ŁUKASZ MACIEJEWSKI: Jak to jest nagle stracić anonimowość? Przed festiwalem w Gdyni znali cię przede wszystkim znawcy polskiego dokumentu, po sukcesie „Rewersu” jesteś na ustach wszystkich.
BORYS LANKOSZ: Dziwne uczucie. Z jednej strony satysfakcja: spełniają się marzenia, dostaję mnóstwo pozytywnej energii. Pojawia się jednak jakaś nerwowość. Czuję, że coś straciłem, przestaję ogarniać całość.
Dotąd wszystko miałeś mniej więcej zaplanowane. Teraz, jak się domyślam, różni dziwni ludzie chcą od ciebie różnych dziwnych rzeczy.
Zawsze byłem raczej stabilny emocjonalnie. Nie chciałbym stracić tej cechy. Staram się nie dopuszczać do siebie kolorowego zawrotu głowy, który chwilowo na mnie spadł. Oczywiście, nie jestem naiwniakiem. Pewne rzeczy będą wyglądały teraz inaczej. Definitywnie straciłem anonimowość, ale w zwyczajnych, zwykłych kontaktach ma być po staremu.
Borys Lankosz
Jest absolwentem Szkoły Filmowej w Łodzi. Jego film dyplomowy „Rozwój”, opowiadający o pensjonariuszach Domu Opieki Społecznej w Ojcowie, otrzymał nagrody na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w San Francisco i na Krakowskim Festiwalu Filmowym. Borys Lankosz jest twórcą dokumentalnej serii „Z innej strony”, zrealizowanej w Zimbabwe, Iranie i Chinach, a także filmu „Polacy, Polacy” (z udziałem Wisławy Szymborskiej, Stanisława Lema i Krzysztofa Pendereckiego). Jego dokument „Radegast”, zrealizowany według scenariusza Andrzeja Barta, został w tym roku nagrodzony Srebrnym Feniksem na Warszawskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym „Żydowskie motywy”. „Rewers” jest pełnometrażowym debiutem fabularnym Lankosza. Film odniósł na tegorocznym festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni ogromny sukces, zdobywając Złote Lwy i nagrodę za zdjęcia. Jury doceniło także występujących w filmie aktorów: Agatę Buzek (najlepsza główna rola kobieca) i Marcina Dorocińskiego (najlepsza drugoplanowa rola męska). „Rewers” będzie reprezentował Polskę w rywalizacji o Oscara w kategorii Najlepszy Film Nieanglojęzyczny.
Twój młodzieńczy wygląd jest trochę zwodniczy, bo przecież równie dobrze mogłeś debiutować w fabule już dawno temu – kiedy swoje pierwsze filmy prezentowali w Gdyni znajomi z jednego roku w łódzkiej Szkole Filmowej: Małgorzata Szumowska i Łukasz Barczyk. Jak myślisz, jaki byłby „Rewers”, gdyby powstał, powiedzmy, pięć lat temu?
Nie mam złudzeń. Byłby o wiele gorszym filmem. Wierzę w polifonię losu: nic się nie dzieje bez przyczyny. „Rewers” przyszedł do mnie w idealnym momencie. Byłem gotowy na takie zadanie. Przypuszczam, że pięć lat temu nie potrafiłbym tego filmu zrobić w taki sposób.
Owa „pięciolatka” nie pojawiła się bez powodu. To było pięć przełomowych lat w twoim życiu. Ilekroć się spotykaliśmy, zawsze skądś wracałeś. Byłeś w Chinach, Zimbabwe, Iranie. Kręciłeś, oglądałeś świat, dojrzewałeś…
Jakkolwiek egotycznie to zabrzmi: poznawałem siebie – poprzez to, co zobaczyłem.
Wcześniej uciekłeś z rodzinnego Krakowa. To też nie był przypadek.
Uciekałem z Krakowa na raty. Profesjonalną przygodę z kinem zaczynałem w Katowicach – na Wydziale Produkcji Filmowej. Potem były studia w Łodzi, wreszcie Warszawa, do której podchodziłem z przyczajenia. Najpierw przyjeżdżałem na dwa miesiące, potem na pół roku – nie wynikało to ze strachu, tylko z prozaicznych powodów: materialnych. Zwyczajnie nie było mnie stać na zamieszkanie w Warszawie, a nie chciałem się nadmiernie uginać, robić jakieś seriale itd. W pewnym momencie poczułem jednak, że z Krakowa wyjechałem definitywnie, również mentalnie.
