Nie od dziś wiadomo, że nie wiadomo, co począć z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem. Piszę: „wiadomo”, bo pisać o rzeczach, jak mi się zdaje, oczywistych, nie zamierzam. Może tylko tyle: ustanowiwszy przed laty odrębny, świetny gatunek historyczno-literackiej i wprost historycznej eseistyki, i pozostając jedynym bodaj jego reprezentantem, Rymkiewicz – od ładnych paru lat – każdą nową książką, coraz bardziej uwikłaną w polityczne idiosynkrazje i ekstrawagancje, testuje, zdaje się testować, tegoż gatunku odporność na samodegradację. Aż do dziś – powiedzmy to od razu – na ogół z całkiem niezłym skutkiem. Bo dotąd, mimo coraz to bardziej fantastycznych wizji politycznych i – co może nawet ważniejsze – narastających natręctw stylistycznych, które z Rymkiewiczowej nieporównanej metody pisarskiej czynią li tylko, miejscami, mechaniczną manierę, czytało się kolejne książki – po rozważeniu wszelkich za i przeciw – z dobrodziejstwem inwentarza.
Bywało, nawet całkiem ostatnio, że Rymkiewicz chwytał za gardło, jak w „Samuelu Zborowskim”, gdzie pojawia się relacja o tajemniczym człowieku w czerni, który po egzekucji butnego magnata macza chustkę w jego krwi, jakby zobowiązując się do pamięci o nim i pomsty. To ja byłem tym człowiekiem! – woła JMR. Bardzo to zresztą ładny i krzepiący, niezależnie od trzeźwej politycznej oceny wyczynów i kaźni Zborowskiego, obrazek.
Jarosław Marek Rymkiewicz „Reytan. Upadek Polski”. Sic!,
Warszawa, 280 stron, w księgarniach od maja 2013W „Reytanie. Upadku Polski” (starodawna pisownia czcigodnego nazwiska jest niewątpliwie ukłonem w stronę Polski sprzed upadku, zwłaszcza dzisiejszego upadku) JMR osobiście nie wyprawia się w przeszłość, lecz jedną z osób dawnego dramatu ściąga w nasze czasy – i staje jej naprzeciw. Oto więc arcyłotr i arcyzdrajca Adam Poniński – rozsnuwa przed nami wizję JMR –
mógłby (…) zobaczyć (…) ten Krzyż, w kwiatach i zniczach, który tam stanął – po katastrofie smoleńskiej, po 10 kwietnia; mógłby zobaczyć tych, którzy pluli na ten Krzyż i szczali na znicze; tych, którzy pod tym Krzyżem tańczyli między klęczącymi; to by go ucieszyło. (…) Patrzcie! Patrzcie! Przechodzi na skos przez asfaltową jezdnię Krakowskiego Przedmieścia, (…) a potem idzie wzdłuż tych potężnych metalowych barier, które tam, wokół Krzyża i zniczy, postawiła policja. W swoim szkarłatnym matejkowskim stroju, wyszamerowany. Idzie, trochę się potyka, roztrąca przechodniów swoim ciężkim drewnianym kosturem, który namalował Matejko. (…) Kuśtyka, idzie wzdłuż srebrnoszarych barier, podchodzi do Krzyża. Podoba mu się ta Warszawa roku 2010. Ogląda obszczane znicze pod Krzyżem – to mu też się podoba. Ogląda drugi krzyż – ten z zielonych puszek po piwie Lech – przymocowany łańcuchem do metalowej bariery – też obszczany. Poprawia kosturem, niby laską, zielone puszki, które trochę się obsunęły. Mija bariery i skręca w lewo, w stronę wejścia do Pałacu Radziwiłłów. Tam umówił się z ambasadorem Stackelbergiem, który ma mu przekazać instrukcje. Ochraniarze w czarnych mundurach i w czarnych hełmach rozstępują się z szacunkiem – z jednym z nich przybija piątkę – i to mu też się podoba. Dwa szeregi czarnych ochroniarzy albo dwa szeregi czarnych pruskich huzarów generała Lentulusa – bo jesteśmy jednocześnie w roku 2010 i w roku 1773 – i w środku on, z kosturem, w swoim szkarłatnym odzieniu, stukający w chodnik Krakowskiego Przedmieścia. Stoję tam, po drugiej stronie jezdni, pod Kordegardą, i patrzę na niego. Między nim a mną są metalowe bariery. Obok mnie stoi jakaś kobieta, niewysoka, w fioletowym moherowym berecie z fioletowym pomponem, kobieta-moher, siwowłosa, trochę młodsza ode mnie, ale niewiele, dobrze po sześćdziesiątce. Siwy warkocz, w który wpleciona jest fioletowa wstążka, wysuwa się spod fioletowego beretu. Kokardka zawiązana na końcu warkocza też jest fioletowa. Kobieta-moher trzyma w obu rękach długi kij, do którego przybity jest panel, ogromny, biało-czerwony, i na tym tle biało-czerwonym napisane jest czarną farbą tylko jedno słowo: – Mordercy! – Widzę, że moherowej kobiecie ciąży ten ogromny panel, że zaraz go upuści, więc odbieram go od niej, wyjmuję go z jej dłoni w fioletowych, moherowych rękawiczkach, i podnoszę go do góry, wysoko, najwyżej jak mogę. – Mordercy! (…) Zdrajcy są między nami. Sękaty kostur stuka w chodnik Krakowskiego Przedmieścia. Mniej więcej od trzystu lat.
