Komu „wieczna w polszczyźnie rozróba”, temu rozkręcana poetyką i wibrująca słowem „narracja”. Nowa książka Mariana Pankowskiego „Nastka, śmiej się!” to zbiór ośmiu opowiadań, które w ciągu ostatniej dekady ukazywały się w trzech pismach: „Lampie”, „Twórczości”, „Pamiętniku Literackim”. Zebrane w jednym tomie i ułożone chronologicznie – co okazało się niezłym kompozycyjnie pomysłem – wyszły w grudniu nakładem Ha!artu. „Nastkę”, niczym „Pyzę na polskich dróżkach”, spotkamy także na dźwiękowych ścieżkach – towarzyszy jej audiobook w wykonaniu Jerzego Treli. A również widniejące na tylnej okładce słowa Przemysława Czaplińskiego – ale powiedzieć jak Czapliński, że Pankowski uwodzi, to mało. Jaką ma technikę ów mistrz kontrakcji?
Retoryka pisma, erotyka mowy i Pankowski, który uwodząc, staje się cyfrowy – jak maszyna licząca i liryzująca. Chodziłoby więc o splot – gdy tkanka tekstu okazuje się ostateczną tkanką pisarza, bo skręca je wszystkie: łączne, kostne, chrzęstne i tłuszczowe, limfę oraz krew; oraz tkankę mięśniową z tkanką nerwową.
Marian Pankowski, „Nastka, śmiej się!”. Ha!art,
128 stron, w księgarniach od grudnia 2013Taka cyberpunkowa wizja książki dotyczy oczywiście tylko jej warstwy językowej. Pankowski jest po prostu jednym z lepszych poetów polskich, choć nic tu nie jest wierszowane na siłę. Zamiast wersyfikacji mamy dywersję – i już sztandarową dla tego pisarza „wieczną w polszczyźnie rozróbę”. Pankowski poeta umiejętnie zmienia biegi i nie idzie na łatwiznę: a pasy zmienia nie tylko z prawego na lewy i odwrotnie. Raczej pas bezpieczeństwa zamienia na startowy, a ów liryczny „odlot” dotyczy szczególnie dwóch ostatnich opowiadań, „Daniela” i „Mój śnieg”:
Zamieszkaliśmy u kresu rzeczy pionowych. Tu, jak nigdzie indziej, będziesz mogła ręce wyciągać przed siebie.
Jest jednak i takie miejsce w książce, w którym niespodziewanie wchodzi wiersz, jest i takie, gdzie wchodzi grafika. Ponieważ wydaniu „Nastki” towarzyszy audiobook (ma „Nastka” i swoją „suknię cyfrową”), całość zyskuje za jednym zamachem tę gadaną, staroświecką i równocześnie „absolutnie nowoczesną”, multimedialną oprawę. Tym bardziej że poetyka Pankowskiego to jedno wielkie „pospolite ruszenie” – czasowników, rzeczowników, wszystkich części mowy; części wielkiej, gigantycznej rozmowy, bo zręby tej książki tworzą niekończące się spotkania i wspomnienia.
Tu wspomina się wspólnie, a pamięć się liczy bardziej niż czas. U Pankowskiego pamięć jest grzeszna, to pamięć kusząca, pamięć od poznania dobrego i złego, jak pamięć na krechę, od pierwszego do pierwszego, pamięć, której starcza właśnie „na styk”. Każde z ośmiu opowiadań rozgrywa się bowiem na styku fantazji i wspomnienia, tej czysto ludzkiej ekstrawagancji. Jak we wspomnianym już opowiadaniu o „Danieli”, która „krok za krokiem buduje swą pamięć”.
Krok za krokiem czy rok po roku? Trela czyta wyraźnie, ale można się przesłyszeć, a nawet „przeoczyć”. Dzięki krzyżowaniu szyków i zdań, języków ludzi (i aniołów), rozkładaniu znaczeń, dokładaniu słów, można czytać te osiem opowiadań w różnych konfiguracjach – zamiast jednotorowo, jak to bywa w przypadku książek wydawanych post mortem.
Jeśli jednak cokolwiek w „Nastce” chyli się ku zachodowi, to właśnie zakończenie – i nie chodzi o całe opowiadanie „Mój śnieg”, ale o jedno tylko zdanie. Pech chciał, że to zdanie ostatnie; i to w miejscu strategicznym, miejscu newralgicznym, bo opowiadanie dedykowane jest Henrykowi Berezie. To zdanie tak miękkie, jakby go nie było.
Mogłoby go zresztą nie być – zabawnie, że w składzie znalazło się właśnie na ostatniej, osobnej już stronie. Nie można jej jednak wyrwać (żadnym „dziecinnym odruchem”), bo stracimy poprzednią – którą zaczyna piękna szwoleżerka na temat zbliżającego się końca „biało-czego”. Kończy zaś „stracenie” – czyli, jak to zaraz zobaczymy, bardziej nosowe, literackie, bardziej z góry: „strącenie”.
Najpierw jednak jest aura i „młodopolskie, spłowiałe słowo tęsknica”. Potem są słowa: „Nawet zaczynam się cieszyć, że nadchodzi koniec”. I dalej:
Koniec biało-czego? Białolisa! Białolasu! Białolosu?! (…) Co? Muzyka? Aaaa... to kapela polskich zesłańców, podzwania kajdanami, udając się na Sybir! Dziś, po stu latach, wysoką ręką żegnam podróżnych z dziejów ojczystych. A potem witam swój most rodzinny. Z wieczornej poręczy strącam dłonią śnieg, dziecinnym odruchem.
Ostatniego zdania oczywiście nie zdradzę; krótko mówiąc, jest to zdanie-puch zamiast zdania-buch. Może to zdanie rozczarowuje właśnie dlatego, że Marian Pankowski nam w nim wspaniale ucieka; w ten puch się zapada. Dwuznaczność jest wielka – bo to i słabość literacka, i zarazem unik. Ostatecznie po prostu to sto razy gorsza trawestacja owego „młodopolskiego, spłowiałego słowa tęsknica”, nad wyraz dobitnie przeczytanego przez Trelę; w nim zaszyte jest jak skalpel w brzuchu te kilka literek ze słowa „koniec”.