Ale rozmawiamy w Krakowie…
Wpadłem na moment, na dwa dni. Za mną długi spacer, gdybym został jeszcze jeden dzień, pewnie ruszyłbym na Kazimierz. Tyle mi wystarczy. Jestem nasycony. Kraków nie daje mi już energii.
Po raz pierwszy usłyszałem o tobie na początku tej dekady od Agnieszki Holland. Jechaliśmy samochodem. Holland wracała z Krakowskiego Festiwalu Filmowego, przewodniczyła wtedy jury, a film „Rozwój”, w twojej reżyserii, otrzymał właśnie Srebrnego Smoka. „To dokument, który koniecznie trzeba zobaczyć; to chłopak, który zrobi wielką karierę” – usłyszałem.
„Rozwój” był filmem, czy szerzej – projektem, który otworzył mnie jako człowieka. Między innymi dlatego zawsze będę wdzięczny Marcinowi Koszałce za to, że mnie wtedy wybrał. Bo to Koszałka mnie wybrał, nie odwrotnie. Byłem w być może najtrudniejszym momencie zawodowej drogi: po czwartym roku „Filmówki”. Właśnie dowiedziałem się, że szkoła jest w tak trudnej sytuacji, że prawdopodobnie nie będzie w stanie pomóc nam w sfinansowaniu dyplomów. Rozdroże: nie miałem pieniędzy na film, właściwie nie wiedziałem, co dalej. Nadszedł smutny moment, kiedy zwija się parasol ochronny, który roztaczała nad nami uczelnia i należy coś zrobić z darowaną wolnością, ale jeszcze nie bardzo wiadomo co – w którą iść stronę.
Oczywiście, wszyscy chcieliśmy szybko debiutować. Pisaliśmy scenariusze, powstawały nowe pomysły. Ja również podejmowałem takie próby, ale bez sukcesu. Nie udało mi się zrobić wtedy fabuły. W tym samym momencie na horyzoncie pojawił się Koszałka z pomysłem zrealizowania dokumentu o ludziach upośledzonych umysłowo, obłąkanych lub kalekich, którzy są pacjentami Domu Pomocy Społecznej im. Św. Brata Alberta w Ojcowie, znajdującego się w samym środku znanego rezerwatu przyrody. Wcześniej, w trakcie studiów, nie przypuszczałem nawet, że kiedykolwiek będę robił dokumenty. Myślałem raczej o fabule…
Zgodziłeś się od razu?
Intuicyjnie poczułem, że trzeba podjąć wyzwanie. Jednak to, co zobaczyłem w Ojcowie, było dla mnie szokiem. Ja, chłopak z tak zwanego dobrego domu, nie byłem wcześniej postawiony wobec tak ekstremalnej sytuacji. Z jednej strony fantastyczna przestrzeń – zima, ojcowski park skąpany w śniegu, cały w bieli, z drugiej – w samym centrum tego pięknego świata stoi brzydki, obdrapany budynek, wewnątrz którego, bezlitośnie oświetleni jarzeniówkami, wegetują ludzie kalecy, zdeformowani, inni…
Ale musiałeś być trochę przygotowany na ten widok, skoro wcześniej rozmawiałeś już z Koszałką.
Marcin – myślę, że celowo – nie uprzedził mnie, kim są pacjenci ojcowskiego DPS-u. Dobrze zrobił, bo – kto wie – być może z tą wiedzą nie odważyłbym się podjąć tego wyzwania. Stchórzyłbym. W każdym razie, po naszej pierwszej wizycie w Ojcowie wrażenie było tak mocne, że długo nie potrafiłem poradzić sobie z tym, co zobaczyłem. Wracaliśmy z Marcinem do Krakowa w kompletnym milczeniu. Nie padło ani jedno słowo.
Słowa często są bezsilne.
