Odrestaurowana, rozłożysta kamienica na Puławskiej, pałacowa kolumnada, rozłożyste schody, wysokie na ponad trzy metry piętra. W wizualnym zgiełku głównej mokotowskiej arterii, ten gmach jest, jak punkt nagłej stabilizacji. Przestronne i jasne mieszkanie stanowi doskonałą przestrzeń dla prezentacji sztuki. Właścicielka niedawno otwartej Lookout Gallery Katarzyna Borucka, na co dzień dyrektor PR w Coca-Coli, chce promować i sprzedawać młodych artystów posługujących się medium fotografii i video. Choć, jak dodaje współprowadząca galerię Anna Maziuk, młody wiek nie jest ścisłym kryterium. Chodzi o autorów realizujących szeroko pojęte nowoczesne taktyki. Angielska nazwa pieczętuje tę strategię; lookout czyli „wypatrywać”. Zapuszczać żurawia – z Puławskiej w świat nowych zjawisk na arenie globalnej.
„Wsiąkanie”
Wystawa Anny Orłowskiej, kurator: Jakub Śwircz, Lookout Gallery, Warszawa, do 31 lipca 2012
Zarazem sielankowa i napięta atmosfera wielkomiejskiego czerwcowego zmierzchu to świetne tło do prac Anny Orłowskiej (ur. 1986), której poświęcono drugą w historii placówki wystawę. Odnajduję w nich barokowy nadmiar i sztuczność, skryte za fasadą kontroli i realizmu precyzyjnego przedstawienia. Natura, przedmiot kontemplacji, traci tu swoją głębię i dramaturgię. Staje się obiektem chłodnego badania, studium możliwości wizualnego zapisu. I górski krajobraz, w którym masyw skryty za mgłą wypełnia większość kadru, i spłaszczony w zbliżeniu małpi pysk ze smutnym wyrazem, to demonstracje sprawności w operowaniu kompozycją i światłem. Czy patrzący nawiązuje z przyrodą relację?
Brak emocji w fotografiach może budzić rozczarowanie. Nie jesteśmy w żadnej intymności. Nic nie zostaje zdradzone, nie ma też romantycznego uniesienia. Nawet twarz płaczącej kobiety – na zdjęciu i na video – nic nie zdradza. Patrzę na jej piękno, które jest skutkiem obrazu – plam, konturów, faktur i kontrastów, a nie cechą portretowanej osoby. Czy to niemoc, czy taktyka Orłowskiej (1983), której cykl „The Day Before” zakwalifikował się do projektu „reGeneration2” pokazywanego w nowojorskiej Aperture Foundation i na festiwalu Rencontres d'Arles.
Materiał tekstowy, który dostajemy na wejściu, oferuje cały szereg tropów interpretacyjnych. Kurator Kuba Śwircz wyjaśnia w „briefie”, że zajmują go nie tyle same obrazy, co sposoby ich konstruowania. A więc w warstwie meta, wystawa jest też o widzeniu, o jego pułapkach, granicach, uwikłaniach.
W nieco za długim, poetyckim eseju „Czarna dziura” Śwircz pisze: „Pomiędzy tym, co przedstawione, a tym, co widzimy, pojawia się strata, prowadząca do utraty klarowności widzenia. Jak gdyby ta ostatnia cząstka, potrzebna do zdefiniowania tego, na co patrzymy, wsiąkała i znikała w obrazach”. Dalej jest mowa o dystansie, zapętleniu, burzeniu symetrii, grawitacji, kumulacji i wyobraźni. Czy tyle epistemologicznych szlaków służy, czy szkodzi dość skromnej wystawie? Mnie wystarczyłby pierwszy akapit tekstu. Tytułowe „wsiąkanie” to przecież proces ambiwalentny – szukanie fuzji, ale i rozmycie. Utrata cech immanentnych. Kropka.
„Czarna dziura” to także jedna z prac. Obraz przedstawiający czarny lej, przerębel albo smolistą plamę regularnie przecinającą białą połać (śniegu? żwiru?), wmontowany w biały mebel, który przypomina mównicę, stanowi zagadkowy i niepokojący obiekt. Tak gładki w swojej powierzchni, że spokojnie mógłby z kategorii „przedmiot estetyczny”, prześlizgnąć się do gatunku „dizajn”. W końcu niejednoznaczność, gra z funkcją to jedne z najczęściej dziś uruchamianych przez projektantów strategii.
Czarna dziuraCzarna dziura istotnie „wsiąka”. W samą siebie, w blat, w materialność tworzywa, które ją eksponuje. Jest dramatyczna i jednocześnie pusta. Tak, jak nowoczesny dizajn. Na drugim biegunie wobec tej ultranowoczesnej konstrukcji (konstruktu?), plasuje się fotografia topniejącego śniegu, w którego strukturze rysuje się szczelina. Grudy lodu szklą się pod wycelowanym w nie obiektywem. Jest świeżo i melancholijnie.
I jesteśmy daleko od czarnej dziury. W otchłań niewiadomego nie wysyła też z pewnością wspaniała biała gęś ujęta w chiaroscuro. Aksamitna faktura piór, strzelisty ogon, krwawy dziób, składają się na zmysłowy, malarski obraz. Jeśli w zamyśle ironiczny, można tego nie odczuć.
Grupowy portret mężczyzn o bladych twarzach dezorientuje. Wydaje mi się podstępny, ale w złym sensie. Monumentalny, lekko szyderczy, jak sesje mody w lifestylowych magazynach. Nie chce mi się wnikać czy to scena pogrzebu, stypy, ponurego zjazdu rodzinnego czy znowu jakiś rodzaj komentarza to tradycji grupowych przedstawień.
Zaproszona przeze mnie na wernisaż para wychodzi po pięciu minutach. To reakcja na pracę przedstawiającą głowę jelenia dryfującą w czarnym stawie. Okazałe poroże i pociągły pysk to motywy nader gęsto eksplorowane przez współczesne media i dizajn. Ich quasi perwersyjny urok został tak wyeksploatowany, że aż mierzi. Można mieć jelenia na tiszercie, płóciennej torbie albo na ścianie. Czy potrzebuje epitafium w postaci dobrej swoją drogą fotografii?
To samo można powiedzieć o zamieszczonej na wystawie fizycznej mapie świata (lub jej kolejnej reprezentacji czyli czymś, co wygląda na kserokopię). Chce się powiedzieć „zbyt modne” – tak samo jak wystukany na maszynie fragment dialogu między młodą parą (najwyraźniej chodzi o brak porozumienia między dziewczyną i chłopakiem). Trafił tu w formie fotografii. I co z tego? Artystyczny, czy kuratorski gest powtarzany wielokrotnie, zmienia się we własną karykaturę. A może moja dezorientacja co do tego, na co patrzę, jest jednocześnie sukcesem kuratora? Chodzi przecież o celowe mylenie i prowokację, zawieszenie oczywistości. Wiersze zamieszczone w wystawowym biuletynie nie są chytre ani przemądrzałe, tylko po prostu słabe. Wiele osób na studiach pisywało lepszą poezję. Na szczęście Anna Orłowska przede wszystkim robi zdjęcia!