tkaczyszyn-Dycki).
Tkaczyszyn-Dycki / fot. Robert Wiącek
W niedzielę Port Literacki wygasał. W kuluarach mówiło się o sobocie i o Laurie Anderson. Do połowy dnia widownia świeciła pustkami. Tymczasem na scenie powoli wytrącała się ciemna poetycka substancja.
Najpierw prezentacja trzech książek z serii „44. Poezja polska od nowa”, czyli ciąg dalszy odkurzania i odczytywania na nowo rodzimej klasyki. Zupełnie zapomniany, funkcjonujący w anegdotach Władysław Sebyła, do szpiku zbanalizowana w powszechnym odbiorze Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Tadeusz Nowak, pozostający na uboczu, wdzięczny przedmiot zainteresowania „badaczy owadzich nogów”. Jeżeli ci twórcy mają zostać literaturze polskiej przywróceni, to tylko w takiej postaci, jaką autorskie wybory Bonowicza, Podgórnik i Zadury ujawniły: ciemni, pełni dramatyzmu, metafizyczni, zmagający się ze śmiercią, niejednoznaczni.
Wydarzeniem było spotkanie z poezją niemiecką, zwłaszcza z niemal zupełnie nieznaną w Polsce twórczością Gottfrieda Benna, bez którego trudno zrozumieć XX-wieczną literaturę w ogóle. Usadowieni naprzeciw siebie tłumacze czytali na przemian ciemne i jasne, wczesne i późne wiersze. Ale dla słuchaczy nieoswojonych z surową frazą niemieckiego lekarza i poety najważniejsze było to, co dla tej poezji typowe, zarazem najłatwiej zapadające w pamięć: podróże w obślizgłe wnętrzności, w gnojowisko flaków, pod pozór ludzkiej skóry. „Lekarz”. „Ślepa kiszka”. Szkoda, że tak mało osób słuchało. W krytycznym momencie, po czytaniach z subiektywnego wyboru „Ten cały Brecht”, a przed prezentacją zbioru szkiców Andrzeja Kopackiego „Muszle w kapeluszu” stosunek liczbowy występujących do publiczności wynosił dokładnie 5/15. Myślałem o Gottfriedzie Bennie, gdy na scenę wychodził Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki. Na żywo także cały z ciemnej materii. Jak zawsze głęboko pochylony, z wysuniętą lewą nogą, poruszający się krokiem florecisty w rytmie zapętlających się zaśpiewów. Autobiograficzne mantry z tomu „Imię i znamię” w połączeniu z tym ruchem ciała sprawiały wrażenie jakiegoś przymusu, więzienia, z którego nie można bezkarnie wyjść.
Laurie Anderson / fot. Robert Wiącek
Niełatwo odpowiedzieć na pytanie, czy finałowy występ Laurie Anderson należał do udanych. Dla jej przysięgłych zwolenników zapewne tak. Amerykańska performerka, poetka, piosenkarka, legendarna artystka wszechsztuk, słynąca z medialnych przekroczeń, tym razem miała do dyspozycji tylko język, ten język, o którym napisała, że jest digitalny, raz działa, raz nie. Krótkie opowiadania z bibliofilskiego tomu „Język przyszłości” przeczytała ciekawie i ekspresyjnie, z wyczuciem. Przyjemność opowiadania. Przyjemność słuchania. Opowieści o dokonywanych na samej sobie eksperymentach – pracy na farmie Amiszów, pracy w McDonaldzie. Historia o skowronku, który przed powstaniem ziemi pochował swojego ojca w głowie i w ten sposób powstała pamięć. Niech zostanę zlinczowany, ale jakoś mnie to nie ruszyło. Pewnie sam sobie jestem winny. Myślami byłem w zupełnie innych rewirach, w innych opowieściach. Kilka minut przed rozpoczęciem spotkania wolne miejsce obok wypatrzył i zajął Edmund White. Teraz wiercił się i chichotał.