„W młodości mej niesytej”, Johanna Billing, Milena Korolczuk, Michał Wasążnik, galeria Raster, Warszawa, do 28 stycznia 2012.
Jednostajny dźwięk dzwonów, błękitne niebo i smukła dziewczyna w białej sukience wykonująca własną choreografię. Tańczy, zahipnotyzowana muzyką – bijącymi dzwonami, ale i jakąś wewnętrzną melodią. W filmie „Białystość” Mileny Korolczuk, na opak z tradycją polskiej sztuki krytycznej, następuje szczęśliwa koniunkcja katolicyzmu z energią młodości. Znika konflikt; opresyjny kolektyw versus kontestująca jednostka. To, co zostało przez wojujących artystów ostatnich dekad napiętnowane jako wrogie, powraca na mentalny horyzont. Ale nie zapędzajmy się – o żadną ideologię tu nie chodzi.
Milena Korolczuk, Białystość, 2010
dzięki uprzejmości galerii Raster
Obraz jest prosty i gdyby tylko go opowiedzieć, wydałby się naiwny; pensjonarski strój wiotkiej dziewczyny i jej powolny taniec mogą na pierwszy rzut oka drażnić przez skojarzenia z jakąś dziewczyńską produkcją o religijnej egzaltacji. Ale jest też przekonujący; wciąga swoją oszczędną poetyką i miarowym rytmem. Korolczuk nie egzotyzuje i nie mitologizuje polskich peryferii, stamtąd pochodzi. Znane elementy komponuje w całość, która mówi i o lokalnym klimacie, i o czymś więcej. „Białystość” to film o poszukiwaniu własnej sekwencji, duchowej jakości w świecie, w którym każda tradycja religijna wydaje się dostępna, ale mimo to nie łatwo odciąć się od własnej.
Cykl czarnych fotografii z serii „Black (after Reinhardt)” umieszczonych na białym tle oglądany z daleka, wygląda jak jeszcze jeden dialog młodego artysty z konstruktywizmem. Elegancka stylistyka Malewicza i programowy formalny radykalizm prowokują kolejne pokolenia do konfrontacji. Tytuł odsłania nawiązanie do obrazów amerykańskiego abstrakcjonisty Ada Reinhardta, który w kulminacyjnej fazie swojej twórczości, malował monochromatyczne kwadraty.
Milena Korolczuk, Black, 2009 (widok wystawy)
dzięki uprzejmości galerii Raster
Z bliska okazuje się jednak, że czarne kwadraty Korolczuk są figuratywne. A może wręcz rodzajowe; kryją w sobie postaci z krwi i kości. To nocne sceny imprezującej w plenerze młodzieży z rodzinnego miasteczka artystki, podlaskiego Zabłudowa. Wyłaniający się z mroku, ubrani w ortalionowe kurtki i szaliki według kosmopolitycznych standardów „ziomalstwa”, chłopcy i dziewczyny trzymają butelki piwa. Melanż jak każdy inny, bez szczególnej intensywności, bez rysu buntu, bez cienia glamouru.
Wpisani w czarne kwadraty, stają się zarazem monumentalni i ledwo uchwytni. Ich młodość jest banalna, trudno odnaleźć w tych scenach temperaturę ze strof wiersza „Fiński Nóż” Andrzeja Bursy, który goście Rastra dostają do ręki. „Gdy zmierzch podmiejskich sięgał wzgórz / We fletach krew tętniła”.
Milena Korolczuk, Black 2, 2009-11
dzięki uprzejmości galerii RasterGalerzyści uznali Korolczuk za naturalne towarzystwo Michała Wasążnika, dokumentalisty polskiej sceny punkowej lat 80. A kiedy już było wiadomo, że pretekstem do ich wspólnych występów pod dachem Rastra jest hasło „młodości”, do dwójki dołączyła szwedzka artystka Johanna Billing z filmem „I'm Lost Without Your Rythm” – zapisem warsztatów choreograficznych prowadzonych w rumuńskim mieście Iaşi. W 2007 roku Raster pokazywał trzy filmy Billing na indywidualnej wystawie „Silent Running”. Teraz możemy sprawdzić jak strategia Billing, polegająca na uruchamianiu i dokumentowaniu „realnego procesu społecznego”, zadziała w nowej siedzibie galerii.
Fotografie Wasążnika, wybrane z wydanego przez Ha!art w 2010 roku albumu, zajęły główny hall galerii i tym samym zdominowały wystawę. Charakter reporterski tych prac jest zarazem oczywisty i nie do końca jednoznaczny. Oglądamy grupy młodych mężczyzn i kobiet w stylowych ramoneskach, z rasowymi fryzurami postawionymi „na cukier”, w masywnych glanach i poszarpanych tiszertach.
