Przerwana historia
Sophie, mat. prasowe

10 minut czytania

/ Muzyka

Przerwana historia

Marceli Szpak

Drzwi otwarte przez Sophie pokazały nam pop przyszłości. Producentka muzyki elektronicznej zginęła pod koniec stycznia w nieszczęśliwym wypadku. Nawet okoliczności jej śmierci były poetyckie – artystka spadła z wysokości, gdy chciała popatrzeć na księżyc w pełni

Jeszcze 3 minuty czytania

Ta historia miała się skończyć zupełnie inaczej: stadionami pełnymi fanek śpiewających każdy tekst z pamięci, wspólnymi występami z Madonną, Rihanną i Beyoncé, całym regałem nagród za najlepszy pop dekady i szacunkiem w undergroundzie, zbudowanym na współpracy z takimi tuzami awangardy jak Autechre.

Tę historię zakończył przed dwoma tygodniami tragiczny wypadek.

Ta historia zaczęła się, jak wszystkie najważniejsze historie muzyczne ostatniej dekady, gdzieś głęboko w niszowych otchłaniach sieci dla nerdów szukających muzyki, jakiej jeszcze nie było. Jest rok 2011, na scenie elektronicznej postępuje gwałtowna moderatyzacja brzmień, wywołana masową popularnością debiutanckiego albumu Moderata, a stare gwiazdy pokroju Amona Tobina błądzą z głową w chmurach, stawiając na coraz większą hermetyczność i ćwiczenia z cierpliwości publiki, szukającej czegoś do tańca, którą to publikę zagospodarowuje Skrillex, zrzucając na nią mechanicznego dropa za dropem. W tych to właśnie okolicznościach na Soundclouda wjeżdża numer zatytułowany po prostu „Eeeehhh”, podpisany przez osobę imieniem Sophie i… nie wydarza się zbyt wiele, bo utwór prawie natychmiast znika. Jeśli ktoś zdążył kliknąć, zapamiętuje żwawy, radosny kawałek, nie wstydzący się swoich tanecznych korzeni z Detroit i brzmiący jak coś, co mógłby wrzucić Rustie na swój debiutancki album „Glass Swords”, który tego samego 2011 roku zrobił z niego gwiazdę międzynarodowego formatu. A jeśli ktoś kliknąć nie zdążył, to przyszło mu czekać kolejne dwa lata, gdy ten sam numer pojawił się jako druga strona pierwszego oficjalnego singla Sophie, wydanego na winylu przez Huntleys + Palmers, szkocką wytwórnię działającą w Londynie.

I wtedy się zaczęło.

Albo i nie, jeśli darujemy sobie tanie chwyty narracyjne.

Bo ta historia zaczęła się dużo wcześniej i zupełnie gdzie indziej. Jeśli spojrzymy na wiki, do czego poniekąd zmusza nas brak innych źródeł, możemy w tej historii zobaczyć pozytywną baśń o wychowaniu małego nerda, rocznik ’86, którego dobroduszny ojciec zabiera na rejwy i zachęca do słuchania klasyków elektronicznych brzmień, od Kraftwerku po Aphex Twina. Skutki: 10-letni nerd zaczyna się odgrażać, że nie wyjdzie z pokoju, póki nie nagra swojego pierwszego albumu. Wspaniały początek legendy, ale może nie przesadzajmy, dziesięciolatki rzadko nagrywają coś dobrego. Może ustawmy ten początek kilka lat później, gdy nieco starszy już nerd z kilkorgiem znajomych zakłada zespół Motherland i w końcu udaje mu się nagrać kilka kawałków oraz wystąpić przed publiką. Która przyjmuje ich dość chłodno. Rzut oka na nieliczne nagrania live szybko tłumaczy dlaczego: pomimo tendencji do wpadania w radosne i taneczne bity w najmniej spodziewanych momentach nadal jest to kilku bardzo młodych ludzi, którzy próbują wymyślić dla siebie awangardowe brzmienia wymyślone dwa pokolenia wcześniej. Sukces nie przychodzi.

Być może więc ta historia zaczyna się jeszcze trochę później, gdy w tanecznych niszach i coraz częściej także na łamach mainstreamowych mediów zaczyna się szeptać o wytwórni PC Music. Jedni mówią: syf, najgorsze, co przytrafiło się muzyce w drugiej dekadzie XXI wieku. Inni, że rewolucja, ostateczne przełamanie wszelkich barier stylistycznych i estetycznych w popie. Reszta monetyzuje trend i wypuszcza coraz popularniejsze kawałki. Dzięki wysiłkom jednego labelu świat poznaje Hannah Diamond, która na zużytych, wymęczonych eurotrashowych bitach z głębokich lat 90. oraz najtańszych chwytach przesłodzonego R&B odstawia wiecznie zakochaną nastolatkę. Swoją publikę znajduje również Easyfun, którego muzykę można najprościej opisać jako bezlitosną paradę najbardziej kiczowatych popowych brzmień, kojarzących się z jednej strony z niezapomnianym zespołem Aqua i jego trwalszym niźli spiż hymnem „Barbie Girl”, z drugiej z co bardziej niestrawnymi dla dorosłego białego człowieka wybrykami j-popu dla naprawdę bardzo młodych nastolatek. Siłą PC Music okazuje się tempo pracy – ponad 40 nowych numerów opublikowanych w pierwszym roku działalności, z których co najmniej kilka przekręca liczniki na Soundcloudzie, zdobywając natychmiastową klubową popularność, ponadto spójna estetyka, stanowiąca apoteozę przesłodzonego kiczu, cybertrendów wczesnego internetu oraz wszystkiego, co kawaii! A największą gwiazdą nowego trendu niespodziewanie okazuje się Sophie, choć jak na ironię nigdy niczego oficjalnie w PC Music nie wydaje.


