Fotografia to kwestia kontekstu

Rozmowa z Michaelem Lightem

Nasz stosunek do bomby atomowej, jej kształtu, formy i mocy, którą ze sobą niesie jest dogłębnie estetyczny

Jeszcze 2 minuty czytania

KATARZYNA ZIÓŁKOWSKA-BANAK: Dlaczego wybrał Pan wyłącznie zdjęcia detonacji, które są bardzo piękne? Nie bał się Pan takiego wyboru?
MICHAEL LIGHT: Nie. Przygotowywałem projekt konceptualny i jako artystę interesowało mnie zgromadzenie 100 obrazów detonacji. Czy estetyzuję bombę? Czy przekuwam ten wstrząsający, wyjątkowo skomplikowany i obciążony historycznie fakt w rodzaj wizualnego cukierka? Nie obawiałem się czy publiczność wyczuje, do czego zmierzam, czy dostrzeże wielowarstwową krytykę amerykańskiej mocy ani też tego, że dorastającym chłopcom wystawa może wydać się fajna. Do tej pory było sześć odsłon projektu, we wszystkich krajach pokazywano go bez problemu. Podróżowałem z wystawą po całym świecie i wszędzie ludzie rozumieją to, co robię. Nie byłem oskarżany o estetyzację bomby. Ona sama w sobie jest estetyczna. Nasz stosunek do jej kształtu, formy i mocy, którą ze sobą niesie, jest dogłębnie estetyczny.

Bomba atomowa stała się ikoną.

Wystawa „100 słońc” trwa w Yours Gallery w Warszawie do 31 grudnia 2009. Polecamy także recenzję z wystawy.

Zdecydowanie. Jest ikoną totalną. To nie ja sprawiam, że ona jest ładna. Ona sama jest czymś, co postrzegamy jako jednocześnie piękne i przerażające. I częścią projektu jest wprowadzenie widza na ciemną, niebezpieczną drogę uwiedzenia. Myślę, że nie tylko w czasach testowania bomby, ale także dziś, politycy, fizycy, twórcy broni i inni są nią uwiedzieni. W 1952 roku nastąpiła era bomby. To był moment, w którym zwykli ludzie tworzyli własne gwiazdy. Odłóżmy na bok cały aspekt polityczny, kwestię okrucieństwa, świadomość, że  to broń i spójrzmy na to jak na klasyczne osiągnięcie technologiczne. Można by powiedzieć, że to szczyt ludzkiej cywilizacji. Jesteśmy w stanie stworzyć własną gwiazdę! To zrodzona z przemocy, ale bardzo uwodzicielska wizja. Wiem, że mówiąc to, wchodzę na bardzo grząski grunt. Ale można to porównać do takich osiągnięć, jak Bazylika św. Piotra. To też jest wielki akt kreacji. W związku z tym projektem pojawiają się w mojej głowie różne pytania. Na przykład: czy to co robię jako artysta będzie użyteczne? Mam jednak także świadomość, że może jako artysta nie muszę się o to martwić.

No właśnie. Czy pracując nad projektem, myślał Pan od początku o tym, czy on coś zmieni?

Zdecydowanie.

CLIMAX, 61 kiloton, Nevada, 1953Ale początkowo zainteresował się Pan tym projektem jako fascynującym pejzażem.
Tak, ale nie jestem tak beztroski, żeby coś robić i nie pomyśleć, jakie to może mieć skutki. To się sprowadza do fundamentalnej podstawy humanistycznej. Jesteśmy lepsi jako ludzie, kiedy dotykamy tej cienkiej granicy między uwiedzeniem a odrazą, horrorem, zażenowaniem i podnieceniem. Lepiej jest to zobaczyć, niż tego nie widzieć. Oczywiście, zdecydowanie podkreślam, to nie jest wystawa dla dzieci. To jedyna publiczność, której nie chciałbym widzieć na wystawie, ale nie mam na to wpływu. Jest mnóstwo rzeczy, których dzieci nie powinny widzieć, a widzą.
Chciałem też rozszerzyć znaczenie tej ikony. Jest kilka wizerunków w kulturze, które stały się tak ograne, że przestają cokolwiek znaczyć. Tak jest również z wizerunkiem atomowego grzyba.

