Religia? Tego się nie robi kotu. Nawet wychudzonemu, parchatemu dachowcowi, któremu tak właściwie przydałaby się odrobina uspołecznienia. Kot postawiony w obliczu religii, dyskusji o jej sensach i abstrakcjach, na jakich zbudowane są systemy wiary, wciąż jednak pozostanie kotem – racjonalnym sceptykiem, nieufnie podchodzącym do wszystkiego, co ogranicza jego indywidualność. Dar mowy w niczym tu nie pomaga. Wręcz przeciwnie – gadający kot jest w stanie doprowadzić do szewskiej pasji każdego religianta, niezależnie od tego, jaką ów wiarę wyznaje.
Na takim właśnie fundamencie zbudował swoją opowieść Joann Sfar, jeden z najbardziej uzdolnionych i pracowitych twórców współczesnego komiksu frankofońskiego. Na najbardziej podstawowym poziomie jego jak na razie pięciotomowa saga, zatytułowana „Kot rabina”, to bardzo klasyczny, wolterowski wręcz dialog z trzema największymi systemami monoteistycznymi, mającymi swoje korzenie w północnej Afryce. Opowieść rozpoczyna się w bliżej niesprecyzowanych latach trzydziestych w okupowanym przez Francuzów Algierze, po czym prowadzi czytelników na pustynię, do Paryża i mitycznej Jerozolimy, znajdującej się gdzieś w Etiopii. Bezimienny kot rabina, który zyskuje mowę, pożarłszy gadającą papugę swego pana, krok po kroku odkrywa sieć skomplikowanych religijnych, kulturowych i językowych zależności, stanowiących fundament wiecznego konfliktu, który także w XXI wieku znacząco wpływa na kształt świata.
Joann Sfar, „Kot rabina”.
Przeł. Grzegorz Przewłocki, Wydawnictwo Komiksowe,
288 stron, w księgarniach od grudnia 2013Zwierzę nie jest wybredne – z równą pasją szydzi z fanatyków każdej opcji: żydów, katolików i muzułmanów, rozbijając w pył dogmaty, tautologie i uprzedzenia, na których ufundowano te systemy. Nie robi tego specjalnie – po prostu zadaje pytania i pozwala, by jego niedouczeni najczęściej rozmówcy sami plątali się w zeznaniach. Co – jak łatwo się domyślić – nie przysparza mu zbyt wielu przyjaciół. Nie licząc rabina, jego dorastającej córki Zlabii, legendarnego pielgrzyma Malki – Lwiego Króla oraz sufickiego wędrowcy i pieśniarza nazwiskiem Sfar, reszta postaci w tym komiksie, mówiąc oględnie, nie przepada za kotem. Często widzimy biedne zwierzę przenoszone na kopach z kadru do kadru, z planszy na planszę, to jednak nie powstrzymuje jego dociekliwości. Milknie tylko wtedy, gdy bóg lub jakaś inna siła odbiera mu mowę, nie oznacza to jednak, że przestaje komentować poczynania pozostałych bohaterów tej opowieści. Jest niczym niepowstrzymany głos sumienia, który na każdym kroku podważa zasadność myślenia religijnego i wytyka wszystkim stojącą za nim hipokryzję.
Można komiks ten czytać również zupełnie inaczej. Już pierwsza plansza, ze swoimi żółciami, brązami, ciepłym światłem i kadrami wypełnionymi przez charakterystyczne twarze, zaprasza do zwiedzania świata, który w ciągu ostatnich stu lat zaginął bezpowrotnie. Kot, zwierzę wszędobylskie, potrafi się wśliznąć w najmroczniejsze zakamarki dzielnicy żydowskiej, przemykać po dachach kwartału zamieszkanego przez Arabów, zakradać się do haremu szejka i odwiedzać sypialnie pięknych kobiet, co pozwala Sfarowi na zaprezentowanie całego multikulturowego bogactwa jednej z kolebek cywilizacji. Przyjęty przez niego bardzo statyczny format poszczególnych albumów – sześć prawie jednakowych kadrów na całej planszy – zmusza do szukania innych sposobów na zdynamizowanie opowieści i sprawia, że jest to jeden z najbardziej imponujących wizualnie komiksów, jakie ukazały się w ciągu ostatniej dekady. Zmienia scenografię z wprawą filmowego reżysera, sięga po najdziwniejsze perspektywy, wyszukuje niespodziewane źródła światła, pozwalające na wydobycie z bohaterów zaskakujących rysów, bawi się przechodzeniem od szczegółów do planów ogólnych i z powrotem. Porzuca swój stały, zbudowany na groteskowym przerysowaniu styl, by wypełnić kilka kadrów ekspresyjnymi plamami koloru, rozbudowanymi abstrakcjami, albo wręcz przeciwnie – upraszcza rysunek do kilku naszkicowanych kresek. Wszystko to składa się w niezwykle spójny obraz świata lat trzydziestych – zarówno jego rubieży, jak i samego kulturalnego centrum, czyli Paryża.