Wiem, cytat jest okropnie długi, ale przecież Rymkiewicz, układając ów fragment, wiedział niewątpliwie, że właśnie ten będzie hołubiony, że nie da się bez niego o „Reytanie…” napisać, choćby niosło to oczywistą niewygodę. Proszę bardzo zatem. Niech idzie w świat, że tu stoimy my, a tam, gdzie oni stoją, stoi ZOMO i wsparty na kosturze Poniński, ale godzi się zauważyć, że wszystko to już wiemy na przykład z Rymkiewiczowych wywiadów, i choć można o nich z pożytkiem albo bez żadnego pożytku rozmawiać, to niewiele to wniesie do opowieści o Tadeuszu Rejtanie, a tę przecież – definitywną i aktualną – JMR chce nam przedłożyć. I – zdaje się – czegoś chce nas Rejtanowym przykładem nauczyć. Ale czy nie jest aby nazbyt już groteskowy?
Z Rejtanem ma Rymkiewicz kłopot. Poniński jest oczywistym, ohydnym zdrajcą (który skończył zresztą ohydnie i nędznie, co JMR z lubością opisuje), ale to jest rzecz nieproblematyczna. Podobnie jak nieproblematyczna jest ohyda pijanej tłuszczy szczającej na krzyż. (Można by oczywiście Rymkiewiczowi wytknąć niejakie zapamiętanie, bo syn zdrajcy Ponińskiego – także Adam Poniński – dzielnie stawał dwie dekady później w obronie ojczyzny i na „niemym” sejmie grodzieńskim, i w powstaniu 1794 roku jako generał artylerii, co jest ciekawe samo w sobie, ale Rymkiewicz zbywa całą jego historię głupią legendą, przypisującą Ponińskiemu juniorowi winę za klęskę maciejowicką, co jest, samo w sobie, wygodne – wszak jaki ojciec, taki syn – ale niezbyt mądre i ładne, tym bardziej że jeden skończył tonąc, dosłownie, w gównie, a drugi zginął, broniąc Pragi przed wojskami Suworowa.)
Rzecz wygląda chyba następująco: dociekania takie, takie zbieractwo różnorodnych detali było, na ogół bywało, niezmiernie ciekawe, jeśli dotyczyło życia Słowackiego albo Mickiewicza, albo ludzi z nimi jakoś związanych. Mówiło bowiem coś o ich życiu, które przelewało się w ich słowa, mogło wnosić coś do naszego rozumienia ich słów. Z Rejtanem sprawa wygląda inaczej. Bo cóż o nim zajmującego i – tu intencje są jasne – aktualnego Rymkiewicz opowiada? Nic zgoła. Rejtan i jego czyny na sejmie 1773 roku to emblematyczny epizod naszych dziejów, znany wszystkim, podobnie jak jego późniejszy obłęd i samobójstwo. W gruncie rzeczy jednak o Rejtanie wiadomo niewiele, relacje, nawet z jego dni chwały, są sprzeczne co do istotnych szczegółów, to samo dotyczy tragicznego końca żywota bohaterskiego posła. Rymkiewicz robi więc to, co zwykle świetnie mu wychodziło – drąży detale. Cytuje i opukuje dostępne świadectwa Rejtanowych czynów, przywraca też naszej pamięci męstwo towarzyszy Rejtana – Korsaka, Bohuszewicza i innych. Oczywiście, nurza się w topografii Rejtanowskich okolic i ówczesnej Warszawy. Drobiazgowo bada genealogię rodu i jego późniejsze dzieje (odkrycie wśród przodków Rejtana Krzyżaków daje JMR asumpt do brawurowego rozdziałku o Nietzschem i jego snobowaniu się na polskiego szlachcica, rozdziałku symptomatycznie zresztą zatytułowanego „Czy Polacy byli nadludźmi?”). Dowiadujemy się też sporo o strojach, rozkładzie izby sejmowej i o tym, czym były „filonki”, za to winniśmy JMR, rzecz jasna, wdzięczność i podziw. Także za to, że drobiazgowo relacjonuje poszukiwania grobu Rejtana (do dziś nie wiadomo, czy skuteczne) i tak dalej, i tak dalej. Rymkiewicz – to ważne – przypomina też, że