Okres rozkwitu rodzimej kontrkultury jest ostatnio eksplorowany nie tylko w sztuce (patrz wystawa Michała Wolińskiego w MSN „Mógłbym żyć w Afryce”, czy zrealizowana w warszawskim Centrum Giełdowym z Łukaszem Rondudą „Precz z alfonsami sztuki”), ale również w kinie (np. „Wszystko, co kocham” czy „Beats of Freedom”).
Charyzmatyczni młodzi punkowcy na fotografiach Wasążnika przemierzają miasto, włóczą się pośród pomników ku czci armii radzieckiej, ruszają w trasę, koncertują i tańczą, zaliczają zwałę i odbywają zbiorowe rytuały buntu. Palą papierosy i pociągają z flaszek, wymieniają „głupich ust uściski wśród brzóz mokrych”. Panuje klimat jak z innego wiersza Bursy, którego nie ma na wystawie: „Boże jaki miły wieczór / tyle wódki tyle piwa / a potem plątanina / w kulisach tego raju / między pluszową kotarą / a kuchnią za kratą / czułem jak wyzwalam się / od zbędnego nadmiaru energii / w którą wyposażyła mnie młodość”.
Michał Wasążnik,
dzięki uprzejmości galerii RasterFotografie Wasążnika to zarazem wspaniały dokument dekady, jak i zapis pewnej mistyfikacji – dwudziestokilkuletni punkowcy na zdjęciach są świadomi swojej atrakcyjności, siły własnego image'u. Spontaniczność graniczy tu z reżyserią i stylizacją. W końcu młodość to żywioł eksplorowany dziś przez media komercyjne, a rytuały punkowej subkultury zostały skonsumowane razem z kośćmi i chrząstkami.
Prace Wasążnika mają charakter epicki, u Billing obserwujemy coś, co modne szkoły psychologiczne nazywają „procesem”. Jej film ma charakter pętli; oglądamy po kilka razy te same ujęcia; ruchliwe ulice szybującego ku kapitalizmowi miasta środkowej Europy, zaciekawionych przechodniów, podrygujących remonciarzy, kundla, który mości sobie posłanie przy samochodach.
Jest w tych obrazach i akcja, i bezruch, a socrealistyczne wnętrza miejskiego domu kultury, który najwyraźniej jeszcze nie przeszedł rewitalizacji, są znakiem minionego reżimu i zarazem stanowią zewnętrzną strukturę dla tego, co zadzieje się między uczestnikami. „Partycypacja” rumuńskiej młodzieży też jest ambiwalentna, a Billing umiejętnie tę ambiwalencję rejestruje. Inaczej dostalibyśmy kolejny film na temat integrującej roli sztuki. Tymczasem nie ma tu „finalnego występu”, tryumfu przekroczenia siebie, tylko żmudna powtarzalność. Radość wynikająca ze wspólnego tańca przydarza się, ale nie jest warunkiem koniecznym. Gdzie się podziała mitologia wyzwalającego doświadczenia wspólnoty? „Ukradkiem z rdzy wycieram nóż / i między bajki wkładam”.
Johanna Billing, I'm Lost Without Your Rhythm,
2009, dzięki uprzejmości galerii Raster
Wystawy „na temat” mają swoje pułapki; oto dostajemy garść pytań i tropów, które mają nasze oglądanie zorganizować i wyklarować powiązania między artystami. Tu klucz jest jeden; trzy pokolenia i trzy skrajnie odmienne życiorysy; polski fotografik (1956), który wyemigrował do Norwegii, polska artystka najmłodszego pokolenia (1984), która po „przetrenowaniu” przez artystyczną szkołę powraca na swoje rodzinne peryferia, i ceniona w świecie sztuki Szwedka (1973) reprezentująca generację średnią.
Dać się złapać w taką zasadzkę interpretacyjną nie jest za wesoło; młodzi widzowie nie lubią być pouczani, a starzy niekoniecznie zechcą kontemplować przywileje młodości, która już minęła. Jednak (i na szczęście?) sami kuratorzy dystansują się do swojego zawołania. Zestawiają trzech twórców, bo tak im w duszy gra, a na czarnej tekturze drukują wiersz Bursy. To kawał porywającej poezji, która w wieku kultury obrazkowej wybrzmiewa jak manifest alternatywnego porządku.
Owszem, w materiale prasowym zadają też kilka ważkich pytań typu: „co formuje wspólnotę – doświadczenie pokoleniowe? czy sztuka, muzyka, fotografia, film mogą odgrywać w tym procesie decydującą rolę?”. Ale równie dobrze mogliby ich nie zadawać. Przecież odpowiedź, pozytywną, zna każdy gimnazjalista.