Gdy „Eeehhh” wraca w 2013 roku na Soundclouda, publika jest już gotowa i błyskawicznie podbija mu prawie pół miliona odtworzeń. Następny singiel „BIPP” trudno potraktować inaczej jak programową deklarację artystyczną, gdy na bombastycznym bicie, za który David Guetta oddałby palec do wciskania guzika, przesterowany, wiewiórczo piskliwy wokal oznajmia: „I can make you feel better/If you want to/If you let me/And you know you will”. Kto nie widział klubu o trzeciej nad ranem, kiedy wchodzi ten numer, ten nie wie, co to religia. Dociera to nawet do klasyków klubowej snoberki, a Autechre przycina „BIPP” w doskonałym remiksie z wyczyszczonym i obniżonym wokalem, który wyciąga z tego numeru esencję R&B. Być może doczekamy się też kiedyś ich remiksu kolejnego singla Sophie, „Lemonade”, zaraźliwego kawałka, który stoi na pomyśle jak ze złotych czasów sonicznej awangardy: „A co by było, jakbyśmy zrobili cały numer na dźwiękach puszki z napojem gazowanym?”. Po dorzuceniu znanego już, przesterowanego wokalu i solidnego bitu z dubstepowym sznytem zrobił się z tego przebój na kilka milionów klików w serwisach streamingowych oraz piosenka z reklamy sieci McDonald’s. Awangarda podbija mainstream, przebierając się za kicz.


Przejście z etapu „efemeryda z Soundclouda” do „ej, słyszałeś o Sophie?” trwa jakieś trzy lata i, co zrozumiałe, przynosi pytania, kto kryje się pod tym pseudo. Po początkowej fazie całkowitej anonimowości i teorii spiskowych przychodzą pierwsze wywiady i występy na żywo. Media mają problem ze zdefiniowaniem zaimka Sophie. Androgyniczna postać nie wpada w łatwe he/she, na scenie kryje się najczęściej pod jakąś przebieranką lub wieloma, woli mówić o muzyce niż o sobie. Bardzo szybko też definiuje swoje cele, zwierzając się, że chce muzyki, która ma tempo górskiej kolejki i zostawia wszystkich z rozwianymi włosami, w kompletnym szoku i zachwycie. Ogrywa swoją mglistą tożsamość, odpierając zarzuty o przyjmowanie kobiecej persony ze względów merkantylnych i blokowanie karier „prawdziwych kobiet” w popie. Jednocześnie produkuje EP-kę Charli XCX, którą jeden z recenzentów określił jako „amfetaminowe, nihilistyczne wezwanie do rewolucji”. Wszyscy czekają na płytę, Sophie nigdzie się jednak nie spieszy, zamiast regularnego debiutu publikuje kolekcję wcześniejszych singli, dorzucając tylko cztery nowe, w tym hymn zakochanych wakacyjnie nastolatek „Just Like We Never Said Goodbye”.

Na rozwiązanie zagadki tożsamości Sophie przyszło poczekać do 2017 roku. Wtedy to właśnie po raz pierwszy pokazała się bez żadnych kostiumów i masek, naga od pasa w górę i z tęczą za plecami, złożyła kolejną deklarację – płacz jest okej. Teledysk do „It’s OK to Cry” zdefiniował na zawsze płeć i tożsamość Sophie. Sophie była diwą. Od fryzury na Whitney Houston, przez kości policzkowe Klausa Nomiego, po makijaż na Marlenę Dietrich – Sophie urodziła się diwą. I przyszła nam wszystkim wybaczyć, wszystkich przytulić. Z wyżyn swojego popowego tronu akceptuje każdego, pozwalając mu na płacz. Jej tym razem zupełnie inaczej modyfikowany wokal wspina się od kojącego szeptu do emocjonalnej eksplozji sięgającej poziomu finału „I Will Always Love You” Whitney i odkrywa wrażliwą, głęboko empatyczną transdziewczynę, która maskowała się dotąd stosem popowych artefaktów, która przegrzebała się przez cały popowy śmietnik, żeby odnaleźć jego esencję i zamknąć w jednym kawałku.


Dalej miało być jak w bajce. Nominacja do Grammy za najlepszy album elektroniczny/taneczny i historyczny tytuł pierwszej osoby transpłciowej objętej tym zaszczytem, Pitchfork i Wired na kolanach, wyjście z niszy ku gwiazdom. I przez chwilę było: album „Oil of Every Pearl’s Un-Insides” okazał się olbrzymim sukcesem, dowodząc wszechstronnych inspiracji Sophie, która trzymając się reguły 3 minuty na szybki numer, 5 na balladę, posklejała swój turbopop z industrialowych huków, drażniąco radosnych syntezatorów, robotycznych tekstów oscylujących wokół transhumanizmu i półszeptanych pościelówek, w których ćwiczy swój sopran. Do gościnnych występów zaczęły zapraszać ją zarówno Arca, jak i Madonna oraz Lady Gaga, rozglądające się jak zwykle wśród najzdolniejszych producentów, potrafiących wyniuchać zeitgeist. W kolejnych wywiadach Sophie ujawniała liczne projekty, nad którymi pracuje lub kończy pracować, było niemal pewne, że jej obecność na szczytach list przebojów to tylko kwestia niedługiego czasu i tego trafu, który rządzi popem od początku jego istnienia.

Traf jednak chciał zrobić z niej powtórkę z Aaliyah. Jak donoszą media, 30 stycznia tego roku Sophie zginęła w wyniku upadku – wspięła się gdzieś, by popatrzeć na księżyc w pełni. Nawet jeśli to PR, zostańmy z tym końcem legendy. Płacz jest okej, a drzwi otwarte przez Sophie pokazały nam pop przyszłości.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)