Wobec bezsilności słów próbowałem dodać siły myślom. Zaufać pierwszym skojarzeniom. Zrozumiałem, że kluczem tego filmu powinna być kwestia skali. Wyobraziłem sobie, że Dom Pomocy Społecznej jest dla jego pacjentów całą planetą, że ich korytarze to nasze ulice, pokoje to domy itd. Kiedy obserwowałem Romka, jednego z bohaterów „Rozwoju”, który całymi godzinami patrzył przez okno, wpatrując się w imponującą przestrzeń Ojcowskiego Parku Narodowego, wyobraziłem sobie, że to ja patrzę w kosmos. Wtedy pojawił się tytuł – „Rozwój”. Kwestia skali…
„Rozwój” długo powstawał bez pieniędzy. Na wasze – twoje i Koszałki – ryzyko.
Zawzięliśmy się. Uznałem, że choćby nie wiem co się stało, zrobię ten film. Ale nikt nie chciał nawet z nami rozmawiać, nikt nie był zainteresowany tym tematem. Byliśmy traktowani jak niepotrzebne, śmierdzące jajo. Jeździliśmy wciąż z Marcinem do Ojcowa: nawet bez kamery, bez aparatu fotograficznego, bo jeżeli nie pojawilibyśmy się tam dłużej niż przez dwa tygodnie, cała praca musiałaby zaczynać się od nowa. Zostalibyśmy usunięci z pamięci tych ludzi, zapomniani. A chodziło o to, żeby nasz język dostosować do ich świata.
„Rozwój” mogłeś dokończyć dopiero w momencie, kiedy zaufał ci Jerzy Kapuściński, wówczas wicedyrektor telewizyjnej „Dwójki” – czyli ten sam człowiek, który osiem lat później umożliwi ci zrealizowanie debiutu fabularnego.
Nad tyloma rzeczami nie jesteśmy w stanie zapanować. Tyle przypadków… Spotkanie z Jurkiem było – i jest – bardzo szczęśliwe.
„Rozwój” zabrał ci trzy lata z życia. Szmat czasu.
To były trzy przełomowe lata. „Rozwój” był moim dyplomem w „Filmówce”, pozwolił mi mocniej stanąć na własnych nogach, uwierzyć w siebie. Wcześniej miałem z tym problem.
„Rozwój”, „Kurc”, „Polacy, Polacy”, „Radegast”. Wszystkie twoje filmy układają się w pewną całość. Są odmienianą przez rozmaite osoby i przypadki próbą opowieści o człowieku wyalienowanym. Obcym. Nieprzypadkowo twoja pierwsza fabuła, etiuda zrealizowana w ramach programu „30 minut”, nosiła tytuł „Obcy VI”. „Obcy” jestMariusz Kurc, bohater „Kurca”, pacjenci z „Rozwoju”, ale także Sabinka z „Rewersu” i Rumkowski z „Radegastu”.
Tematem „Radegastu” jest podwójna obcość: wśród swoich. Zderzenie cywilizacyjne, które miało miejsce w getce łódzkim: Żydów „stąd” i „stamtąd”, lepszych i gorszych.
Obcość… Ciekawe, że to zauważyłeś. Ja zdałem sobie z tego sprawę dopiero niedawno. Może to jest we mnie?
Nie było żadnej strategii?
Na pewno nie było to uświadomione. Uważam zresztą, że to projekty nas wybierają, nie odwrotnie. „Rozwój” przyszedł do mnie poprzez Koszałkę, „Rewers” i „Radegast” zawdzięczam Bartowi, a „Kurc” powstał dlatego, że w Chinach, w Kantonie, podszedł do mnie pewien chłopak – Polak, który postanowił opowiedzieć mi swoją historię…
Pamiętam nasze dyskusje o twoim dziwnym projekcie zakopiańskim, który czytałem kilka lat temu. To miał być twój debiut. Zakopane pokazane daleko od cepelii. Zimno, mrocznie, makbetowsko.
Nie wyszło. Nie zaglądałem do tego scenariusza później.
Mamy za to „Rewers”, film, który jest świetnie napisaną historią. Bardzo brakowało nam w polskim kinie takich historii: dobrych, inteligentnych dialogów, świetnych pomysłów itd.
