„Od wczesnych lat młodości pielęgnowałem myśl, że w nieokreślonej przyszłości stanę się wielkim pisarzem”
Sławomir Shuty „Dziewięćdziesiąte”
1.
Właściwemu tekstowi „Dziewięćdziesiątych” Sławomira Shutego towarzyszą znamienne blurby na okładce książki. Pierwszy, obszerniejszy, jest dziełem samego autora. Poza solenną eksplikacją (lata 90. to „okres burzy i naporu”, gdy „kończy się Stary Świat, a zaczyna Nowy” i „dochodzi do różnych aberracji, składających się na zjawisko karnawału”, „Dziewięćdziesiąte” zaś to „próba podsumowania tamtych szalonych, ważnych dla kraju czasów”) pada tu dość zadziwiające zdanie o charakterze tożsamościowo-statusowym: „Dla mnie jako pisarza był to intensywnie przeżywany okres młodości”. Równie zadziwiający jest blurb drugi, czyli profetyczno-marketingowy epigramat Jana Bińczyckiego: „Książka ma szansę wyprzedzić wzbierającą (zwłaszcza w Internecie) falę nostalgii za latami 90.”. Podsumowując, mamy tu więc, pospołu, wdzięczną „jajakość” czterdziestoletniego autora niejednej już książki, który uważa za stosowne przypomnieć, że jest pisarzem i w dodatku zajmuje się ważnymi sprawami, czego dowieść mają socjologiczne banały o latach 90., oraz – z innych ust – urocze zaklepanie pozycji „wyprzedzacza fali” (skądinąd, koncept „wyprzedzania wzbierającej fali”, pal już diabli internet, zasługuje na osobne szyderstwa, których sobie oszczędzę) i, w domyśle, roszczenie do sławy oraz sosu z tego tytułu, nawet gdyby fala Shutego znów przykryła i zniosła w bok. Znów, bo wypada sądzić, że istotnym kontekstem opisywanej tu tekstowej ofensywy są dotychczasowe, miłe i niemiłe, przygody Shutego jako pisarza – nie z lat 90. wszakże, lecz dwutysięcznych. Otóż, jak pamiętamy – sam to w każdym razie tak pamiętam – po paru wcześniejszych próbach, w roku 2004 Shuty wreszcie trafił w punkt: w mocarnym W.A.B. ukazał się antykorporacyjny, stosownie prześmiewczy (i stosownie toporny, niepozbawiony jednak pewnej werwy) produkcyjniak pod tytułem „Zwał”, Shuty zaczął z miejsca robić za kolejną „nową nadzieję” naszej biednej prozy, dostał Paszport „Polityki” i – można by sądzić – nic już nie miało strącić go z grzędy, na którą wskoczył. Aż do chwili, gdy (w roku 2008, znów w W.A.B.) niebacznie wydał swoją najlepszą książkę, powieść „Ruchy”. Była to rzecz niecodzienna, ponuro groteskowa, operująca maziowatym, intrygującym językiem. Po trosze nieznośna, wysoce jednak oryginalna na tle ówczesnego otoczenia. Co ważne: niezdatna do jakiejkolwiek pozaliterackiej utylizacji, nieprzydatna jako sztandar, agitka, znak czasów. Bestsellera ani nagród nie było. Krytyka „Ruchy” przemilczała lub straszliwie zjechała jako niezrozumiałe bóg wie co (mam sobie za zasługę, że napisałem wtedy o Shutym parę ciepłych słów). Słowem: katastrofa i – jak się okazało – koniec współpracy z wielkimi, możnymi wydawnictwami. Frustrację (poniekąd słuszną) wypluł z siebie Shuty w ubiegłorocznym „Jaszczurze”, opowieści o udręczonym pisarzu – tyle że zrobił to tak, iż trudno było z nim choćby współczuć, bo przy wszystkich pozorach zadzierzystości „Jaszczur” okazał się bełkotliwą, płaczliwą skargą zdeptanego autora odciętego od sławy i „sosu”, który w nieskończoność powtarza swoje „wybili, za sztukę wybili!” i z lubością demonstruje braki w uzębieniu. No i tym razem nie znalazł się bodaj nikt, kto Shutego pogłaskałby po głowie. „Dziewięćdziesiąte” jawią się zatem jako rodzaj kolejnej próby wychynięcia z pisarskiego (oraz – rzecz jasna – rynkowego) niebytu.
2.
Sławomir Shuty, „Dziewięćdziesiąte”. Ha!art,
192 strony, w księgarniach od grudnia 2013Dlaczego rozwodzę się nad kwestiami wobec tekstu pobocznymi? Bo są one, zdaje mi się, ciekawsze niż sam tekst. „Dziewięćdziesiąte” to w gruncie rzeczy zbiór tematycznie powiązanych kilkustronicowych felietonów, niekiedy całkiem dziarskich, aczkolwiek – jak się szybko można zorientować – bezpiecznych i przewidywalnych. Shuty opisuje głównie folklor lat ówczesnych z sobą w roli głównej, działając zazwyczaj w myśl schematu „wspaniale zapowiadająca się przygoda na wstępie – dotkliwe, lecz humorystycznie potraktowana katastrofa na wyjściu”. Ot, taka „historia moich barwnych niedoli” z narratorem w roli niespełnionego muzyka, fotografa, pisarza, podróżnika, kochanka, wyznawcy, adepta, „biznesmena”, syna swego ojca i brata swego brata etc., etc., umajona obowiązkowo jowialnymi dowcipasami.
Na uwagę (Shuty, być może, ma to za odwagę) zasługuje masochistyczna determinacja, z jaką odmalowuje się tu kolejne upadki, związane najczęściej z pochopnym nadużyciem różnych substancji, co skutkuje problemami delirycznymi, gastrycznymi oraz egzystencjalnymi, a niekiedy także sentencjonalnym morałem typu: „pamiętaj, chemiku młody, by nigdy nie mieszać piguł i ognistej wody”. Ogólnie chodzi o to, że (jak brzmi tytuł jednego z rodziałków) „Życie to bicza”, a narrator wciąż miał pod górkę.
3.
Rozumiem, że zbożna intencja podpowiadała Shutemu, by zaofiarować nam nowych „Pięknych dwudziestoletnich”. Rezultat jest jednak opłakany. Nie chodzi nawet o nudną notoryczność upadków bohatera (uparcie traktowanych ze skłaniającą do ziewania najłatwiejszą autoironią), lecz o monotonię ich okoliczności. U Shutego i w Pcimiu, i w Krakowie, i nad Morzem Białym czy w Turcji jest w gruncie rzeczy tak samo. A że wokół narratora wciąż kręcą się typowe, bezimienne na ogół postaci (wyjąwszy może członków rodziny), to owa panorama lat minionych jest w dodatku zastanawiająco, by tak rzec, bezludna.
4.
Jest w „Dziewięćdziesiątych” odstający od reszty fragment, rodzaj pisarskiego naddatku – „Minuta bez słów”, której cały tekst jest piętrowym przypisem do tytułu, w którym to przypisie Shuty wspina się – częściowo – na poziom swego rodzaju eksperymentu formalnego i metanarracji. Mniejsza o treść tych rozważań, pada tam bowiem – w finale – nieco emfatyczne zdanie, które budzi nadzieję: „Nie można odpuszczać”. Shuty radzi sobie czasem lepiej, częściej gorzej, ale wyraźnie wciąż „nie odpuszcza”. No i bardzo dobrze. Póki życia, póty nadziei.