Plansza komiksu „Kot Rabina”Odbudowując tę krainę ze wspomnień swoich przodków, Sfar stara się zajrzeć wszędzie i pokazać wszystko, nie szczędząc wysiłków, by zarówno synagoga sprzed tysiącleci, mityczne miasto na końcu świata, jak i zaplecze paryskiego Grand Guignol zapadły czytelnikom w pamięć. W tle nieustająco dzieje się historia: uliczne zamieszki, francuska okupacja, faszystowsko-antysemickie wiece pod przywództwem księdza Gabriela Lamberta, antyżydowskie pogromy, religijne pielgrzymki i bieda Algierczyków, zmuszonych do emigracji za chlebem, nigdy jednak nie zmienia się ona w martyrologię, pozostając czymś, na co bohaterowie nie zwracają większej uwagi (chyba że akurat ksiądz faszysta nadepnie im na odcisk). Uwaga autora skupia się raczej na ich życiu codziennym – ślubach, pogrzebach, ceremoniach religijnych i świeckich, małych radościach i wielkich smutkach, na które historia ma niewielki wpływ, ale dzięki temu udaje nam się poznać ten zaginiony świat od podszewki, poczuć jego atmosferę i w pewnym stopniu zrozumieć jego skomplikowane dzieje.
Pozostaje jeszcze trzecia warstwa „Kota rabina” – najbardziej atrakcyjna dla każdego, kto od komiksów domaga się sprawnej opowieści, wielu przygód i niespodziewanych zwrotów akcji. Choć pierwszy tom służy głównie ustanowieniu relacji pomiędzy bohaterami i jest w dużym stopniu wypełniony dyskusjami na tematy teologiczne, w pozostałych akcja nabiera tempa, a Sfar zaczyna się bawić w aluzje i nawiązania do klasyków komiksu przygodowego – od Hugo Pratta (zapożycza od niego jednego z najlepszych bohaterów serii, szalonego Rosjanina kłócącego się z Bogiem) po Hervégo – bohaterowie „Kota rabina” spotykają nawet legendarnego Tintina, dość szybko jednak uznają go za kompletnego durnia. Piąty tom – najdłuższy w całej serii i jak na razie finalny – to już komiks czysto przygodowy, który wychodząc od dość prześmiewczo potraktowanego żydowskiego mitu o Golemie, wiedzie czytelników przez praktycznie całą Afrykę do legendarnej Jerozolimy, założonej tysiące lat temu w Etiopii przez plemię ciemnoskórych żydów, którzy nigdy nie zaznali niewoli. Mit oczywiście okazuje się nie do końca zgodny z oczekiwaniami, a religia po raz kolejny staje się największym katalizatorem podziałów, jednak to nie ona jest głównym tematem tej części. „Afrykańska Jerozolima” to cudowny hołd dla komiksów, które przez lata pozwalały czytelnikom poznawać niesamowite przygody, najegzotyczniejsze zakątki świata i przedziwne zwierzęta – w wydaniu Sfara o tyle dziwniejsze, że dość często obdarzone darem mowy i narysowane tak, że raczej nie rozpoznałyby się w tych kadrach. To właśnie w tym tomie udaje się Sfarowi osiągnąć idealną harmonię wszystkich składników serii i to właśnie „Afrykańska Jerozolima” wzbudza największe oczekiwania i nadzieje na to, że cykl będzie kontynuowany.
Tym zaś, którzy poczują niedosyt po pierwszych pięciu tomach, pozostaje zdobycie filmowej wersji „Kota rabina”, również wyreżyserowanej oraz narysowanej przez Sfara i wiernie trzymającej się wątków z pierwszego, drugiego i ostatniego tomu. Film zachowuje sporą część zgryźliwego, kociego humoru oryginału, przenosi dyskusje teologiczne w świat wykorzystanych z sensem efektów kina 3D i skupia się głównie na elementach przygodowych, dzięki czemu jest doskonałą rozrywką dla prawie całej rodzinny (odrobina rysunkowej nagości i przemocy, ale nic drastycznego i z sensownym uzasadnieniem fabularnym). Docenili go luminarze francuskiego kina, nagradzając Cezarem dla najlepszego filmu animowanego w 2011 roku, zdobył też główną nagrodę dla filmu pełnometrażowego na prestiżowym festiwalu w Annecy i nominacje do dwóch nagród Annie (odpowiednik Oscarów dla animacji), w Polsce zaś można na niego trafić w ofercie telewizji kablowych. Nim zaryzykujecie 112 złotych na komiksowe wydanie „Kota rabina”, warto sprawdzić, czy bezwzględny cynizm i indywidualizm tytułowego bohatera przypadną wam do gustu, a ekranizacja stanowi doskonałe wprowadzenie do tego świata.