Życie jest zasraną bajką

Rozmowa z Xawerym Żuławskim

Kiedy kończą się życiowe zasady, pojawia się niepokój – bo skoro jesteśmy stylistycznym bohomazem, być może funkcjonujemy w jakimś permanentnym śnie

Jeszcze 3 minuty czytania

ŁUKASZ MACIEJEWSKI: Obejrzałem „Wojnę polsko-ruską”. Co za rzyg! To komplement.
XAWERY ŻUŁAWSKI: Jak wojna, to wojna.

Kiedy Masłowska wydała „Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną”, część krytyki była poruszona faktem, że jakaś smarkula napisała „arcy”, pozostali mieli nadzieję, że smarkula wkrótce okaże się hochsztaplerem. No, niestety…
Ja również podchodziłem do książki Masłowskiej z całym polskim kompleksem. Nie przebrnąłem przez „Wojnę”. Myślę jednak, że tamtej lekturze towarzyszyło zbyt wiele nadziei, emocji, wmówień; i dopiero teraz, przygotowując się do filmu, odkryłem, że „Wojna polsko-ruska” jest przede wszystkim kunsztowna. W prozie Masłowskiej nie ma żadnych pustych przebiegów, daremnych ornamentów językowych. Nie ma zdań zaczynających się od „dzień dobry” i kończących na „do widzenia”. To dotknięcie geniuszu.

Mocno powiedziane.
Malkontentom i niedowiarkom proponowałbym odpuszczenie sobie przed lekturą wszystkich krytycznych „za” i ludycznych „przeciw”. Uważam, że „Wojna” wymaga szybkiego czytania. Trzeba to łyknąć za jednym zamachem, popłynąć za Masłowską przez jakieś cztery godziny non stop, i dopiero wówczas, spoza pozornej wielości słów, niezrozumiałego bełkotu, ujaranej, narkomańskiej wizji, wyłoni się konkretna historia, postać i sprawa. A także błyskotliwy dowcip, gdyż „Wojna polsko-ruska” jest książką bardzo zabawną. W każdym razie mnie to bardzo śmieszyło.

Xawery Żuławski

Reżyser, scenarzysta i aktor. Syn aktorki, Małgorzaty Braunek i reżysera, Andrzeja Żuławskiego. W 1995 roku ukończył Wydział Reżyserii PWSFTviT w Łodzi. W 2006 roku zadebiutował jako reżyser i scenarzysta filmem „Chaos”, za który zdobył główną nagrodę na festiwalu debiutów filmowych „Młodzi i film” w Koszalinie. Wyreżyserował trzy odcinki serialu telewizyjnego „Pitbull” w 2008 roku. Jako aktor wystąpił m.in. w „Portrecie podwójnym” Mariusza Fronta (2000) oraz w „Bellissmie” Artura Urbańskiego (2000).

Film również jest śmieszny. Miejscami.
Kiedy pisałem scenariusz, chodziło mi o absolutną wierność książce. Nawet jeżeli nie wszystko od razu łyknąłem w lekturze, uważałem, że nie mam prawa się temu przeciwstawiać, nie mogę dodawać Masłowskiej swoich trzech groszy próżności. Jest zatem jak w książce: trochę śmiesznie, trochę jajcarsko, trochę smutno.

Ciekawe, jak będą wyglądały recenzje z „Wojny”. Z reguły gazety wymagają od nas umieszczania w tekście recenzji krótkiego streszczenia fabułki dla mniej rozgarniętych widzów, która załatwia trzecią część tekstu. Z „Wojną” trzeba będzie się jednak trochę wysilić. Bo co niby można napisać – że Smutny nie był smutny? Fabuły raczej brak.
Nie wyobrażam sobie sytuacji, że powstanie „Wojna 2” albo „Wojna 3”, lub że ktoś z podobnej matrycy narracyjnej ukręci własne filmowe lody. To niemożliwe. Dlatego, według mnie, każda próba sklasyfikowania gatunkowego lub streszczenia tego filmu w zasadzie mija się z celem.

Dla mnie to komediodramat.
A dla mnie dramat człowieka wymyślonego.

Możesz rozwinąć temat?
Wszystko zostało już powiedziane, napisane, sfilmowane – nie ma miejsca na oryginalną twórczość, suwerenność, niepodległość wizji. A kiedy kończą się zasady porządkujące nasze życie, pojawia się niepokój – bo skoro jesteśmy stylistycznym bohomazem, być może funkcjonujemy w jakimś permanentnym śnie. W wizji, którą manipulujemy, zmieniamy, wymyślamy.

Alicja w Krainie Czarów?
Czarów-marów.