Rejtan realizował, wraz z towarzyszami, pewien zamysł polityczny: zerwanie sejmu, by ten nie usankcjonował pierwszego rozbioru. Owszem, szaleńczo i z narażeniem życia, ale jednak planując kolejne kroki i dostosowując się do (coraz bardziej fatalnej) sytuacji. Wreszcie, Rymkiewicz przypomina niektóre późniejsze echa Rejtanowej historii i legendy, na czele z artykułem Mickiewicza „O ludziach rozsądnych i ludziach szalonych” (1833), w którym wieszcz kreśli datującą się od Baru i potem wystąpienia Rejtana, zakorzenioną wówczas w dwojakim języku dychotomię między szaleńcami wolności a ludźmi rozsądku, „dyplomacji” i „polityki”, gotowymi w imię okoliczności przystać na zniewolenie. W aktualizacji Rymkiewicza dziś chodzi oczywiście o „wewnętrznych Moskali” i pruskich agentów z jednej strony, a religiantów smoleńskich z drugiej, oraz, szerzej, o nieusuwalną ponoć antynomię między, stosownie dziką, polską „wolnością” a mdłą roztropnością (do czego jeszcze wypadnie mi wrócić przy okazji księcia Panie Kochanku), ale nie w tym tkwi prawdziwy kłopot z jego „Reytanem…”.
Otóż Rymkiewicz, niby to do cna wyczerpujący fakty i podania z życia swego bohatera, niby to tropiący każdy ślad jego czynów, wykazuje zastanawiającą powściągliwość wobec – historycznych czy też mitycznych, o to mniejsza – ważnych, zdawałoby się, już na pierwszy rzut oka przekazów o swoim – o naszym – bohaterze. Selekcja jest, oczywiście, uprawniona. Ale milczenie Rymkiewicza dotyczy kwestii, które należałoby skomentować, choćby po to, by owe przekazy odrzucić i zanegować. Podobnie jak całkiem niedawne teksty o Rejtanie i pokłosiu jego wyczynu, które JMR całkowicie ignoruje. Bo czy nie jest ciekawy ów pruski generał Lentulus? U Rymkiewicza pojawia się bodaj raz, w wyżej przytoczonym cytacie, a więc jako wódz złowrogich huzarów. Tyle że przydzielona przez Lentulusa eskorta owych huzarów, być może, uratowała Rejtana przed siepaczami Ponińskiego, a właściwie jego moskiewskich mocodawców. To właśnie ów Rupert Scipio Lentulus, jak się zdaje, główny gracz Prus w rozbiorowej Warszawie, po przegranej walce Rejtana odwiedzał go często w gospodzie, ochraniał, miał też, przy pierwszej wizycie wyrzec słowa: „Optime vir, bene tua negotia tractasti, gratuor tibi ex intimo corde” (mniej więcej: „Najlepszy z mężów, dobrze spełniałeś swoje obowiązki, dziękuję ci i pozdrawiam z głębi serca”). Ile w tym było czystego podziwu, ile wyrachowania – bo podobno odwleczenie ratyfikacji rozbioru dało Prusom szansę na powiększenie swego łupu – trudno dociec. Ciekawe, że także przedstawiciel drugiego okupanta, Bibikow, stwierdził wówczas, iż należałoby „ze wszystkich zdjąć ordery, a niego [Rejtana] włożyć”. To nie są chyba małe, dla historii Rejtana, sprawy? Tym bardziej, że czytam o nich w napisanym w 1968 roku, a wydanym pośmiertnie eseju Jerzego Zawieyskiego „Pomiędzy plewą i manną”. Zawieyski próbuje też zrekonstruować rozmowę Rejtana ze Stanisławem Augustem (nie wiem, czy naprawdę do niej doszło, ale próba jest godna uwagi, „Rób, waćpan, jak ci sumienie powiada…” – kończy audiencję król u Zawieyskiego) i przypomina, że wkrótce po uchwaleniu Konstytucji Trzeciego Maja Stanisław August nakazał wmurować w izbie sejmowej dwie tablice: osławiającą Ponińskiego jako zdrajcę i sławiącą czyn Rejtana. Czy to nie jest ciekawe?
