KULTURA ŚRODKA:  Trzecia droga
Chilly Gonzales / mat. prom.

KULTURA ŚRODKA:
Trzecia droga

Marceli Szpak

Kiedy po kwadransie koncertu ubrany w szlafrok i kapcie pianista rozwala sobie głowę o klawiaturę instrumentu, po czym, brocząc krwią, jakby nigdy nic gra dalej utwory Mozarta i Lady Gagi, możesz mieć pewność, że jesteś na koncercie Gonzalesa

Jeszcze 3 minuty czytania

Być może towarzyszy mu orkiestra symfoniczna BBC, być może trochę mniejszy skład. Podczas jedynego występu artysty w Polsce akompaniowała mu tyska Orkiestra Kameralna „Aukso”, prowadzona przez Marka Mosia. Jej muzycy z wielkim poświęceniem próbowali nadążyć za wszystkimi szalonymi pomysłami czterdziestoletniego Kanadyjczyka.

Ważne jest przede wszystkim to, co Gonzales potrafi wycisnąć z muzyków z wykształceniem akademickim. Próbuje zaskoczyć mieszczańską publiczność, przyzwyczajoną do tego, że elegancko ubrani ludzie grają elegancką, poważną muzykę sprzed wieków i dekad. On zaś zmusza współpracujących muzyków do grania hip-hopu i Liszta. Za pomocą sekcji smyczkowej tłumaczy zawiłości przebojowych kompozycji Madonny. Wymaga od nich nieustającej koncentracji i elastyczności, przechodząc w ułamku sekundy od chopinowskiej solówki do dubstepu zagranego na tym samym fortepianie. Kim więc jest ten człowiek, który przedstawia się jako „najgorszy MC na świecie”, odpowiada za międzynarodowe sukcesy Feist i Peaches, nagrywa z Charles'em Aznavourem i Jane Birkin, i mówi o sobie wprost, że czuje się „muzycznym geniuszem”?

 Aby na to odpowiedzieć, warto cofnąć się do samego początku i lat 70., kiedy to w rodzinie państwa Becków w Kanadzie przyszło na świat dwóch synów – Jason i Christopher. Można powiedzieć, że obaj byli skazani na muzykę od samego początku, zapędzani od najmłodszych lat do gry na fortepianie przez dziadka, żydowskiego emigranta z Europy, dla którego Bogiem był Ryszard Wagner. Z początku kariera braci toczyła się równolegle – obaj pokończyli wyższe szkoły muzyczne w klasie fortepianu, obaj próbowali sił w jazzie i pisaniu musicali, w końcu jednak ich ścieżki się rozeszły. Dwudziestokilkuletni Christopher, namówiony przez legendarnego Marka Posta, postanowił zostać kompozytorem muzyki filmowej, który to fach z powodzeniem uprawia do dziś, współpracując z największymi hollywoodzkimi studiami i komponując soundtracki do takich blockbusterów jak Kac Vegas czy filmowe adaptacje Garfielda. Nieco młodszy Jason poczuł w połowie lat 90. zew kariery i uznał, że czas najwyższy zostać gwiazdą rocka. Jako lider kapeli Son zdołał sobie zapewnić trójpłytowy kontrakt z wytwórnią Warner Bros. Zespół odniósł jednak tylko marginalny sukces na kanadyjskiej scenie, a całe doświadczenie współpracy z mainstreamową firmą wydawniczą zostało nieco później opisane w piosence „Candy” otwierającej jego solowy album „The Entertainist”, jako „nauka obciągania trzech fiutów naraz”.

