Craig Thompson, „Habibi”

Craig Thompson, „Habibi”

Marceli Szpak

Po ośmiu latach od „Blankets”, Craig Thompson po raz kolejny udowadnia, że nie ma sobie równych w opowiadaniu łzawych historii

Jeszcze 2 minuty czytania

Największym problemem „Habibi” jest to, że gdyby dzieło Thompsona było zwyczajną, siedmiuset stronicową powieścią, pozbawioną przydomka „graficzna”, to najdalej po dwustu stronach ziewnąłbym rozpaczliwie i wrócił do grania na konsoli, by pozbyć się poczucia winy wynikającego z marnowania czasu na ckliwe, tysiąckroć już przewałkowane historie. Oczywiście – znając poprzednie dokonania autora, zwłaszcza „Blankets” i „Goodbye, Chunky Rice” – można się było domyślić, że po raz kolejny podsunie czytelnikom opowieść o bolesnych rozstaniach i równie bolesnych pojednaniach. Tym razem jednak poszukiwania atrakcyjnej oprawy do opowiadania sentymentalnej historii miłosnej zaprowadziły go w rejony arabskiej egzotyki, w związku z czym powstała fabuła jako żywo przypominająca XIX-wieczne romansidła dla płochych panien. Począwszy od katalogu nieszczęść spotykających główną bohaterkę Dodolę, zbiegłą niewolnicę, która po kolei zalicza szczeble romansowego piekła kobiet: tragiczne dzieciństwo, niekochany mąż, rozłąka z ukochanym z dzieciństwa, niewola, niechciana ciąża, parę gwałtów, szczypta prostytucji oraz pałacowe intrygi, poprzez sportretowanie pałacu sułtana i okolicznych wiosek, które w najlepszych momentach przypominają lokacje znane z obrazów Jeana Gerome czy Ludwiga Deutscha, w najsłabszych zaś kojarzą się z niebyt wyszukanym humorem „Iznoguda”, jesteśmy w świecie papierowych bohaterów, sztampowych scenek obyczajowych, stereotypów rasowych i wysilonych rozwiązań fabularnych, prowadzących do nieuchronnego finału, w którym ponownie okazuje się, że miłość jest najważniejsza.

Craig Thompson, „Habibi”. Timof i cisi wspólnicy,
Warszawa, 672 strony, w księgarniach od sierpnia 2012
Nie byłoby to jeszcze takie najgorsze, w końcu twórcy od dobrych kilkudziesięciu lat bawią się na różne sposoby klasycznymi gatunkami literackimi, a to brawurowo odnawiając tradycję powieści wiktoriańskiej („Szkarłatny Płatek i Biały” Fabera), a to układając na nowo schematy awanturniczych opowiastek spod znaku płaszcza i sandałów („Gentelemen on the Road” Chabona). Thompson jednak wydaje się nie mieć z tego żadnej zabawy, tylko święcie wierzy, że historia opowiedziana w tak archaicznym stylu może być jeszcze dla kogoś zajmująca. Nie jest. Nie jest także dlatego, że do wątłej fabułki, której główny urok opiera się na taniej orientalistycznej egzotyce, postanowił wpakować milion problemów współczesnego świata, takich jak konflikty kulturowe, globalne ocieplenie, zanieczyszczenie środowiska, nadmierny konsumpcjonizm i właściwie wszystko, co tylko mogło jeszcze przyjść do głowy trzydziestokilkuletniemu, nieuleczalnemu idealiście, przekonanemu, że odkrył receptę na wszystkie bolączki ludzkości. Miejscami czyta się „Habibi” jak teksty co bardziej zagorzałych obrońców środowiska, dla których wymarzonym rozwiązaniem byłoby umieszczenie ludzkości w rezerwatach, by fauna i flora mogły się cieszyć swoimi niezbywalnymi prawami do zjadania się wzajemnie. Wszystko to podane z patosem i wysublimowaniem „Niewygodnej Prawdy”, czyli nawet wiedząc, że autor ma rację, trudno nie marzyć o tym, by tej racji towarzyszyła umiejętność przytaczania przykładów i argumentów wychodzących poza przerabianą od lat sztampę. Ckliwa miłosna historia i łopatologiczny wykład z podstaw ekologii – naprawdę trudno wykrzesać z takiego połączenia coś, co zainteresowałoby kogokolwiek poza miłośnikami zwierząt i romansowych wzruszeń.

