Dyskretni klasycy
fot. Richard Rößle

Dyskretni klasycy

Marceli Szpak

Muzyka Toski zawsze stała po stronie słońca, imprez o świcie na plaży, beztroskiego plątania się po mieście i radości, a jej autorzy twierdzili, że spędzanie życia na słuchaniu przygnębiających piosenek nie ma sensu

Jeszcze 3 minuty czytania

„Gdyby Haendel lub Mozart żyli w XXI wieku, pisaliby taką właśnie muzykę” – stwierdza nieoceniony Scaruffi w swojej „The History Of Rock Music”, podsumowując działalność duetu Richarda Dorfmeistera i Ruperta Hubera i jest w tym tak całkowicie nieironiczny, że właściwie, jak każdy fan Toski, muszę się z nim zgodzić. Podobnie jak w przypadku dwóch wspomnianych kompozytorów, z muzyką austriackiego zespołu jest tak, że się ją zna, natychmiast rozpoznaje, ale większość słuchaczy miałaby problem z nazwaniem czy rozpoznaniem poszczególnych kompozycji. Każdy skojarzy „Alleluja” z „Mesjasza” czy arię Królowej Nocy z „Czarodziejskiego fletu”, często nie wiedząc, kim są autorzy tych utworów i bardzo podobna sytuacja zachodzi w przypadku najbardziej znanych kawałków Toski. Przez całą drugą połowę lat 90. i początek lat dwutysięcznych, oglądając dla muzyki niekończące się prezentacje odzieży na Fashion TV, odwiedzając spokojne kawiarnie, w których jeszcze można było palić, chodząc po sklepach z ciuchami, gdzie w pewnym momencie kawałki z „Suzuki” wyeliminowały inną muzykę, na każdym kroku trafiało się na utwory wyprodukowane, nagrane lub zremiksowane przez austriacki duet. Tosca była w reklamach, Tosca dominowała na chilloutowych playlistach, Tosca napędzała tempo trailerom filmowym, a każdy szanujący się marihuanista miał w domu przynajmniej jedną ich płytę i był w niej zakochany. Podobnie jak DJ-e w klubach, którzy z kawałków Toski układali senne sety, pozwalające wyciszyć publikę, podkręconą zbyt mocno żwawymi bitami.

Ich dyskretna wszechobecność, talent do sprzedawania płyt w setkach tysięcy egzemplarzy bez trafiania na pierwsze strony gazet i robienia szumu wokół swojej muzyki to tylko jeden z powodów, dla których kariera Toski wydaje się fascynującym zjawiskiem. Począwszy od 1995 roku, kiedy to opublikowali pierwszy singel – „Favourite Chocolate”, skąd pochodzi ich pierwszy przebój „Chocolate Elvis” – konsekwentnie koncentrują się na tworzeniu najbardziej kojącej, najmniej inwazyjnej muzyki świata, na której wystarczy się w dowolnym momencie choć odrobinę skupić, by odkryć wariacki rytm wygrywany na basie, zaskakujące wokale obudowane dubowymi pogłosami, albo jazzujące solo fletu, które sprawiają, że dźwięki, które miały służyć jako nieszkodliwa tapeta do codziennych zajęć, nagle zmuszają do tego, żeby się oderwać i potańczyć.

Ich przepis na sukces jest prosty i właściwie nie zmieniał się zbytnio przez te dwadzieścia lat – podczas niekończących się sesji w studio, gdzie spotykają się co tydzień, pracując latami nad kolejnym albumem, nagrywają poszczególne partie instrumentów (sami grają właściwie na wszystkim), po czym tworzą z tego sample, do których dokładają elektroniczne rytmy i wokale zaproszonych gości. Taka metoda daje im olbrzymią swobodę, pozwalając na skrupulatne dopracowanie każdego drobiazgu, stworzenie dokładnie zaplanowanego brzmienia, którego jedynym celem jest wzbudzanie w odbiorcy entuzjazmu i radości. Mimo różnych trendów obowiązujących w muzyce elektronicznej przełomu tysiącleci, dążących z czasem do coraz większej introwertyczności, muzyka Toski zawsze stała po stronie słońca, imprez o świcie na plaży, beztroskiego plątania się po mieście i radości, a jej autorzy twierdzili, że spędzanie życia na słuchaniu przygnębiających piosenek nie ma sensu.