Nie poszło ono jednak tak całkiem na marne. Kontakt z popową publiką stał się dla muzyka wyzwoleniem z ograniczeń narzucanych przez klasykę i jazz i pierwszym etapem budowy nowej scenicznej persony – żydowskiego superłotra, rapera i buntownika, Chilly’ego Gonzalesa. Pojawia się on po raz pierwszy na debiutanckiej solowej płycie, zatytułowanej bez cienia skromności „Gonzales Uber Alles”, która trafiła do sklepów w marcu 2000 roku. Ale świat zwraca uwagę na niego dopiero pół roku później, gdy Chilly staje się głównym narratorem i bohaterem drugiego albumu – „The Entertainist”. Jak tłumaczy w wywiadach, fascynacja rapem i kulturą hip-hopową towarzyszyła mu od dzieciństwa, wracając z lekcji fortepianu, zasiadał przed telewizorem i chłonął wszystkie teledyski, od Michaela Jacksona po Grandmaster Flasha, hip-hop pozwolił mu również zrozumieć, że istnieją w muzyce ścieżki, pozwalające na łączenie sukcesu komercyjnego z artystyczną bezkompromisowością. To właśnie dzięki takim wykonawcom jak Rick Ross czy Kool Keith znalazł w sobie odwagę, by zerwać z nawykami absolwenta szkoły muzycznej i spróbować sprzedać swoją fascynację muzyką tworzoną według klasycznych zasad kompozycji i harmonii publiczności, która na co dzień trzyma się z dala od muzyki poważnej i jazzowej. Podczas gdy pierwszy z opublikowanych przez niego albumów to zestaw 11 kompozycji opartych na fortepianowych akordach i melodiach, uzupełnionych o dynamiczne rytmy, orkiestrowe sample i występy gości takich jak Feist, „The Entertainist” to już w pełni album rapowy, na którym Gonzales pokazuje się jako niezrównany tekściarz, opowiadający z olbrzymią dawką autoironii o cieniach i (nielicznych) blaskach życia najgorszego MC na świecie, megalomana wierzącego w swoje nieprzebrane muzyczne talenty, którego życiową misją jest przywrócenie ludziom wiary w trzy podstawowe wartości: melodię, rytm i przede wszystkim harmonię.

Fot. Mark Allan

Oba albumy, opublikowane przez berlińską wytwórnię Kitty-Yo zapewniły mu umiarkowany sukces w Europie, dokąd się przeniósł w poszukiwaniu muzycznych korzeni oraz publiczności nieco bardziej otwartej na eksperymenty niż północnoamerykańska, a singlowy numer „Let’s Groove Again” zdobył całą rzeszę fanów wśród miłośników i twórców muzyki tanecznej, co stało się dla Gonzalesa przepustką do kariery producenta i współpracy z takimi gwiazdami sceny elektronicznej jak Peaches oraz występów na dziesiątkach festiwali, promujących nowe brzmienia. Idąc za ciosem, już dwa lata później zachwycił swoich coraz liczniejszych zwolenników albumem „Presidential Suite”, w którym po raz pierwszy połączył oba nurty swojej twórczości – hip-hopowy i harmoniczno-melodyjny – w spójną całość. Ciężkie, syntetyczne bity, wyjęte z rapowych przebojów lat 80. łączą się tutaj z jazzującymi balladami, których nastrój rozbijają obsceniczne i wulgarne nawijki Gonzalesa, przechwalającego się własną muzyczną omnipotencją, a pomiędzy noisowymi trzaskami przewijają się melodie wprost z romantycznych sielanek, wzbudzające myśli o damach w sukniach z krynoliną, tańczących w XVII-wiecznym pałacu. Każdy z utworów zaprezentowanych na tej płycie to prawdziwa szkatułka dziwnych pomysłów, brutalnych zderzeń międzygatunkowych i tekstów z podwójnym, potrójnym dnem, faktyczny dowód na to, że pod maską egotyka, samozwańczego geniusza i zgorzkniałego choleryka, wyzywającego innych muzyków od przygłuchych beztalenci, kryje się autentyczna błyskotliwa muzyczna osobowość, artysta, któremu naprawdę zależy na tym, by muzyka miała znaczenie i przynosiła ludziom radość.

Prawdziwy przełom nadszedł jednak dopiero w 2004 roku, kiedy to Gonzales opublikował „Solo Piano”, zaskakując odbiorców zestawem szesnastu autorskich, króciutkich kompozycji fortepianowych. Nikt się chyba nie spodziewał, że tak bardzo intymna, wymagająca wyciszenia muzyka, sprzeda się w ponad stu tysiącach egzemplarzy, znajdując odbiorców zarówno między miłośnikami klasyki, jak i zwolennikami współczesnej elektroniki, wśród których kanadyjski artysta zdążył się już dorobić kultowego statusu. Sam Gonzales zareagował na sukces ze zwykłą dezynwolturą, mówiąc w jednym z wywiadów: „Odczuwam dumę z tego, że jestem jedynym artystą, potrafiącym zagrać elektroniczne bity na fortepianie. Oraz z tego, że jestem najczęściej jedynym pianistą w zbiorach płytowych hipsterów”.