Dlaczego więc nie wróciłem w końcu do grania w „Prince of Persia”? Właśnie dlatego, że „Habibi” to powieść graficzna, w dodatku stworzona przez człowieka wyznającego dość dziwaczną jak dla mnie teorię, że tym, co różni „prawdziwą literaturę” od literatury popularnej, jest brak fabuły w tej pierwszej. Na szczęście w „Habibi”, poza fabułą, do której autor się nie przykładał, są do przeczytania także obrazki. Wtedy nagle okazuje się, że mamy do czynienia z dziełem, które na każdym kroku wywołuje zachwyt i zdumienie. To udaje się Thompsonowi w stu procentach: jego powieść to prawie siedemset stron wypełnionych rysunkami przemyślanymi do ostatniego szczegółu, olśniewający popis w konstruowaniu dynamicznych plansz i rysowaniu kadrów, w których jakiś drobiazg, trzy delikatne kreseczki potrafią zmienić wymowę całej sceny lub rozluźnić depresyjną atmosferę, dominującą nad całością opowieści. To dopiero graficzna warstwa tej historii pozwala zrozumieć, dlaczego fani komiksu na całym świecie przez osiem lat wyczekiwali niecierpliwie kolejnego dzieła Thompsona – trudno znaleźć dziś rysownika, który z tak ogromną, wręcz obsesyjną pieczołowitością podchodziłby do swojego warsztatu i miał w zanadrzu dziesiątki fantastycznych rozwiązań sprawiających, że „Habibi”, mimo tego, że opowiadane w czerni i bieli, przypomina barwny arabski kobierzec.

Pod tym względem jest to wybitna powieść graficzna, w pełni zasługująca na postawienie obok klasycznych dokonań Willa Eisnera, do którego zresztą Thompson co i rusz nawiązuje, czy to w kompozycji kadrów, czy w stylu rysowania niektórych postaci. Czysto eisnerowskie jest też zawarte w „Habibi” spojrzenie na jednostkę – jako zabawkę w rękach przeznaczenia, któremu przeciwstawić można tylko miłość – trudno jednak wtedy mówić o jakiejkolwiek wygranej. Otwarte na losowo wybranej stronie „Habibi” momentalnie przykuwa uwagę, zachwyca swoją drobiazgowością, otwiera przed czytelnikiem świat, w którym amerykański cartoon splata się z arabską ornamentyką, cytaty z komiksów Gościnnego istnieją na równych prawach z delikatnymi aluzjami do prac Roberta Crumba, a przepiękna kaligrafia okazuję się jednocześnie tekstem opowieści, jak i jej graficzną reprezentacją. Kiedy pod koniec Thompson całkowicie rezygnuje na chwilę z ilustracji, opowiadając kadrami wypełnionymi tekstem i kaligrafią, próbując tym samym uszanować islamski ikonoklazm, można tylko westchnąć ze smutkiem, że nie wpadł na pomysł całkowitego zrezygnowania z dialogów oraz coelhistycznych mądrości dla wojowników światła, i nie skupił się na opowiadaniu samymi obrazami. Wtedy bez wątpienia „Habibi” byłoby najlepszym komiksem dekady. Niestety, ze względu na miałkość opowieści i przekazu, brak poszanowania dla czytelnika – traktowanego jak dziecko, któremu największe nawet truizmy trzeba powtórzyć co najmniej trzykrotnie – pozostaje jedynie fascynującym dowodem na to, że można pięknie opowiadać, nie mając absolutnie nic ciekawego do powiedzenia.

„Habibi” to wirtuozerski popis, cierpiący na główną wadę wszystkich wirtuozerskich popisów, czyli brak treści, kryjący się zwykle pod mistrzowskim opanowaniem warsztatu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.