Królikiewicz: na wylot

Łukasz Maciejewski

Grzegorz Królikiewicz jest reżyserem politycznym w tym sensie, że zawsze, z pasją, na granicy furii, bada zniewolenie: przez społeczeństwo, partię, rodzinę, religię. Państwo to system zamknięty, jednostka jest jego wykastrowanym więźniem

Jeszcze 3 minuty czytania

1.

Kilka miesięcy temu opublikowałem artykuł o „zapomnianych arcydziełach” – czyli znakomitych polskich filmach, które nie wiadomo dlaczego, zostały zapomniane. W odpowiedzi na ten tekst dostałem mejla z Afryki, od Krzysztofa Krauze: „Dlaczego nie umieściłeś na liście «Na wylot» Królikiewicza? Ten film nas wszystkich przewiercił. Niczego lepszego w kinie polskim nie było”.
Trzy spotkania. Łagów: 1992 albo 1993 rok. Dyskusja z o stanie polskiej kinematografii po 1989 roku. Moderator zadawał Królikiewiczowi wyjątkowo niemądre pytania. Chciał być jednocześnie kokietujący i cyniczny. Twórca „Na wylot” zaczął w końcu krzyczeć: „Jeżeli pan niczego nie rozumie, to mogę wytłumaczyć to panu siłowo, dostanie pan w pysk”. Publiczność była zachwycona. Wreszcie coś się dzieło. Co za cham – pomyślałem.
Tarnów. Rok, albo dwa lata później. Obejrzałem właśnie „Przypadek Pekosińskiego” i był to jeden z najważniejszych filmowych „przypadków” w moim życiu. Właśnie takim projekcjom zawdzięczamy to, kim jesteśmy, czym się zajmujemy. Kilka miesięcy później, dowiedziałem się, że Grzegorz Królikiewicz przyjeżdża do Tarnowa, będzie miał spotkanie z publicznością. Do kina „Marzenie” biegłem zawstydzony. Spotkanie z Królikiewiczem, oraz wywiad z reżyserem (do pisma „Tarniny”), było spełnieniem nastoletnich marzeń. Wszystkie pytania napisałem sobie wcześniej. Wykułem je na blachę. Chciałem być grzeczny i kulturalny. Ale Królikiewicz, podczas rozmowy, zbezcześcił dobre samopoczucie licealisty udającego dziennikarza, udzielając mi jednej z najważniejszych zawodowych lekcji. „Co pan tak głupio recytuje, proszę mówić od siebie, swoimi słowami, nie wstydzić się niczego, proszę się nie bać”.

Grzegorz Królikiewicz, „Na wylot” (1972)Zwierzyniec. Minęła cała dekada. O Królikiewiczu jakoś zapomniano. Przestał być trendy, przestał niepokoić, właściwie przestał istnieć. Przypomniał o sobie tylko jeden raz, kiedy przy sprzeciwie zespołu, został wybrany na dyrektora „Teatru Nowego” w Łodzi. I właśnie w tym okresie Piotr Kotowski przygotował Królikiewiczowi w Zwierzyńcu wspaniałą retrospektywę. Tłumów nie było, ale ci, którzy przyszli na jego filmy, nie żałowali. Pamiętam całonocną dyskusję ze świetnymi dziewczynami, studentkami z Wrocławia, które nie mogły uwierzyć, że naprawdę mamy w Polsce kogoś w rodzaju Herzoga czy Von Triera. Myślę zresztą, że gdyby Von Trier obejrzał „Na wylot”, umarłby ze wstydu. Prowadziłem wtedy spotkanie z Królikiewiczem. Wydawał się nieobecny, mocno zgaszony. Od kilkunastu lat nie nakręcił żadnego filmu. Podczas spotkania, w pewnym momencie reżysera frontalnie zaatakował Krzysztof Majchrzak. Królikiewicz ożywił się w sekundę. Wstał z krzesła, podniósł głos. Odmłodniał. Znowu był sobą.
Najwyraźniej potrzebuje przeciwnika, żeby toczyć bój. Przez lata tym przeciwnikiem byli ignorujący jego filmy widzowie, niechętni krytycy, albo własna megalomania. Dzisiaj Królikiewicz nie ma z kim walczyć. Trzeba by znaleźć mu wroga. Niech pokaże, co potrafi.

2.