W kilka lat później przekuł sukces artystyczny w komercyjne widowisko, podejmując się w 2009 roku bicia rekordu Guinessa w kategorii najdłuższy koncert fortepianowy. Opierając repertuar na własnych utworach i przebojach lat 80., sięgając po Sibeliusa i Liszta, grał bez przerwy przez dwadzieścia siedem godzin i trzy minuty („dla pewności”), nie powtarzając ani jednego kawałka, czym właściwie raz na zawsze uciął wszelakie dyskusje na temat skali swojego talentu jako klasycznie wykształconego muzyka. To właśnie „Solo Piano” stało się dla niego punktem wyjścia do współpracy z takimi gwiazdami jak Jarvis Cooker czy Drake, zachwyconymi harmoniami obecnymi w jego melodiach, zwróciło też uwagę klasyków piosenki, takich jak Aznavour, którzy zaczęli zabiegać o możliwość wspólnych nagrań z kanadyjskim kompozytorem i muzykiem.

Od tego momentu możemy mówić o Gonzalesie w pełni ukształtowanym. Muzykowi udało się odnaleźć złotą formułę na wyrażenie swoich przeciwstawnych pasji. Każda z jego płyt to próba edukowania publiczności poprzez dostarczanie jej rozwiązań melodyjnych i harmonicznych opartych na dokonaniach klasycznych kompozytorów, oprawionych we współczesną, dynamiczną formułę i zgryźliwy autokomentarz. Mam na myśli zarówno albumy wydane przed „Solo Piano”, jak i te późniejsze, takie jak przebojowe „Ivory Tower” (2010), zawierające bodaj najbardziej rozpoznawalny hit Gonzalesa „I’m Europe”, czy eksperymentalne „The Unspeakable Chilly Gonzales” (2011) – „pierwszy album rapowo-orkiestrowy”, nagrany we współpracy z bratem Christopherem i przy udziale orkiestry symfonicznej. O tym ostatnim artysta mówił: „Dotychczas, jak chciałem usłyszeć flety w swoim kawałku, wybierałem na syntezatorze ścieżkę numer 22, teraz mam dwudziestu dwóch flecistów”.

Gonzales łączy aspekty stylów muzycznych wywodzących się z getta, a dziś zakorzenionych w mainstreamie, hip-hopu i muzyki tanecznej. Są one instynktownie zrozumiałe dla większości współczesnych odbiorców. Miesza je z muzyką klasyczną i broadwayowską wręcz oprawą większości koncertów. Pokazuje w ten sposób swoim słuchaczom, że pomimo rozbieżności gatunkowych istnieją w świecie muzyki pewne stałe i powtarzalne formy, a także sposoby na wywoływanie określonych emocji. Udaje mu się umknąć zarówno przed zamknięciem w hermetycznej szufladce eksperymentatora, kompozytora neoklasycznych utworów dla wyrobionej publiczności, jak i przed większością mielizn, czekających na twórców, którzy próbują uwspółcześniać „przeboje” muzyki poważnej.

Kanadyjczyk igra z oczekiwaniami swojej publiczności, nauczonej, że każdy gatunek muzyczny niesie ze sobą określony zestaw kodów, zachowań scenicznych i strojów. Raper w surducie pieśniarza z Las Vegas, klasyk w płaszczu kąpielowym, wirtuoz fortepianu, któremu wystarczają cztery nuty, by stworzyć przebój, który zagra później stopami, nie zdejmując kapci – w muzycznym świecie Gonzalesa nie ma granic ani gatunkowych, ani historycznych. Każda muzyka w jego wykonaniu staje się muzyką popularną, zdolną poruszyć i ucieszyć zarówno zupełnie zwyczajnych odbiorców, którzy szukają ładnych melodii, jak i tych, których bawi skrupulatne rozkładanie jego kompozycji na części pierwsze.

Zapędy edukacyjne Gonzalesa nie kończą się jedynie na nagrywaniu płyt, ma w swoim dorobku również podręcznik dla początkujących pianistów. Mówi o nim: „chciałem napisać proste melodie dla tych, którzy kiedyś zaczynali, ale sobie odpuścili, przywrócić im wiarę w to, że potrafią coś zagrać”. Innym jego dziełem jest „Superproducer”, internetowy sitcom odsłaniający kulisy działania studia nagraniowego. Nakręcił również pełnometrażowy film kinowy „Ivory Tower”. W filmie metaforą muzyki staje się pojedynek szachowy pomiędzy braćmi, mającymi krańcowo odmienne podejście do życia i kariery. W finałowej scenie filmu okazuje się, że można połączyć idealizm z parciem na szkło i sukces, i znaleźć trzecią drogę, łączącą jedno z drugim, tak, jak udało się to samemu Gonzalesowi.  


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.