Światło dnia

Łukasz Maciejewski

Porażka Jacka Bławuta, który nie poradził sobie ani od strony warsztatowej, ani intelektualnej, jest przegraną szlachetną. To porażka twórcy, który nie boi się ryzyka

Jeszcze 2 minuty czytania

Parkinson, amnezje, pożądliwość, spokój. Starość (nie) jest fascynująca. Czesław Miłosz w jednym z „Wierszy ostatnich”, pisał: „Ale moje historie nie były monumentalne. Zmięte prześcieradła, złamane przysięgi, drobne kłamstewka, zużyte prezerwatywy”. Jako entuzjasta dokumentalnej twórczości Jacka Bławuta, z niecierpliwością czekałem na jego fabularny debiut. Miało być wspaniale. Projekt, o którym słyszałem od lat; nazwiska aktorów, które budzą respekt; wreszcie intrygująca idea. Nie wyszło. A jednak porażka Jacka Bławuta, który w „Jeszcze nie wieczór” nie poradził sobie ani od strony warsztatowej, ani intelektualnej, jest przegraną szlachetną. To porażka twórcy, który nie boi się ryzyka.

Odwaga reżysera w tym wypadku polegała na tym, że postanowił nie sentymentalizować starości aktorskiej. Wkraczając razem z brawurowym Janem Nowickim do Domu Aktora Seniora w Skolimowie, Bławut zarejestrował stan faktyczny. Oto starość, która jest przede wszystkim bezwzględna. Szara, zaciemniona, cherlawa. Reżyser patrzy na bohaterów trochę jak Tomaszek z arcydzieła Marcela Łozińskiego, „Wszystko się może przytrafić” (1995). Z ciekawością, zdziwieniem, bez oceniania. Pensjonariusze Skolimowa spacerują po parku, uprawiają gimnastykę, wiążą fular, pudrują nosy. Grają swoje życie aż do końca. Tak jakby taśma filmowa z napisem „trwanie”, cierpliwie towarzyszyła również ich rzeczywistej egzystencji. Wieczne kino, nieustanny spektakl. Owe podpatrzone migawki z życia w Skolimowie mówią nam więcej o kondycji aktora, nieważne – starego czy młodego, niż niejedna analityczna praca.

„Jeszcze nie wieczór”, reż. Jacek Bławut.
Polska 2008, w kinach od 15 maja 2009
Niestety, w filmie „Jeszcze nie wieczór” brakuje podstawowego kinogenicznego budulca, który zrytmizowałby wszystkie przypadkowe, wzruszające sceny z fragmentami fabularyzowanymi; kreacje zagrane z nieświadomymi. Bławut rejestruje jedynie białoszewskie szumy, które nijak nie układają się w zlepy i ciągi…

A kiedy do rozedrganej, chybotliwej i bezkształtnej konstrukcji fabularnej wkracza – jakież to banalne – „Faust” i Goethe, robi się coraz mniej przyjemnie. Dominuje nieporadna, niemal amatorska inscenizacja, niedopracowane dialogi, nieme aktorstwo. Zmęczeni tym bałaganem, marzymy tylko o tym, żeby starzy aktorzy przestali w końcu paplać, mizdrzyć się do kamery i tylko na nas patrzyli – milcząc. Z ich unikatowymi twarzami, które kojarzą się ze szlachetnym, czarno-białym kinem i teatrem, z dzieciństwem i młodością: Hasem, Zarzyckim, Bohdziewiczem; Erwinem Axerem, Ludwikiem René czy z Zygmuntem Hübnerem. Dostrzegając zmarszczki, siwiznę i starość gwiazd sprzed lat, zauważamy przecież, że również się postarzeliśmy. Tylu rzeczy już nie pamiętamy, tylu spraw nie załatwiliśmy, a to już prawie wieczór…

***

Dokumentalista rejestruje żywioł życia. Postaci, twarze, maski. Artysta w dokumencie potrafi tę rejestrację zastąpić sublimacją. Bohater staje się jednym z nas. W najważniejszych filmach Jacka Bławuta nie widać kamery. Wizjerem jest czułe oko widza przefiltrowane przez wnikliwe spojrzenie reżysera. Artysty.