Pokazywanego zresztą dzieciom, choćby w kreskówce „Tom i Jerry”.
Tak, albo w „Strusiu Pędziwiatrze”. Kiedy zabierałem się za mój projekt, wiedziałem, że zobaczę mnóstwo tego typu obrazów. Ale dla mnie, jako fotografa, najciekawszą częścią projektu było znalezienie w tych zdjęciach czegoś, czego się nie spodziewałem.

Być może zebranie i pokazanie wszystkich tych obrazów razem sprawia, że widząc je w takiej ilości, przewartościowujemy ikonę?
Mam taką nadzieję. Rozmiar albumu i obszerna wystawa mogą to zdziałać. Ale dla mnie ciekawe było znajdowanie zdjęć ludzi, którzy brali udział w tych testach. Prawdziwym wyzwaniem jest stworzenie album stu obrazów tej samej rzeczy – gdzie tu historia, narracja, ruch? Jedyny ruch, który mogłem tu wprowadzić pochodził od ludzi – jakiegoś Johna, Jaffa czy Joe w stosunku do tego obcego, ikonicznego i odległego grzyba. W tym tkwi całe flow tego albumu. To jest droga między czymś znanym a obcym i absolutnie śmiercionośnym. Oczywiście, Słońce też jest śmiercionośne…

ROMEO, 81 kiloton, Enewetak Atoll, 1951Tyle, że bombę atomową stworzyliśmy sami.
To nasz produkt, za który jesteśmy odpowiedzialni. Tylko, czy my rozumiemy, co to znaczy? Wprawdzie zimna wojna i testy w atmosferze się skończyły. Teraz testuje się pod ziemią albo na modelach komputerowych. Nadal mamy koło dwudziestu tysięcy bomb gotowych do działania i dziesięć na natychmiastowy znak – wystarczająco dużo, by wielokrotnie zniszczyć świat. Ale to przecież nie jest broń, której można użyć! Zrównanie czegoś z ziemią, w znaczeniu militarnym, nie daje zwycięstwa. Hitler zrujnował Warszawę, kiedy już uciekał i przegrywał, a nie dlatego, że był to jego cel.

Tworząc ten projekt, chciałem to wszystko pojąć. Wielu artystów pracuje przede wszystkim dla siebie, a potem liczą na to, że zostaną dobrze zrozumiani.

Ale czy sądzi Pan, że wystawa zadziałałaby tak samo bez komentarza i opisu, które jej towarzyszą?

Nie, byłaby czymś innym. Kiedy zaczynałem pracę nad książką, uznałem, że jej bazą jest słowo i obraz. Nazwa i zdjęcie. Kryptonimy poszczególnych wybuchów jądrowych są oczywiście całkiem surrealistyczne, dziwniejsze niż fikcja. Powstaje taki rodzaj ciemnego wiersza. W umieszczeniu tych podpisów jest wiele złości i słodko-gorzkiej ironii. Ale one są rdzeniem, sednem. Widz albo to załapie, albo nie. Chciałem, żeby projekt funkcjonował przede wszystkim jako czysto wizualne doświadczenie, żeby to nie był wykład czy protest antywojenny, ale żeby znalazła się tam również jakaś informacja dla tych, którzy chcą się zagłębić w temat. Dlatego zabrałem się za napisanie krótkiego tekstu, co okazało się zaskakująco trudne i zajęło mi mnóstwo czasu. Współpracowałem przy tym z przyjacielem, naukowcem z Cambridge, bo chciałem, żeby to były przede wszystkim fakty. Byłem przekonany i naciskałem na to, żeby wystawie towarzyszył ten krótki, faktograficzny tekst.

Czyli pokazanie zdjęć bez tekstu byłoby ryzykowne?

Nie tyle ryzykowne, co niekompletne. To, co podoba mi się w tej wystawie to fakt, że mogą tu przyjść nie tylko artyści, fotografowie, intelektualiści, ale także weterani, ludzie koło siedemdziesiątki. I oni są mniej zainteresowani aspektem estetycznym, raczej chcą zrozumieć, co się działo. Cała fotografia to kwestia kontekstu.