Kiedy w 1996 roku ukazał się ich debiutancki album „Opera”, obaj Austriacy mieli już za sobą spore doświadczenie muzyczne. Dorfmeister od kilku lat grał wraz z Peterem Kruderem, tworząc podwaliny pod gatunek, który w późniejszych latach zaczął być określany mianem downtempo, podczas gdy Rupert Huber tworzył instalacje dźwiękowe, prezentowane między innymi na takich imprezach jak Ars Electronica i w eksperymentalnych słuchowiskach radiowych transmitowanych przez Radio ORF. Jako że muzycy znali się od dziecka, Tosca nie była ich pierwszym wspólnym projektem – kilka lat wcześniej występowali wspólnie pod szyldem Dehli9, łącząc eksperymenty elektroakustyczne z poezją – ale dopiero rozstanie Dorfmeistera z Kruderem (który poświęcił się tworzeniu równie doskonałej Peace Orchestra) doprowadziło do tego, że po raz pierwszy zasiedli razem w studio i zaczęli wspólnie nagrywać.

Na sukces nie musieli czekać długo. „Opera” trafiła na rynek w idealnym momencie – publiczność zmęczona już trochę mrokiem sączącym się z płyt popularnych gwiazd z Bristolu: Portishead, Massive Attack czy Trickiego, korzystających z podobnych pomysłów aranżacyjnych i producenckich, zaczynała się rozglądać za czymś lżejszym. I tu właśnie Austriacy przyszli z odsieczą. Ich zaraźliwa muzyka, z funkującymi basami, bujającym feelingiem hymnów reggae, wirtuozerskimi, krótkimi solówkami zapętlonymi w hipnotyczne pętle i tanecznymi rytmami, składającymi w równej mierze hołd mistrzom bossa novy, co klasykom muzyki house, pojawiła się na dziesiątkach kompilacji. Idąc za ciosem, Dorfmeister z Huberem oddali swoje kawałki w ręce najlepszych remikserów tamtej dekady, co przyniosło im kilka kolejnych przebojów.

Fila Brasila, Shantel, Burnt Friedman, dZihann & Kamen, Rocker’s Hi-Fi – lista artystów, którzy mierzyli się z numerami Dorfmeistera i Hubera, wygląda dziś jak spis „Who is who” w muzyce elektronicznej lat 90. Ich kawałki pojawiały się na płytach Ninja Tune, !K7, Compostu, Schemy – legendarnych wytwórni wyznaczających najważniejsze niszowe trendy na przełomie wieków, a także na licencjonowanych wydawnictwach takich gigantów jak Sony czy EMI (Discogs podrzuca 225 składaków z utworami Toski, zarówno oryginalnymi, jak i remiksowanymi przez innych wykonawców).

Drugi album, opublikowany w 2000 roku „Suzuki”, dedykowany mistrzowi zen Shunryu Suzuki, okazał się równie wielkim sukcesem, co debiut, a Tosca dorobiła się pierwszych naśladowców. W ich rodzinnym Wiedniu pojawił się rewelacyjny Klaus Waldeck, który korzystając z podobnych pomysłów i sięgając po dub oraz house, dodał do nich wirtuozerską grę na fortepianie, tworząc muzykę taneczną przesiąkniętą klimatem „starego Wiednia”. Zaś w założonej przez Dorfmeistera wytwórni G-Stone znalazło się miejsce dla Urbs – wiedeńskiego DJ-a, który pokazał się jako jeden z najbardziej interesujących europejskich twórców instrumentalnego hip-hopu, łącząc jazzujące brzmienia z muzyką filmową i samplami dialogów z klasycznych francuskich filmów; stworzył dwa przesiąknięte melancholią albumy, które – choć początkowo przeszły bez większego echa – dziś coraz częściej pojawiają się na listach i podsumowaniach, próbujących wypunktować najciekawsze albumy pierwszej dekady XXI wieku.

Nie oglądając się na naśladowców i epigonów, Tosca wróciła do cotygodniowej pracy w studio, skąd artyści wyszli po trzech latach z dwupłytowym albumem „Dehli9” – hołdem dla początków ich znajomości. Pierwsza płyta to klasyczna Tosca, pełna przebojowych melodii, tłustych basów prosto z lat 70., spokojnego rapowania, kobiecych wokali i pogłosów wprost ze Studio One; na drugiej zaś Huber zaprezentował się jako pianista, zdradzający wyraźne fascynacje dokonaniami Harolda Budda. Fani po raz kolejny otrzymali dawkę szczęścia rozpisaną na dziesięć kawałków, a jeśli tego było im mało, zawsze mogli sięgnąć po któreś z nagrań kolejnego z pobocznych projektów Dorfmeistera, współpracującego w tym czasie między innymi z austriackim duetem Madrid de los Austrias, który połączył elektronikę z klasycznym fado i flamenco.