Cała, ponad trzydziestoletnia kariera Królikiewicza, to w zasadzie nieustanna walka, konflikt, oskarżenia i pretensje. W 1969 roku 30-letni wówczas filmowiec nakręcił mocny, znakomity dokument „Mężczyźni”, którego tematem była służba czynna w „Ludowym Wojsku Polskim”. Upadlające ćwiczenia na poligonie zostały zderzone z wesołym komentarzem z offu informującym o przyjemnościach wynikających z „wojaczki”. Film oskarżono o „wandalizm ideologiczny” i odstawiono na półkę. Został pokazany dopiero po dwudziestu latach – na festiwalu w Koszalinie, w 1989 roku. Warto przypomnieć ten krótki, dziesięciominutowy film, żeby zrozumieć, na czym polegał fenomen tego reżysera. Młodzi chłopcy, poborowi, są nieświadomi – chętnie poddają są oficjalnie usankcjonowanemu drylowi. Na razie niewiele to znaczy, ale Królikiewicz nie ma wątpliwości, że metafora wojska celnie oddaje metaforę państwa. Otrzymywany ustawowo zestaw nakazów i zakazów wydrenuje każdego. Trudno bowiem abstrahować od podstawowych powinności obywatelskich. W kinie twórcy „Na wylot” oglądamy nieuniknione konsekwencje wiecznych ćwiczeń wojskowych. Permanentne poczucie zagrożenia, asekuracja, oportunizm. Ułożone chronologicznie fabuły Grzegorza Królikiewicza to w gruncie rzeczy ta sama opowieść o upadku: złamaniu jednostki, która podczas akcji indoktrynacyjnych, manipulatorskich czy wręcz treserskich, wytraca osobowość, zadawalając się wyuczonymi wcześniej gestami, zachowaniami: psim węchem.
Okrucieństwo Królikiewicza, które wypominano mu wielokrotnie, przy różnych okazjach, było niczym innym jak wskazaniem inercji ofiary, którą oduczono walki. Człowiek wytresowany przez system, potrafi jedynie heroicznie umrzeć. Potencjalna świętość, rzeczywista śmierć.

3.

Najważniejszym tytułem Królikiewicza jest nominalnie debiutancki „Na wylot” z 1972 roku. Ten film ma swoją legendę. Historia małżeństwa morderców z przedwojennego Krakowa, uznana dzisiaj powszechnie za jeden z najważniejszych debiutów w dziejach polskiego kina, w dniu premiery spotkała się wręcz z agresją. Królikiewicza nazwano „gorszycielem”, a do wystawionego w stołecznym kinie „Atlantic” zeszytu, w którym miały się znaleźć rzeczowe uwagi na temat obejrzanego tytułu, większość widzów wpisała wulgaryzmy, albo wręcz pluła.
„Na wylot” powstał w okresie największej prosperity polskiej kina artystycznego. To był czas głośnych debiutów: „Struktury kryształu” Zanussiego, „Trzeciej części nocy” Żuławskiego, „Ocalenia” Żebrowskiego, ale także wybitnych dzieł twórców starszego pokolenia: Wajdy („Wesele”), Hasa („Sanatorium pod Klepsydrą”) czy Konwickiego („Jak daleko stąd jak blisko”). Królikiewicz na tym wspaniałym tle zaproponował coś zupełnie nowego. Pozornie chodzi o historię jedną z wielu: młode, biedne małżeństwo, funkcjonujące na granicy patologii i resztek społecznego przyzwolenia, decyduje się zamordować parę staruszków. Dla pieniędzy? Otóż nie. Maliszowie mszczą się w ten sposób za marne życie, za przekleństwa, warunki, w których funkcjonują. Morderstwo z premedytacją, przy wszystkich konsekwencjach tego czynu, jest w ich mniemaniu jedyną formą zadośćuczynienia. To zemsta. Dotychczas poniżani i poniewierani, wzorcowi nieudacznicy, mordując, czują się wyróżnieni. „To miało być coś wielkiego” – mówi Malisz (Franciszek Trzeciak) na rozprawie sądowej. Nie w nim nawet śladu skruchy, wynikającej z odebrania cudzego życia, jest epifania zwycięzcy. Zabijając, ożyłem.
„Na wylot” jest arcydziełem filmowej formy. Do momentu sekwencji rozprawy sądowej Królikiewicz ogranicza do minimum dialogi. „Rozmawiają” przedmioty, obrazy, albo skrajne emocje. Dopiero scena sądu, w której bohaterowie, odkrywający właśnie miłość do siebie, zwracają się wprost do widzów, zmienia diapazon znaczeń. Rozmyte dźwięki z pierwszej części – w tym maksymalnie wydłużona, genialna sekwencja zabójstwa podglądanego przez uchylone drzwi – symbolizowały pokraczność myśli bohaterów, ich wyobcowanie. Natomiast klarowność wywodu Maliszów w finale to oczyszczenie. Zbrodnia ich ocaliła.

