Dopadł mnie Underground

Rozmowa z Mateuszem Kościukiewiczem

Kiedy czytam scenariusz, decyzja zapada natychmiast. Albo dopada mnie natłok inspiracji, albo następuje głucha cisza. „Wszystko, co kocham” było tym, co kocham. Odleciałem

Jeszcze 3 minuty czytania

ŁUKASZ MACIEJEWSKI: Przed rolą Janka we „Wszystko, co kocham” wystąpiłeś w kilku filmach. W ogóle tego nie pamiętam. Kogo grałeś na przykład w „Senności” Piekorz?
MATEUSZ KOŚCIUKIEWICZ: Herszta bandy hip-hopowców (śmiech). Wszystkich biłem. Bad, bad boy.

A w „Tataraku” Wajdy?
Stałem odwrócony tyłem. Tylko plecy widziałeś ewentualnie…

Ok, to nie drążmy dalej tematu (śmiech). Akcja „Wszystko, co kocham” rozgrywa się na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, w okresie stanu wojennego. Nie było cię wtedy na świecie… Gdzie szukałeś postaci Janka: we wspomnieniach rodziców, w sobie?
Film Jacka Borcucha był wyzwaniem. Pierwsza główna rola, szansa na stworzenie postaci. Zastanawiałem się, kim jest ten chłopak, czy to bohater „uszyty na mnie”, czy raczej sam muszę „doszyć” się do jego wrażliwości? Dyskutowałem na ten temat z reżyserem. W końcu uznaliśmy że krój osobowościowy Janka powinien być wspólny: trochę z pamięci emocjonalnej, trochę ze mnie. Żeby wypaść wiarygodnie na ekranie, musiałem wymyślić siebie – na użytek roli.

„Wszystko, co kocham”, reż. Jacek Borcuch.
Polska 2009, w kinach od 15 stycznia 2010.
Za mikrofonem odtwórca głównej roli w filmie
– Mateusz Kościukiewicz
Słuchałeś polskiej muzyki z lat osiemdziesiątych, rozmawiałeś ze „starszakami”?
W minimalnym stopniu. Ze mną jest inaczej. Kiedy czytam scenariusz, decyzja zapada natychmiast. Albo dopada mnie natłok inspiracji, albo następuje głucha cisza. „Wszystko, co kocham” było tym, co kocham. Odleciałem.

Bez researchu socjologicznego?
Stan wojenny w filmie Borcucha to dekoracja. Niezmiernie ważna, ale jednak dekoracja. Reszta jest natomiast niezmienna. Od lat, od stuleci. Ja również się zakochałem – parę lat temu. Dla Janka uczucie było równie ważne jak dla mnie. Polityka polityką, ale proces „biologiczno-chemiczny” jest zawsze podobny. Od zakochania do rozczarowania; od życia do śmierci.
Hłasko pisał o „Pierwszym kroku w chmurach”… Nawet jeżeli dookoła świat wariuje, to i tak nie ma to żadnego znaczenia, bo twój świat jest jeszcze bardziej zakręcony, rozgorączkowany…

Z perspektywy lat licealne czasy wydają mi się szalenie urocze, niemal romantyczne.
W moim przypadku jeszcze za wcześnie, żebym odczuł, że coś się diametralnie skończyło. Od ważnej dla mnie osoby usłyszałem niedawno zdanie: „Pamiętaj, żeby zmieniało się w tobie wszystko, ale nie zmieniało się nic”.

We „Wszystko, co kocham” razem z Basią (Olga Frycz), Kazikiem (Jakub Gierszał), Staszkiem (Mateusz Banasiuk) i „Diabłem” (Igor Obłoza), tworzysz świetny aktorski team.  Znaliście się wcześniej?
Nie, po raz pierwszy zobaczyliśmy się dopiero na planie. Wprawdzie Kuba również studiuje w PWST w Krakowie, ale ja po drodze wyleciałem z uczelni, potem wyjechałem za granicę, nie było okazji się poznać. Pozostali chłopcy są z Warszawy, a Olgę znałem tylko z fotografii w czerwonej sukience – z „Weisera” Marczewskiego.