O tym wszystkim Rymkiewicz nie pisze ani słowa. Może dlatego, żeby – aktualizując Rejtana – nie przywołać tragicznego losu Zawieyskiego, „Rejtana PRL-u”, zaszczutego na śmierć po sejmowej obronie studentów z marca 1968 roku? Nie wspomina też JMR o szkicu Marii Janion „Patriota-wariat” (z tomu „Wobec zła” z 1991 roku, z Rejtanem-wampirem a okładce), w którym jego koleżanka z IBL-u bardzo rzeczowo analizowała Rejtanowski fenomen, powołując się zresztą na ten sam tekst Mickiewicza, który JMR w charakterze objawienia dziś przypomina. Nie od rzeczy jest pewnie i to, że Stanisław August w oczach Rymkiewicza niewiele jest lepszy niż Poniński i inni zdrajcy. Ocena ostatniego króla to temat rzeka i spór, zdaje się, słabo rozstrzygalny, ale nie sposób dostrzec, że i tę materię JMR uporczywie trywializuje (dając, przyznajmy, pewną szansę odkupienia Ciołkowi, gdyby uciekł z Polski, a nie przystał na rozbiór), przypisując podsądnemu wyłącznie najniższe motywy postępowania. (Pewnie pisałby o nim jeszcze gorzej, gdyby ukochana przez Rymkiewicza instytucja liberum veto – paradoksalnie w niej była nadzieja Rejtana – została ograniczona ładnych parę lat wcześniej, co planował król i familia Czartoryskich, a czemu zapobiegła Moskwa, grożąc zbrojną interwencją. Ale o tym też u Rymkiewicza nie przeczytamy.)
Przeczytamy za to sporo o litewskim magnacie Karolu Radziwille zwanym Panie Kochanku. Rymkiewicz przekonuje, że gdyby Polacy mieli w sobie więcej ikry i podczas sejmowej zwady w 1762 Radziwiłłowie wyrżnęli Czartoryskich i gdyby w następstwie takiej jatki
sejm – ten elekcyjny w 1764 roku, po zlikwidowaniu, na wieki, wszystkich Czartoryskich – wybrał go [księcia Panie Kochanku] na króla, jego szaleństwo objawiłoby się w całej królewskiej pełni, rozpanoszyłoby się w całej Rzeczypospolitej, rozpaliłoby się wielkim ciemnym płomieniem. Groza szaleństwa zmieszałaby się z grozą upadku. Czyż można wyobrazić sobie piękniejsze, stosowniejsze zakończenie naszej ówczesnej historii, stosowniejszy koniec tamtej Rzeczypospolitej? Na końcu osiemnastowiecznej historii Polaków byłby król szaleniec. Ostatnim królem Polaków byłby król szalony. Dzieje Polaków zamknąłby oszalały Litwin. Litwin wariat.
Litwin owładnięty szalonym litewskim geniuszem. Polska konałaby – w atakach szaleństwa! W królewskim obłędzie! Nieprzytomnie! W napadach wariackiej wściekłości! Tocząc pianę z ust – kąsałaby tych, upiorzyca, którzy ją dobijali! I to właśnie – to dzikie kąsanie – mielibyśmy później, w XIX wieku, przedstawione na patriotycznych litografiach, a nie żałobny, cmentarny obrządek składania do grobu zamordowanej damy w białych szatach. I to właśnie teraz oglądalibyśmy na tych litografiach – trzech mocarzy uciekających z cmentarza, gubiących peruki – bo trup dziko kąsa. Jaki wspaniały koniec! – i miałyby go w pamięci, wspominałyby go z grozą i z podziwem, w osłupieniu, wszystkie następne polskie i litewskie pokolenia.
To znowu jest długi cytat, ale za to bardzo śmieszny. Bo jak JMR pisze zaraz obok:
W październiku 1768 roku, kiedy Rosjanie zbliżali się do Nieświeża i trzeba było coś zrobić, żeby się uratować – może trzeba się było bić, ale książę Karol Radziwiłł Panie Kochanku, z niejasnych powodów, bić się nie chciał i postanowił poddać swoją stolicę Rosjanom.
Taka to więc i groza, Panie Kochanku. Zaborcy uciekają, gubiąc peruki.
Przy okazji – skoro o sławnej żądzy mordu mowa, której niedostatek nie pozwolił litewskiemu szaleńcowi włożyć korony, to wbrew pozorom JMR nie jest wcale odosobniony w tym rozczarowaniu. Pisał Paweł Jasienica „w XVIII wieku nikogo nie było stać na czynność tak pożyteczną, jak publiczne powieszenie księcia Panie Kochanku”…
No ale wiadomo, co to był za podejrzany ptaszek z tego Jasienicy. Zdrada, Panie Kochanku, zdrada!