Styl Bławuta to rodzaj bezwzględnej przyjaźni, na dobre i na złe, z którą  reżyser podchodzi do każdego bohatera. Nieważne, czy chodzi o  dramatyczną biografię Kazimierza Leskiego, inżyniera, lotnika, byłego kapitana i pracownika wywiadu AK, który w filmie „Byłem Generałem Wehrmachtu” (1988) mówi: „żal mi tylko tych chwil, kiedy nie mogłem zrobić niczego dla Polski”; czy o sympatycznego Radka, mieszkającego z matką bezrobotnego polonistę z „Kraju urodzenia…” (2002); czy o pokrytego tatuażami Roberta, bohatera filmu „Born Dead” (2004), kryminalistę, który biorąc udział w eksperymentalnym programie aresztu śledczego, zaprzyjaźnia się z małymi wychowankami domu pomocy społecznej.

Bławut kocha ich wszystkich. Ma przy tym świadomość, że niekreowany dokument musi zaskakiwać. Także reżysera. Życie rzadko jest zamkniętym ciągiem przyczynowo-skutkowym. Najczęściej naszymi emocjami i wyborami rządzi chaos i przypadek. A następnie zdziwienie. Nawet najgorsi ludzie nieoczekiwanie odkrywają w sobie jasne strony, nawet najlepsi – przegrywają. Siłą kina Jacka Bławuta jest wnikliwe portretowanie tych zaskakujących, indywidualnych plam, które kapryśnie układają się we wspólny obraz. To nasze życie. Czysta abstrakcja.

Kilka lat temu, pisząc o Bławucie, zaryzykowałem stwierdzenie, że reżysera nie pociąga zło. Jego nadrzędnym celem artystycznym jest odnajdywanie w bohaterze jasnych tonacji, ukrytych często głęboko za ciemną zasłoną wmówień, podejrzeń i plotek. Śledząc kilkuzdaniowe streszczenia dokumentów reżysera, można odnieść niepokojące wrażenie, że Bławut pławi się wręcz w rozmaitych aberracjach. To alkoholicy, ludzie zaburzeni, ekscentryczni fani gier wirtualnych itd. A przecież wystarczy obejrzeć tylko jeden film Bławuta, żeby zrozumieć, jak bardzo nasze domysły rozminęły się z rzeczywistością ekranową.

Bałwut- psycholog nikogo nie oskarża, rzadko ocenia, za to z reguły mocno przywiązuje się do bohaterów. Mówią do niego „Jacek”, a kiedy widzą, że jest przy nich, nie dostrzegają kamery, są szczerzy, bo czują się bezpiecznie. Przypuszczalnie wiedzą, że reżyser nigdy ich nie skrzywdzi, nie oszuka. Skądinąd, niekiedy cierpi na tym artystyczna siła kina Bławuta. Jego bohaterowie są ukazani zbyt jednotonalnie, a pytania o okoliczności ich dramatycznych losów są wyłączone poza nawias zainteresowań reżysera. Dobrym przykładem może być casus głośnego filmu „Wojownik” (2007), którego bohater, były kick boxer Marek Piotrowski, nadużywając familiarności kontaktów z reżyserem, a ze szkodą dla dokumentu, wykpił się od jakichkolwiek mniej autoryzowanych wypowiedzi.

***

Jeszcze nie wieczór. Myślę, że Bławut lubi wieczory. Naturalnie nie mam na myśli jedynie fotografii schyłkowej pory dnia, która często dominuje w jego filmach, chodzi mi raczej o tonację tych prac. Wieczór nie jest zobowiązujący. Słońce zaszło, jeżeli problem dnia nie został rozwiązany, to trzeba będzie przełożyć wszystko na jutro, za chwilę zrobi się zupełnie ciemno. Jacek Bławut na bohaterów swoich filmów wybiera ludzi, którzy wieczorem budzą się do życia. Wybrali bowiem alternatywny model funkcjonowania w społeczeństwie. Noc jest dla nich dniem, poranek – przeczuciem finału. Są oczywiście bardzo różni. Bławut portretuje twarze, które nie są modelowe: nie zawsze sympatyczni, niekoniecznie wzorowi. Niemniej, sfotografowani w jego kinie, dostają szansę na zrozumienie. Po Normie Nocy, jak w pięknym zdaniu Jaspersa, przychodzi jednak przecież zawsze Norma Dnia, która pokazuje wszystko w innym, lepszym świetle. Jacek Bławut jest mimo wszystko reżyserem, który potrafi pokazać nam to światło. Światło dnia.