Nie jestem entuzjastą „Wszystko, co kocham”. Wiele rzeczy mnie w tym filmie irytowało i raziło, ale siłą „WCK” jest na pewno aktorstwo. Oglądając film, czuje się, że naprawdę wam zależy. Macie wielką siłę.
Na planie byliśmy wyizolowani od świata. Filmowa droga na Hel mimowolnie się metaforyzowała. Nie było innej trasy, nie było odwrotu. Jacek Borcuch pozwolił nam na swobodę, zaufał – podarował wolność. Czuliśmy, że możemy wszystko. To była wyjątkowa sytuacja. Nad filmem pracuje przecież mnóstwo ludzi. Reżyser, aktorzy, ale także pion techniczny – czyli ludzie, którzy z niejednego pieca chleb jedli. Impresyjny charakter pracy na planie „WCK”, zawierzenie przez reżysera improwizacji aktorskiej, powinno wkurzać „technicznych” – oznaczało bowiem nadgodziny, zmęczenie, poświęcenie itd. Ale nie wkurzało. W szóstym dniu zdjęciowym, pamiętam to dokładnie, nastąpił przełom. Starzy i młodzi, doświadczeni i debiutanci: wszyscy zaczęliśmy grać do jednej bramki. Wszystkim zależało. A owa magia ogniskowała się rzecz jasna wokół naszego łobuzerskiego składu…

… którego byłeś liderem. Po festiwalu w Gdyni w co drugiej recenzji „Wszystko co kocham” można było przeczytać, że jesteś polskim Leonardo DiCaprio, albo Bradem Pittem. To wkurzające?
Nie, ja lubię mity. Oczywiście, tylko wtedy, jeżeli czemuś służą, a nie wynikają z infantylnej potrzeby przejęcia cudzej osobowości. Mit to kawałek skały, który można albo wykorzystać na własny użytek, albo rzucić nim w okno policyjne (śmiech).


431

Kokieteryjne porównania z DiCaprio są może przyjemne, ale chyba lepiej być sobą?
Kwestia wizerunku. Miałem mnóstwo ksywkowych określeń a  propos DiCaprio. Ale to była (i jest) zabawa. Nie zamierzam nikogo kokietować.

No właśnie, kwestia wizerunku: za kilka dni premiera filmu. Jeśli „WCK” stanie się przebojem, a wszystko na to wskazuje, wkrótce nie opędzisz się od dziennikarzy, zaproszeń na rauty i sezonowe promocje perfum w centrach handlowych.
Mam to w dupie. Twardo postawiłem się przeciwko fabrykom. Znam  mechanizm, przedstawiono mi, jak to wygląda. Wytrzymam ciśnienie. Tylko czy otoczenie wytrzyma ze mną?
Za chwilę zaczynam pracę z bardzo ciekawymi ludźmi – w kinie i w teatrze, nie muszę brać żadnych lanserskich propozycji pod uwagę. Nie chcę być niewolnikiem hajsu. Wolałbym zmienić zawód.

Na PWST w Krakowie jesteś postrzegany jako postać kontrowersyjna. Pojawiasz się i znikasz. Już dwukrotnie przerywałeś studia…
Przerywałem studia – jak to ładnie określiłeś, tak po krakowsku (śmiech). Ale prawda jest inna. Ciągle byłem skądś wyrzucany albo sam odchodziłem. Po raz pierwszy wyrzucono mnie ze szkoły podstawowej, potem z gimnazjum, w liceum też nie było fajnie… Myślę, że ja zwyczajnie nie pasuję do dogmatu nauczania. Jeżeli ktoś, za wszelką cenę, usiłuje przeprowadzić ze mną jakiś program – czuję wewnętrzny opór. Ciężko mnie zaprogramować.

 

I dlatego zostałeś aktorem?
Nie wiem. To było instynktowne. Zresztą wcale nie jestem pewien, czy chcę w przyszłości uprawiać ten zawód. Szukam w aktorstwie elementów większej całości. Ale żeby to był mój cel życiowy? Bardzo wątpliwe.

Studiujesz (z przerwami) w Krakowie, zaczynałeś jednak na wydziale lalkarskim we Wrocławiu...
Aktorstwo traktowałem jako antidotum. Miałem problemy z emocjami. Nie potrafiłem nad nimi zapanować. A kiedy po raz pierwszy poszedłem do teatru (w Poznaniu) i zobaczyłem ludzi, którzy wychodzą na scenę, wywalają swoje emocje, a potem – na widowni – słyszą oklaski, pomyślałem: to właśnie coś dla mnie. Nie miałem wtedy większego pojęcia, czym jest teatr, kino, jak się buduje role. Nie dostałem się do Krakowa i Łodzi, zacząłem studia na „lalkach” we Wrocławiu.

Mateusz Kościukiewicz (trzeci od lewej)
w filmie „Wszystko, co kocham”
Wytrwałeś rok…

Kiedy na egzaminie poprawkowym z prozy, od tej samej osoby, która pół roku wcześniej z egzaltowanymi rumieńcami dawała mi piątkę z plusem, nieoczekiwanie dostałem pałę, uznałem, że ja tak nie chcę. Rezygnuję. Uciekłem z Wrocławia. Ale w Krakowie było – i jest – podobnie. Najpierw zdałem egzaminy, po półtorej roku miałem zostać wyrzucony z uczelni, ale wysłano mnie na urlop zdrowotny, potem wyjechałem do Francji, teraz wróciłem – jest super. Skomplikowana historia.