W Twoim filmie śliczna Alicja ma podarte rajtuzy i brudnego pampersa.
OK (śmiech). Życie jest zasraną bajką.

Roma Gąsiorowska i Borys Szyc w „Wojnie...”Ulubionym krytycznym szlagwortem używanym przy okazji Twojego debiutu, było stwierdzenie, że „Chaos” Żuławskiego to zwyczajny chaos. Tymczasem „Wojna polsko-ruska”, przy całym formalnym rozpasaniu, jest filmem stylistycznie bardzo zdyscyplinowanym.
W tej pracy nie było przypadków, poszukiwań i zbiegów okoliczności. Wszystko mieliśmy wcześniej rozpracowane, omówione, rozrysowane. Z aktorami spotykałem się przez trzy miesiące poprzedzające zdjęcia; w tym czasie z operatorem, Marianem Prokopem, rysowałem także story-boardy, a scenografia przygotowywała makiety itd. Jedynym problemem było to, że wszyscy aktorzy w trakcie prób zagrali wspaniale. Aż za dobrze. Bałem się, że nie uda się tego powtórzyć.

Próbuje się zawsze komfortowo: każdą scenę można powtarzać przez dwie, trzy godziny, ale na planie wygląda to inaczej. Kiedy rusza kamera, aktor dostaje maksymalnie pięć minut, żeby mógł jak najlepiej zagrać swoją kwestię. Niejeden raz zdarzały się sytuacje, że chociaż sam byłem zadowolony, słyszałem prośby: „Żurek, proszę cię, chcę jeszcze raz spróbować – dla siebie, bo pamiętam, że wcześniej, w czasie prób, było lepiej”. No to powtarzaliśmy. Było inaczej. Z reguły lepiej.

Wszyscy grają w „Wojnie” równo. I nie chodzi mi wcale o uśrednienie klasy poszczególnych ról, bo tutaj dostrzegam jednak różnice, ale o rodzaj wspólnej umowy grania, nie wiem, …tak ostro,  tak…
Wysokie „C”?

Coś takiego. Pisk.
Nie zaplanowaliśmy tego rodzaju umowy, pamiętając, że aktorstwo na granicy szarży mogłoby okazać się dla takiego filmu zabójcze. Szukaliśmy zatem różnych wariantów, ale w końcu okazało się, że do tekstu Masłowskiej najlepiej pasuje właśnie wysokie „C”.

Film jest zwycięstwem całego aktorskiego zespołu, ale nie byłoby wspólnego sukcesu bez pojedynczego triumfu Borysa Szyca. Silny Szyca nie tylko wkurza swoim dresem. Również wzrusza. To piękne.
Borys ma w sobie tajemnicę, złamanie, które nie pozwala zaklasyfikować go w jednym, oczywistym emploi. To niby tylko taki chłopak z sąsiedztwa. Cwaniaczek, wygadany, w miarę przystojny. Wystarczy jednak trochę głębiej wpatrzyć się w jego oczy, żeby przejrzeć cały kosmos przeciwieństw. Kompleksy, megalomanię, strach – wszystko. Szyc ciągnie za sobą cały film. Dziewięćdziesiąt procent czasu ekranowego należy do jednego aktora. Ryzyko było zatem ogromne. Ale w momencie kiedy Borys przypakował, zgolił włosy i ubrał dres – wszystko stało się jasne. Dobra nasza.

Kiedy słuchałem dialogów w filmie, czułem bardzo wyraźnie – na pewno ostrzej niż w trakcie lektury książki – do jakiego stopnia język Masłowskiej jest sprawą stylizacji, być może stylizacji bezwiednej. To, owszem, nowomowa blokersów, ale ujęta w cudzysłów wielkiej tradycji literackiej z Gombrowiczem na czele.
Za mnie mówisz (śmiech). Myślę, że jest tam na pewno także Witkacy, być może Marek Koterski. Dorota Masłowska czerpie ze wspaniałego nurtu polskiej literatury czy szerzej – sztuki, którego wyjątkowość polegała na postrzeganiu rzeczywistości przez pryzmat nieposkromionej wyobraźni.

Jakiś czas temu w Starym Teatrze w Krakowie oglądałem spektakl Stanisława Radwana „Rzeczpospolita Babińska” oparty na sarmackich facecjach, anegdotach i sprośnych wierszykach. Okazuje się, że absurdalne żarty polskich Sarmatów niejednokrotnie były zabawniejsze od konceptów Ionesco czy Topora.
Jest coś zdumiewającego w tej literackiej ciągłości. Bez Witkacego nie byłoby Doroty, bez Sarmatów – Mrożka itd. Nic zatem dziwnego, że Polacy potrafią znakomicie odczytać różne rodzaje abstrakcyjnego dowcipu. Jesteśmy fanami „Monty Pythona”, jak nikt inny uwielbiamy absurdalne kawały, możemy opowiadać je godzinami. Nigdy nie mamy dosyć.