Drugim wybitnym filmem w twórczości Grzegorza Królikeiwicza jest „Przypadek Pekosińskiego” z 1993 roku. Moim zdaniem to najważniejszy polski film ostatniej dekady XX wieku. „Przypadek” jest kinem wyzywającym: rodzajem filmowej psychodramy. Pekosiński – alkoholik, kaleka, szachista, człowiek bez nazwiska, bez rodziny, bez właściwości – w rękach Królikiewicza staje się papierkiem lakmusowym ukazującym wszystkie dwuznaczności historii najnowszej. Urodzony w niemieckim obozie, przerzucony przez druty, wychowywany w sierocińcach, stanowi koronny argument w odwiecznym starciu kościoła i partii, polityki klerykalnej i ideologicznej. Traktowany jak przedmiot, przenoszony z rąk do rąk, jest przypadkiem klinicznym polskiej paranoi historycznej. Autentyczny Pekosiński w filmie Królikiewicza patrzy w kamerę, często się uśmiecha. Drwina czy przebaczenie?

4.

Autor szeroko komentowanych widowisk telewizyjnych – z legendarną „Konstytucją 3 maja” na czele, wyreżyserowaną w złotym okresie twórczości, w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku – prowokował nie tylko jako reżyser, również jako postać. Królikiewicz budził strach i szyderstwa. Był kontrowersyjny w dobrym i złym tego słowa znaczeniu. Obrażał nie tylko władzę (z którą potem równie chętnie flirtował), ale także niepotrafiących zaakceptować jego stylistyki widzów – Królikiewiczowi, jak się zdaje, nigdy nie zależało na pozyskaniu przychylności tłumów, w pełni wystarczała mu wąska grupa oddanych fanatyków.

Grzegorz Królikiewicz
„Przypadek Pekosińskiego” (1993)
Jest reżyserem skazanym na „ja”. Nie znosi kompromisów, raczej nie potrafi pracować w tandemie.
Jako dokumentalista zaczynał z grupą młodych twórców, nonkonformistycznie nastawionych do rzeczywistości. Szukali tematów, które obnażałyby niedowład w relacji państwo-obywatel. Stosunkowo szybko dorobił się jednak etykiety nie tyle solisty, co krzykacza, wandala, rozbójnika. Do historii przeszły legendy o stylu pracy reżysera z aktorami, polegającego na  niekończących się seansach upokorzenia, nienawiści i lęku – wszystko dla dobra filmu.
Zafascynowany ekspresjonistyczną poetyką, w planie estetycznym stosujący stały kontrast brzydoty i piękna, używający często efektu deformacji obrazu, Królikiewicz opracował własną, oryginalną koncepcję dźwięku w kinie. W „Na wylot” wzmocnione odgłosy sytuacji wziętych z życia – czesania, charczenia, pstrykania palcem – pełniły rolę swoiście pojmowanej muzyki. Były komponentem rzeczywistości przedstawionej. Kakofonią egzystencji.

Reżyser jest także autorem odkrywczych analiz arcydzieł X Muzy oraz teoretykiem kina. Najważniejsza koncepcja Królikiewicza dotyczy tak zwanej „przestrzeni poza kadrem”, czyli fotografii rzeczywistości wyzyskującej synekdochę: sugerowanie określonych sytuacji, nie pokazywanie ich wprost.

5.

Krzysztof Mętrak określił Królikiewicza dowcipnie: „Januszem Korwin-Mikke filmu polskiego lat 70.”. Rzeczywiście, był urodzonym skandalistą, co w gruncie rzeczy pomogło mu zawodowo przetrwać w czasach komuny. Królikiewicz-awangardzista był w Polsce Ludowej traktowany jako niegroźny szaleniec, a jego twórczość w pewnym momencie stała się koronnym argumentem przemawiającym za otwartością władzy umożliwiającej poszukującym artystom kontynuowanie ich szemranych eksperymentów. Wprawdzie nakręcony w 1974 roku film „Wieczne pretensje”, ukazujący, w krzywym zwierciadle, bezwład w stosunkach międzyludzkich, którego bohater – grany przez aktorskie medium Królikiewicza, Franciszka Trzeciaka – woła w finale: „Jestem nieszczęśliwy, Polacy, rodacy!”, został utrącony zarówno przez Ministerstwo Kultury, jak i „Stowarzyszenie Filmowców Polskich”, ale generalnie Królikiewiczowi powodziło się nieźle.