Aż za bardzo skomplikowana…
W tej studenckiej kotłowaninie nie byłem oczywiście uroczym niewiniątkiem prowadzonym przez złych profesorów na rzeź. Mam swoje rogi. Ale inni też je mają.

A czego szukałeś we Francji?
Siebie, najkrócej mówiąc. Zagrałem w „Senności” Magdy Piekorz, miałem problemy na uczelni, zbyt często szwendałem się po knajpach. Dopadł mnie underground. I wtedy pojawiła się możliwość wyjazdu do Francji, na kurs aktorski. Intuicyjnie wyczułem, że trzeba skorzystać. Zapożyczyłem się, zaryzykowałem, nie miałem zresztą nic do stracenia. Wyjeżdżałem z zamiarem, że nigdy już nie wrócę do Krakowa, na studia. Ale wróciłem… Bliskie jest mi zdanie Wittgensteina: „jeżeli nie masz odwagi zmienić miejsca, zostań i działaj w tej przestrzeni, w której aktualnie się obracasz”. Staram się.

Na razie jesteś swobodny, ale co będzie za chwilę?
Wybacz, ale trochę mnie śmieszy, kiedy z belferską miną martwisz się o to, czy wytrzymam presję popularności. To nie jest problem. Mogę zmienić zawód, mogę robić zupełnie inne rzeczy. Najwyżej spakuję walizkę i wszystko zniknie. Sława i pieniądze… A może tylko nie zostałem odpowiednio pokuszony?

Asekuracja.
Nie, w żadnym wypadku. Niczego nie wiemy na sto procent. Na razie jedziemy z Borcuchem do Sundance, potem do Rotterdamu, i wracam do Polski – prosto na plan.

Czyli?
Mam kilka projektów. Zdjęcia do „Yumy” w reżyserii Piotra Mularuka, praca z Krzyśkiem Garbaczewskim w teatrze, być może z Krystianem Lupą…

W maju odbędzie się premiera autorskiego debiutu Pawła Sali – „Matka Teresa od kotów”. Zagrałeś rolę Artura – dwudziestoparoletniego matkobójcy. Postać diametralnie różna od „Wszystko co kocham”.
Całkowita zmiana kolorytu. Zależało mi, żeby Artur był w kontrze do Janka. Bohater „Wszystko co kocham” był postacią słoneczną, wyidealizowaną, Artur jest zmęczony, nieprzenikniony, tajemniczy. Kurz i brud. Trudno mi jednak o tym opowiadać. Jest jeszcze za wcześnie – nie widziałem filmu, nie wiem jak został zmontowany. Wszystko jest zbyt świeże, trochę bolesne.

A co ostatecznie dał ci ten wyjazd do Francji?
Uczestniczyłem w warsztatach „Lee Strasberg Drama School”. Ewolucje strasbergowskiej „metody”: budowanie snów na bazie świadomości. To było   jak przebudzenie. Znowu poczułem frajdę z uprawiania zawodu.
Praca na planie „Wszystko, co kocham” była sprawdzeniem „metodycznych” założeń w praktyce. Uczyłem się, jak reagować, jak z wielości przeciwstawnych pomysłów na scenę wybierać taki, który sprawdza się najlepiej. Równolegle czułem się chroniony przez reżysera i ludzi, którzy z nami pracowali. Wiedziałem, że mam od nich przyzwolenie na badanie siebie: czy mogę zrobić jeszcze jeden krok dalej, czy to już przegięcie…

„Przegięcie” w polskim aktorstwie kojarzy się z manierą, czyli czymś zdecydowanie nagannym. Tymczasem, jeżeli spojrzymy na zawodowe biografie hollywoodzkich mistrzów: od Jacka Nicholsona po Heatha Ledgera, ich ekspresja polegała przede wszystkim na „przeginaniu”: maksymalym dociskaniu.
Można się „przegiąć” i być śmiesznym, albo „przegiąć” jeszcze bardziej – i wypaść przejmująco. W Polsce obowiązuje styl minimalistyczny. Im mniej grasz, tym jesteś prawdziwszy. Dyskutowałbym z taką optyką. Moim zdaniem, w teatrze (i w kinie) powinno się być śmiesznym, ordynarnym, brzydkim i przerysowanym. Trzeba przekraczać granice.

Jestem zaskoczony: twoją postawą, poglądami. Przyznam że po „Wszystko, co kocham” wyobrażałem sobie, że spotkam grzecznego, ułożonego i trochę banalnego chłopca. Miła niespodzianka.
Miła? To dobrze (śmiech). Mój przyjaciel, który obejrzał „WCK” na festiwalu w Gdyni, powiedział mi: „Wiesz co, Mateo, gdybyś był taki, jak ten gość w filmie, wszystko byłoby z tobą w porządku”. Niestety, nie jestem. Janek to dobry chłopak. Ja mogę się tylko starać. Długa droga.