Pochodzący z 2005 roku „J.A.C.” przynosi po raz kolejny perfekcyjne produkcje, którymi muzycy uczcili narodziny swoich synów, ale nie wnosi niczego nowego do wizerunku zespołu (poza kilkoma najlepszymi utworami, takimi jak „Rondo Acapricio”); natomiast opublikowany cztery lata później „No Hassle” to najbardziej jazzowa ze wszystkich płyt austriackiego duetu, przesiąknięty klimatem nocnych klubów album, którego podstawowymi składnikiem jest brzmienie szczoteczek szurających po werblu, przeplatające się ludzkie głosy i jak zwykle potężny bas. Jak twierdzą sami autorzy, chcieli stworzyć koncept album, na którym wszystkie teksty są kojąco niezrozumiałe. Zarówno pierwszy studyjny krążek, jak i drugi zawierający koncertowe nagrania, pokazuje Toscę w najwyższej formie. Duet zaczął też grać koncerty z towarzyszeniem pełnego zespołu, przekształcając swoje kompozycje w hipnotyczne improwizacje. Zmiana ta nie przeszła bez echa i przyniosła Tosce w 2009 roku nagrodę Amadeusza dla najlepszej grupy pop-rockowej w Austrii.

W 2013 roku, przygotowując się do obchodów dwudziestolecia działalności, Dorfmeister i Huber raz jeszcze weszli do studia i nagrali szósty oficjalny album – „Odeon” – hołd dla klasyki trip-hopu, nu-jazzu, chill-outu, downtempo i lounge, czyli gatunków, które mają swoje korzenie w ich płytach sprzed dwóch dziesięcioleci. Nigdy nierozpoznani przez odbiorców w takim stopniu jak bristolscy klasycy, mniej popularni niż gwiazdy sceny skandynawskiej, którzy od Koopa, przez Little Dragon, po Royksopp zadłużeni są po uszy u obu austriackich muzyków, korzystając na potęgę z ich pomysłów i rozwiązań, wychodzą po raz kolejny na scenę z zupełnie świeżym, zaskakująco mrocznym materiałem, w którym kumulują się ich doświadczenia muzyczne nabyte na przełomie wieków. Od bossa novy „Stuttgart”, przez wypełniony ptasim ćwierkaniem ambient „Zur Gute Ambiance”, po motoryczny „Heathwave”, w którym udziela się Rodney Hunter, najciekawszy aktualnie wokalista z G-Stone doskonale naśladujący w tym kawałku Trickiego, Dorfmeister i Huber podsumowują swoje fascynacje, dorzucają kilka nowych tropów, pozwalają sobie na nawiązania do Depeche Mode i Serge’a Gainsbourga i po raz kolejny, nie siląc się w żaden sposób na zostanie gwiazdami, tworzą płytę, która w ten czy inny sposób znajdzie miejsce w kolekcji każdego fana muzyki elektronicznej, niezależnie od wyznawanych aktualnie podgatunków.

*
W ostatni piątek Tosca wystąpiła podczas katowickiego festiwalu Tauron Nowa Muzyka. Duet grał obok takich gwiazd jak Squarepusher czy Jamie Lidell i pokazał się jako para bezbłędnych profesjonalistów, doskonale wyczuwających oczekiwania publiczności. Godzinny występ, wypełniony lekko psychodelicznymi wizualami i wspomagany przez dwójkę wokalistów – prawdziwego mistrza ceremonii Earla Zingera oraz uroczą Cathy Coffey, obdarzoną solidnym jazzowym głosem – składał się w równych proporcjach z nieco odświeżonych wersji najbardziej rozpoznawalnych utworów Toski z czasów „Opery” i „Suzuki” oraz premierowych kawałków z najnowszej płyty, zaaranżowanych w nieco bardziej tanecznych wersjach niż na albumie. Sądząc po owacyjnym przyjęciu z jakim obaj muzycy spotkali się podczas koncertu, ich pierwszy występ w naszym kraju nie będzie zapewne jedynym i wygląda na to, że, pomimo upływu lat, współtwórcy „Vienna Sound” nie wpadli w rutynę, a ich koncerty wciąż warto polecić każdemu, kto preferuje tańczenie w oparach marihuany przy nieco spokojniejszych rytmach, niż ma do zaoferowania większość współczesnej sceny elektronicznej.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.