Andżela puszcza pawia. Efektowny filmowy trip Żuławskiego przypomina o ambiwalentnej aurze wokół debiutanckiego bestsellera Doroty Masłowskiej. Za ostro Dorotka poszybowała w górę. Cytując panią Szymborską – „tego nie robi się kotu”. Po „ochach” Pilcha, przyszły „achy” egzaltowanych uczennic szkół średnich i absolwentów liceów zawodowych, oraz kaznodziejskie potępienia krytycznej szkółki niedzielnej. Co za dużo, to niezdrowo: zbyt duży sukces, za szybka kariera.
„Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” Masłowskiej, ku rozpaczy armii życzliwych ciotek i wujaszków, nie okazała się wcale jednorazowym wybrykiem emocjonalnie niezdyscyplinowanej nastolatki z Wejherowa – której „wymskło” się arcydzieło. Przeciwnie, dzisiaj dopiero widać wyraźnie, jak konsekwentnie Masłowska buduje swoje CV. Żadnych pięciu minut sławy, które koniecznie trzeba wycisnąć jak cytrynę. Dorota Masłowska preferuje inne cytrusy. Woli poczekać, pomilczeć, pisać mniej niż więcej, nie powielać cudzych i swoich myśli, nie kopiować wojny polskiej z ruską, pawia i królowej. Między innymi dzięki temu, między nami (wciąż) dobrze jest. I nikt, przy zdrowych zmysłach, nie zarzuci już Dorocie M., że jest sezonowym Witkowskim. Nie jest.
Przy wszystkich możliwych różnicach podobnie rzecz się ma z Xawerym Żuławskim. Najpierw słyszałem, że jest bardzo ładny, potem że to straszny grafoman, potem że kręci film, którego nigdy nie nakręci, wreszcie obejrzałem „Chaos”. Co tu kryć, tytuł był adekwatny. Film niby coś ciekawego zapowiadał, miejscami intrygował rozwichrzoną formą, przede wszystkim jednak irytował kompletnym brakiem dystansu i umiaru w zestawieniach scen znakomitych i chybionych, był jednocześnie manifestacją odwagi oraz artystowskiego bełkotu. Dlatego na początku zmartwiłem się, że to właśnie chaotyczny Żuławski będzie adaptował „Wojnę”. A teraz bardzo się cieszę. Swoim najnowszym filmem Xawery udowadnia, że jest nie tylko zdolnym synem swojego taty, ale jednym z najciekawszych reżyserów pokolenia. Ma niepodległe imię i nazwisko.
***
„Wojna polsko-ruska”, reż. Xawery
Żuławski. Polska 2009, w kinach
od 22 maja 2009Większość zalet brawurowej prozy Masłowskiej znalazło swój dekadencki ekwiwalent w obrazie Żuławskiego. Nie dajcie się zwieść pozorom, nie kupujcie ściemy dystrybutora z plakatu – „Wojna polsko-ruska” to nie żadne „Trainspotting” Boyle’a. Tutaj fun ściera się z deprechą, a najważniejszy nie jest wcale Borys Szyc trzepiący – pardon le mot – gruchę, tylko gorzki smak bezwiednego uwięzienia w pstrokatej formie, którą czasami nazywamy losem, częściej życiem.
Masłowska w „Wojnie polsko-ruskiej” potraktowała język jak fizjologię. I na tym sedesie, podobnie jak w poezji Białoszewskiego, nieoczekiwanie wykwitła jej poezja. Co w głowie, to na papierze. Nieposkromione kłębowisko myśli nieładnych, niedoważonych i nieeleganckich, nie znalazło ujścia w efektownej fabułce, z polską straszną rodziną albo z lokalnymi mafiozami dybiącymi na sowieckie krasawice, bo też Masłowskiej nie była wcale potrzebna żadna intryga, żeby nas zaintrygować. Oto kraina lat dziecinnych. Dzięcielina pała jednak w blokowisku z wielkiej płyty, nie w Mickiewiczowskiej puszczy. A w domach z betonu: azbestowe kafelki fruną na skronie mamusi, dres nosi dres, dragi nosi się dla fasonu lub z konieczności, a tak zwana wielka miłość jest iluminacją kurewską.
Xawery Żuławski nie przestraszył się żadnego z Masłowskich niespecjalnych efektów specjalnych. Wojna polsko-ruska jest wojną jajników i penisa, wojną postu z karnawałem, Gombrowicza i Monty Pythona. Dobrze znajomi koledzy krytycy napiszą na pewno, że to bełkotliwy film o miłości niemożliwej. I po sprawie. Tymczasem w tym przypadku możliwości naprawdę jest wiele. Ponieważ film Żuławskiego jest niezmiernie rzadkim w polskim kinie przykładem kina formalnego: interpretacji może być tysiąc. Treść rozrzedzona w języku Doroty Masłowskiej oraz wyobraźni plastycznej Żuławskiego, jego operatora, Mariana Prokopa, scenografki – Joanny Kaczyńskiej i kostiumografki – Anny Englert (wszyscy znakomici), wymyka się jednoznacznościom. „Wojna polsko-ruska” to może być na przykład historia o tym, że także dresiarz ma serce i – jak każdy – chce kochać; albo o tym, że Silny nie jest wcale taki silny, tylko słabuje na stronie; albo o tym, że wszyscy jesteśmy uczestnikami pewnej mimowolnej gry wirtualnej zwanej życiem. Mówimy za głośno, wyglądamy obleśnie i nie mamy najmniejszego wpływu na to, kiedy cała zabawa się skończy, kiedy zaśniemy. I zgaśniemy.
***
Wolna amerykanka dominuje nie tylko na polu interpretacyjnych inwencji krytycznych, znajduje także odzwierciedlenie w obrazie. Od dawna nie widziałem w Polsce filmu, który byłby do tego stopnia świadomy stylu oraz intertekstualnych zapożyczeń. To filmowe wariatkowo zostało od początku do końca zaaranżowane przez Żuławskiego świadomie. Bez przypadków, białych fabularnych plam czy mętnych uproszczeń. Aktorzy grają transowo, nie dlatego że podpili sobie winko z panem reżyserem, tylko ponieważ wyłącznie taka konwencja pasowała do założonej formuły kina. Być może, co było także problemem „Chaosu”, o kilka scen jest tutaj za dużo (fatalny motyw z talk-showem), a nie wszyscy aktorzy wytrzymują porównanie z najlepszymi: Szycem, Gąsiorowską i Bohosiewicz, niemniej „Wojna polsko-ruska” Żuławskiego jest dla mnie drugim, po intrygującym „Jestem twój” Mariusza Grzegorzka, premierowym polskim filmem, który pozwala z nadzieją patrzeć na przyszłość.
Wojna na razie wygrana. Teraz czekamy na odpowiedź ruskich. Ruskie pierogi?