Państwowy placet dla reżysera potwierdził jego akces do niesławnego Zespołu Filmowego „Profil”, którego szefem był Bohdan Poręba, twórca „Hubala”, aktywny działacz PZPR, mający duże wpływy w Biurze Politycznym. W latach 1981-83 Królikiewicz sam stanął na czele Zespołu Filmowego „Aneks”, w którym, poza filmami dyrektora artystycznego studia, powstały m.in. kompletnie zapomniane produkcje Tadeusza Junaka, Leszka Staronia czy Ryszarda Czekały. Ale to był już właściwie finał najlepszego okresu w reżyserskiej karierze Królikiewicza. Kolejne filmy, dokumenty i widowiska telewizyjne, stawały się coraz mniej czytelne, a poza wiecznego eksperymentatora zbliżała się do niebezpiecznych granic autoparodii.
A jednak czas dla niektórych filmów i pomysłów Królikiewicza okazał się wyrozumiały. Nawet lekceważona niegdyś i wyśmiewana „nerwowa”, ruchliwa kamera, albo stosowane na przykład w „Tańczącym jastrzębiu” specjalne obiektywy deformujące obraz, mają w jego twórczości, niezależnie od erudycyjnej wykładni teoretycznej, wyraźne uzasadnienie psychologiczne. Reżyser, który wytrwale portretował obrazy zniewolenia społeczeństwa i mechanizmy zdrady (człowieka wobec człowieka, Historii wobec Czasu), używał rozdygotanej faktury obrazowej dla wizualizowania psychofizyczych stanów permanentnej inwigilacji pojedynczego obywatela przez społeczeństwo. Chaos wizji plastycznej nakładał się na chaos przeżyć jednostki.
Doskonale ogląda się dzisiaj choćby „Zabicie ciotki” (1984), film nakręcony według głośnej powieści Andrzeja Bursy. Szczęśliwym pomysłem Królikiewicza było przeniesienie akcji filmu z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku do współczesności. Jurek, bohater filmu, jest dzieckiem swoich czasów – naszych czasów. Snuje się po mieszkaniu, ogląda masturbujące się małpy, niby coś pisze, niby studiuje, ale przede wszystkim udaje. Że żyje, kocha, pracuje. Prawdziwe jest tylko tytułowe „zabicie ciotki”, iluzoryczna myśl o brutalnym morderstwie jedynej osoby, która go wspiera, utrzymuje, żywi. Jurek karmi się myślami o morderstwie. Jak bohaterowie powieści André Gide’a upaja się ideą potencjalnej zbrodni. Idzie z tym do spowiedzi, opowiada świeżo poznanej dziewczynie. Śmierć go podnieca. Staje się fetyszem. Śmierć to seks.

***

Królikiewicza fascynują „ludzie z piwnicy” – jak określił swoich bohaterów. Niepiękni, niemądrzy, nieoczytani. Franciszek Trzeciak, odtwórca roli Malisza w „Na wylot”, Franka w „Wiecznych pretensjach”, Michała Topornego w „Tańczącym jastrzębiu”, sekretarza Kosa w „Przypadku Pekosińskiego” i hydraulika w „Drzewach” – uosabiał typ, który z czasem stał się psychologiczną wizytówką tego kina. To twarz wyjęta z tłumu, bez wyrazistych cech psychofizycznych, bez szczególnych talentów. Jednak Grzegorzowi Królikiewiczowi udawało się wyciągać do tych ludzi otwartą dłoń. Przypominać, że istnieją, czują, o coś walczą, z czymś się szamocą. Bywają ordynarni, perwersyjni, ale są także piękni. Znamy rysy Królikiewicza-demaskatora, Królikiewicza-skandalisty i profana, warto byłoby poznać zupełnie nową twarz tego zagadkowego reżysera. Fizys współczującą. Portrecistę „skrzywdzonych i poniżonych”, dla których „zbrodnią” jest życie, a „karą” cierpienie. Grzegorz Królikiewicz, Dostojewski polskiego kina, zasłużył na szacunek.

W cyklu „Arcydzieła Polskiego Kina”, przypominającym lub odkrywającym na nowo twórczość najciekawszych autorów filmu polskiego, wkrótce ukaże się boks DVD z filmami Grzegorza Królikiewicza: „Na wylot” (1973), „Zabicie ciotki” (1984), „Wieczne pretensje” (1974), „Tańczący jastrząb” (1977), wzbogacony o dokumenty reżysera – „Każdemu to, czego mu wcale nie trzeba” (1966) oraz „Idź” (1989).

We wrześniu natomiast premiera wywiadu-rzeki z Grzegorzem Królikiewiczem autorstwa duetu Piotr Kletowski / Piotr Marecki w wydawnictwie Ha!art