Na studiach próbowałem pisać scenariusze. Nie były dobre. Może dobrze się stało, że nie udało mi się wtedy zadebiutować? Jestem szczęśliwy, że los tak mnie potraktował. Wyciągnąłem z tego doświadczenia wnioski. Jestem odtąd bardzo krytyczny w stosunku do słowa pisanego, wydaje mi się, że mam przy tym dosyć dobry smak literacki. Czuję, który tekst nadaje się do kina, a który nie. Również spotkanie z Andrzejem Bartem i nasza późniejsza przyjaźń otworzyły mi oczy na wiele spraw. Wiedziałem, że w jego osobie odnalazłem mojego wymarzonego scenarzystę. Po „Radegaście” poprosiłem Barta, żeby napisał dla mnie scenariusz. „Rewers” powstał w przeciągu jednego miesiąca. Najpiękniejszy prezent.
Scenariusz „Rewersu” zachwycał już w lekturze. Czuło się, że to coś specjalnego.
Wszyscy mieliśmy takie wrażenie. Nie tylko aktorzy czy producent – ale w ogóle cała ekipa. A ponieważ każdy przeczuwał, że z tego tekstu może wykluć się coś bardzo oryginalnego, dawaliśmy z siebie wszystko. Moja rola była zatem ograniczona. Starałem się tylko zogniskować tę rozbudzoną energię. Żeby nikt się nie nudził (śmiech).
Zogniskować energię – fajnie to powiedziałeś. Ciekawe skądinąd, że tak dobrze rozmawia nam się o scenariuszu, aktorach, ale bardzo trudno mówić o reżyserowaniu. To alchemia?
Nie wiadomo o co chodzi. Niedawno oglądałem bardzo ciekawy wywiad ze Scorsese. Mówił, że im jest starszy, im więcej filmów nakręcił, tym mniej wie na temat swojej pracy. Nic prawie.
Opiekunem artystycznym „Rewersu” jest wspaniały polski reżyser, Andrzej Barański. Kiedy byłem na planie jego głośnego filmu „Parę osób, mały czas”, zaskoczyło mnie to, że Barański prawie nic nie mówił. Po prostu tam był. To też reżyseria?
Odpowiem na innym przykładzie. Na jednym z dodatków dołączonych do DVD z „Po tamtej stronie chmur” Antonioniego był „making of”. Nie wiem czy pamiętasz scenę, w której Peter Weller, taki zdecydowanie drugorzędny aktor amerykański, ma wstrząsającą, świetnie zagraną scenę rozstania z Anouk Aimée? Rzucają się po pokoju, spazmują. To była scena niesłychanie skomplikowana inscenizacyjnie i emocjonalnie, a przecież – jak pamiętamy – Antonioni, którego nie wspomagał w tej sekwencji Wenders, był po wylewie, nic nie mówił. Mimo to reżyserował. W materiale zobaczyłem coś, co mnie zachwyciło. On prowadził aktorów za pośrednictwem dłoni: jak dyrygent, maestro. Aktorzy, grając, byli wpatrzeni w jego ręce, a on wskazywał im skomplikowaną emocjonalną partyturę. Arcydzieło. Cud reżyserii.
Siła „Rewersu” wynika także z uśmiechu. Do siebie, gatunków filmowych, a nawet historii polskiego kina. To nie szyderstwo: uśmiech.
Zabawa w kino. Bardzo lubię filmy, które mają do siebie dystans, bawią się sobą.
Opowiem ci uroczą historyjkę. Przed kinem „Wisła” w Warszawie, w którym były grane przedpremierowe pokazy „Rewersu”, jest taki malutki sklepik. Po seansie wybrał się tam mój znajomy. Przed kasą stała siwiuteńka babcia, która wstydliwie tłumaczyła się, dlaczego kupuje alkohol. „Bo wie pani co, wracam właśnie z kina, z polskiego filmu «Rewers», i muszę ten seans jakoś odreagować”. Kolega podszedł do tej pani, powiedział, że zna reżysera. Bardzo się ucieszyła, poprosiła, żeby mnie pozdrowić, i dodała: „Tam wszystko jest prawdziwe, mnie także zmuszano, żebym przebierała się w te wszystkie okropne, brzydkie kostiumy na pochód pierwszomajowy. Szczera prawda”.