Podobną stylistykę próbowałeś pokazać również w debiutanckim „Chaosie”. Sukces był jednak co najwyżej połowiczny. Jak dzisiaj, z perspektywy czasu, oceniasz ten film?
Pięć lat harówki. Zrobiliśmy dwugodzinny film na taśmie za półtora miliona, a w finale tego hardkoru producent i dystrybutor uznali, że najlepszym rozwiązaniem będzie zneutralizowanie tego tytułu, tak jakby „Chaos” w ogóle nie powstał i nie istniał. Film nie miał żadnej promocji, wszedł do kin w trzech kopiach. Przepadł.

Gdyby miał dwadzieścia kopii, byłoby inaczej?
Mam nadzieję. Nie oglądałem „Chaosu” prawie od pięciu lat i dopiero teraz, jakoś w marcu, po śmierci Bolca, postanowiłem, wykorzystując materiały z tamtego filmu, nakręcić coś w rodzaju „Tribute to Bolec”. Byłem zaskoczony niektórymi ujęciami, scenami, rozwiązaniami. Na pewno można to było zrobić lepiej, ale z drugiej strony wiem, że „Chaos” ciągle jest oglądany i dyskutowany, zwłaszcza przez młodych i bardzo młodych ludzi.

To chyba idealny adresat.
Tak myślę. Zresztą od początku najlepiej na „Chaos” reagowali ludzie, którzy niczego o mnie nie wiedzieli, na nic nie czekali, dla których nazwisko mojego ojca pozostaje anonimowe. W tym filmie wszystko jest szczere. Dobre i złe rzeczy. Myślę, że to się czuje.

Jakich reakcji spodziewasz się po „Wojnie polsko-ruskiej”?
Pokojowych.

Za dużo kurew.
Wiarygodność dialogu Masłowskiej opiera się na przekleństwach. Od siebie nie dodaliśmy ani jednego wulgaryzmu. Wszystko jest w książce. Ale rzeczywiście, w pewnym momencie zastanawialiśmy się, czy jednak nie za dużo tego „kurwowania” – spróbowaliśmy dać coś na zmianę. Wyszła ściema.

„Wojna polsko-ruska” to demaskacja tabu. Prywatnie prawie wszyscy tak przeklinamy.
Od mamusi wiemy, że przeklinać jest bardzo brzydko, niemniej kurwujemy na maksa. Everybody.

W przeciwieństwie do „Chaosu”, „Wojna polsko-ruska” wchodzi do kin z ogromną reklamą, w aureoli nagród na festiwalach w Krakowie i w Tarnowie. Za chwilę będziesz prawdziwym celebrytem.
Nie będę, nie chcę.

Xawery Żuławski na planie „Wojny ...”A co, nie ma zainteresowania?
Zainteresowanie jest. Jestem kąsek cudowny. Syn Andrzeja Żuławskiego i Małgorzaty Braunek, żonę mam aktorkę i jeszcze dziecko mi się właśnie urodziło.

No to robimy szoł.
Ponieważ od razu oświadczyłem producentowi, że nie zgadzam się na żadne sesje zdjęciowe, większość propozycji odpadła, bo jak wiesz, dla większości czasopism wywiad jest tylko marnym dodatkiem do piktorialu.

Dlaczego nie chcesz fotek? Taki ładny jesteś (śmiech).
Bo fajnie jest być anonimowym człowiekiem. Nie mam opatrzonej twarzy, ludzie traktują mnie normalnie. Oczywiście, czekają mnie teraz jakieś występy publiczne. To mój obowiązek dla dobra „Wojny”, ale zaraz potem spadam. Nieprędko mnie zobaczycie.

A dlaczego właściwie Xawery jest Żurkiem? Wszyscy na Ciebie tak mówią.
Ksywka z dzieciństwa. Tata dał mi bardzo oryginalne imię. W latach siedemdziesiątych w mojej piaskownicy dokazywały głównie Andrzejki Kubale i Jankowie Kiełbasy. A ja byłem Xawery. Przez X.
Koledzy śmiali się, że jestem Xsawery Seweryn. Seweryn Krajewski. A kiedy zostałem zapytany, czy jestem Żuławski czy Żurawski, na żarty odpowiedziałem, że Żurawski. I w ten sposób zostałem Żurkiem.

Lubisz zupę żurek?
Są różne zupki żurki. Różni Żurkowie.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).