Był najbardziej wrocławskim z polskich reżyserów. Niemal przez całe zawodowe życie związany z Wrocławską Wytwórnią Filmową, w której zrealizował większość filmów. W komedii „Zobaczymy się w niedzielę” (1959) oddał hołd miastu, w którym osiadł z wyboru. Ale nestor polskich reżyserów, jeden ze współtwórców „polskiej szkoły filmowej”, pochodził z Litwy. Urodził się w Dzianowie, dorastał w Landarowie. Do końca życia swobodnie posługiwał się językiem rosyjskim i litewskim, bywał również konsultantem od wileńskiej polszczyzny. Podobnie jak większość twórców, szukających po drugiej wojnie światowej autonomicznego języka filmowego, który stałby w kontrze do reguł obowiązujących w kinie dwudziestolecia, Lenartowicz miał na koncie piękną wojenną kartę. Walczył w wileńskich oddziałach Armii Krajowej, później spędził rok w sowieckim łagrze.
„Giuseppe w Warszawie”, Polska 1964Wrocławianie znali reżysera nie tylko z kina. Przez wiele lat był najaktywniejszym uczestnikiem towarzyskich debat, które odbywały się przy legendarnym stoliku bufetu wrocławskiej wytwórni. To była wrocławska wersja stołecznego „Czytelnika”. W tych dowcipnych, często ironicznych dyskusjach poza Lanartowiczem prym wiedli Sylwester Chęciński i Tadeusz Kosarewicz, z czasem dołączył do nich również Waldemar Krzystek.
Jako reżyser miał jednak wielkiego pecha. Debiutancki film Lenartowicza – zrealizowany według scenariusza Tadeusza Konwickiego „Zimowy zmierzch” (1956), należy dzisiaj do kanonu najwybitniejszych produkcji „polskiej szkoły filmowej”, ale w dniu premiery został ostro zaatakowany, a następnie przez kilkadziesiąt lat w zasadzie zapomniano o jego istnieniu. „Zimowy zmierzch” ciągle domaga się uważanej analizy. To film, który artystyczną klasą dorównuje najważniejszym tytułom Wajdy, Munka i Różewicza z tego okresu. Estetycznie zanurzony w malarskim symbolizmie i niemieckim ekpresjonizmie, łamał obowiązujące konwencje. Banalni bohaterowie (kolejarze) zostali skontrowani z wyrafinowanym podniesieniem codzienności za pośrednictwem kontrapunktującego fabułę języka filmu. Stylistyczna odwaga Lenartowicza przekraczała jednak percepcyjne możliwości ówczesnych włodarzy kinematografii. Czołowym oponentem „Zimowego zmierzchu” był Aleksander Ford, nazywany wówczas „carem” polskiego kina. Podczas kolaudacji doszło do ostrej wymiany zdań. Ford się wściekł. Nie był w stanie zrozumieć filmu, który przekazywał treści przede wszystkim za pośrednictwem obrazu: nastrój „Zimowego zmierzchu” budowała praca kamery (operatorem był Mieczysław Jahoda), znakomite aktorstwo i przemyślany montaż, które współgrały z oszczędnie dawkowanym dialogiem czy przyswojoną gatunkową konwencją. Niestety, film wszedł do obiegu zaledwie w kilku kopiach, a Lenartowicz otrzymał zakaz rozpowszechniania „Zmierzchu” za granicą, tracąc tym samym szansę na karierę festiwalową. „Ford utrącił mnie na starcie” – zwierzał się po latach.
I chociaż później reżyser nakręcił wiele udanych tytułów, chyba nigdy nie podniósł się z klęski wybitnego debiutu. Katastrofa „Zimowego zmierzchu” podcięła Lenartowiczowi skrzydła. Więcej nie ryzykował, skupiając się na kinie gatunkowym (zwłaszcza komediach), lub starannych ekranizacjach literackich.
„Cała naprzód”, Polska 1966.
DVD Propaganda Do jego najciekawszych osiągnięć należą „Pigułki dla Aurelii” (1958) nakręcone według scenariusza Tadeusza Ścibora-Rylskiego – film o polskim ruchu oporu w czasie niemieckiej okupacji. Reżyserowi zawdzięczamy również jedną z najinteligentniejszych komedii w dziejach polskiego kina – „Giuseppe w Warszawie” (1964) z kreacjami Zbigniewa Cybulskiego, Elżbiety Czyżewskiej, oraz – w tytułowej roli – sprowadzonego specjalnie z Włoch aktora Antonio Cifariellego.
Z czasem Lenartowicz stał się mistrzem krótkiej, telewizyjnej formy albo wnikliwych, stylowych adaptacji literackich. Potrafił doskonale „czytać” literaturę. W jego filmografii znajdziemy „Pamiętnik pani Hanki” (1963) według Dołęgi-Mostowicza, adaptację opowiadania Gogola „Nos” (1970), oraz dwie udane trawestacje prozy Tołstoja – „Aktorkę” (1971) i „Upiora” (1967). Jednym z najlepszych filmów w dorobku Stanisława Lenartowicza było zrealizowane w 1969 roku „Czerwone i złote” (1969) według scenariusza Stanisława Grochowiaka, przejmująca historia ludzi w jesieni życia. Na początku lat 80-tych ubiegłego wieku, po ogłoszeniu stanu wojennego, wycofał się z aktywności zawodowej. Ostatnim jego filmem był dramat „Szkoda twoich łez” (premiera w 1983 roku), czyli filmowa wersja popularnego serialu w jego reżyserii – „Strachy” według powieści Marii Ukniewskiej.
Po przejściu na emeryturę zasmakował w morskich podróżach. Już wcześniej, w filmie „Cała naprzód” (1966) z Teresą Tuszyńską i Zbigniewem Cybulskim, do którego scenariusz napisał wspólnie z dziennikarką i satyryczką, Ewą Szamańską, Lenartowicz odbył długą i fascynującą podróż do wybrzeży Afryki. Po latach opłynął Amerykę, Afrykę, Azję i Europę. „Moje podróżowanie to film, który nie ma końca” – powtarzał. Ten rejs ciągle trwa.