WSPOMNIENIE:
Z czego się śmiejesz, chamie?

Łukasz Maciejewski

Czterdzieści lat po śmierci Bogumiła Kobieli Piszczyk wciąż jest dla nas kimś niepokojąco bliskim i dziwnie znajomym. Oto obywatel, którego przerasta ojczyzna

Jeszcze 2 minuty czytania

Aktorzy się nie starzeją. Zwłaszcza wybrańcy bogów, którzy umarli młodo. Nie poznamy zatem Cybulskiego z siwą czupryną, nie obejrzymy Monroe w obuwiu ortopedycznym ani Ledgera z wielkim piwnym brzuszyskiem. Na zawsze pozostaną piękni, młodzi i smutni. Czterdzieści lat temu, 10 lipca 1969 roku, w wyniku obrażeń spowodowanych wypadkiem samochodowym, zmarł Bogumił Kobiela.

1.
Wspaniały aktor, na pewno jeden z największych – mówimy. To wszystko prawda, ale jedynie prawda banalna i poprawna. A przecież Kobiela był nade wszystko unikatem. Polskie kino, również teatr, w ogóle cała polska kultura, były zawsze traktowane niezwykle serio. Inaczej jakoś nie wypadało; ponieważ stale musieliśmy walczyć przeciwko komuś: złej Polsce, złej teściowej albo opryskliwej sprzedawczyni, uśmiech wydawał się co najmniej podejrzany. Z czego się śmiejesz, chamie?

Śmiech rymował się z rechotem, szyderstwem i kpiną. Rzadko był natomiast oczyszczającym uśmiechem, który pozwalałby odmalować najczarniejszą rzeczywistość za pośrednictwem bardziej urozmaiconych odcieni. Nie tylko czerń, nie tylko biel.

Bogumił Kobiela, „Popiół i diament”, reż. Andrzej
Wajda (1958) fot. Filmoteka Narodowa
Kobiela był zatem unikatem. W polskim aktorstwie filmowym, nie mając właściwie żadnych poprzedników (może kimś podobnym był Rudzki? może także Świderski?) próbował, ze znakomitym rezultatem, pokazywać, że komediowy ton może być również tragiczny. Bo uśmiech człowieka i artysty niekoniecznie jest tylko kawałem i dowcipem. Uśmiech Bogumiła Kobieli łączył inteligencję, bez której nie ma poczucia humoru, ze smutkiem.

Przeczytałem ostatnio plik wycinków z gazet ze wspomnieniami o aktorze, wydrukowanymi tuż po jego przedwczesnej, niepotrzebnej śmierci. Wszyscy – współpracownicy, przyjaciele i rodzina Kobieli – jak mantrę powtarzali identycznie brzmiące zdanie: „nie był należycie wykorzystany, nikt nie potrafił go docenić”.

Andrzej Wajda, podobnie jak to czynił po odejściu Cybulskiego, tłumaczył się zawile, że już już szykował dla swojego pupila rolę. To miał być Szekspir. Marek Piwowski mówił o głównej roli w „Rejsie”, Jerzy Gruza o „Przeprowadzce” nakręconej według pomysłu „Bobka”. Wszyscy wymieniali się pomysłami, dywagowali na temat osobności i osobowości aktora, ale na ciekawe propozycje było już przecież za późno. Bo to Polska właśnie.

2.
Tymczasem uważna lektura filmografii Bogumiła Kobieli napawa mimo wszystko umiarkowanym optymizmem. Być może nie zagrał wielu ról pierwszoplanowych, ale w drugim – niezmiernie ważnym – planie bywał potrzebny i natychmiast rozpoznawalny. Często wybitny. Gdyby żył, prawdopodobnie  jeszcze nie raz zaskoczyłby nas i zachwycił swoim talentem. Ale tego, co osiągnął w trakcie niespełna czterdziestu lat życia, i tak wystarczyłoby na obdzielenie całego legionu mniej utalentowanych kolegów.

W 1953 roku Państwową Wyższą Szkołę Artystyczną, czyli dzisiejsze PWST w Krakowie, kończyli wspólnie Bogumił Kobiela, Kalina Jędrusik, Zbigniew Cybulski i Leszek Herdegen. Co za rok! Większość z nich pojechała do Gdańska, nie do Warszawy. Stanowili trzon kultowego „Teatrzyku BIM-BOM”. „Nie chodziło nam o żadną ideologię, wojenne resentymenty, tylko o czystą radość grania, o teatr” – wspominał Janusz Morgenstern, autor filmu „Do widzenia, do jutra…”, nakręconego według scenariusza Kobieli i Cybulskiego.

Warszawskie kino Iluzjon zaprasza na
przegląd filmów z Bogumiłem Kobielą
(13–17 lipca 2009).
W 1961 roku Kobiela przeniósł się jednak do Warszawy. Odtąd nie przebierał w propozycjach. Występował zarówno w teatrze Ateneum, jak i w kabaretach „Wagabunda” i „Dudek”. Był także pierwszą gwiazdą państwowej telewizji. Razem z Jerzym Gruzą i Jackiem Fedorowiczem realizował cykl „Poznajmy się”, występował w „Divertimentach” Jeremiego Przybory, w „Listach śpiewających” według tekstów Agnieszki Osieckiej, w „Klubie profesora Tutki” Andrzeja Kondratiuka. Często pojawiał się na ekranach kin. W samym tylko 1969 roku zagrał osiem ról. Większość z tych tytułów od dawna przykrywa kurz niepamięci. Pamiętamy za to doskonale porucznika Dębskiego z „Eroiki” Munka, Drewnowskiego z „Popiołu i diamentu” Wajdy, Wartburga z „Rąk do góry” Skolimowskiego czy kawalera Toledo z „Rękopisu znalezionego w Saragossie” Hasa.

Do legendy przeszedł epizod Kobieli we „Wszystko na sprzedaż”. „Bobek” zagrał po prostu siebie, przyjaciela Cybulskiego, jednocześnie pięknego człowieka, który nie potrafi pogodzić się z artystowską pozą reżysera (Wajdy), mającą zastąpić prawdę o postaci realnej, o Zbyszku. Bo dla Kobieli nie wszystko było na sprzedaż.

3.
W 1960 roku Kobiela wykreował w filmie postać, która nie tylko przeszła do historii polskiego kina, ale stała się również utrwalonym symbolem pewnej postawy. W „Zezowatym szczęściu” wszystkie elementy były znakomite: zachwycający scenariusz Stawińskiego, reżyserski geniusz Munka, scenografia, kostiumy, muzyka. A jednak siłą  filmu jest przede wszystkim kreacja Kobieli.

„Bobek” wywyższył drobnego, nieciekawego koniunkturalistę. Oportunistę, ciułacza i szmirusa. Intuicyjnie odkrył w Piszczyku rys tragiczny. W ujęciu Kobieli, co stanowiło bez wątpienia aktorską polemikę z wizją scenarzysty, Piszczyk jest postacią pozytywną, a już na pewno kimś bliskim i znajomym. Z telewizyjnych wiadomości, najbliższego urzędu pocztowego albo z rozmów z ojcem przy rodzinnym obiedzie…

Kobiela (oraz Munk) sięgnęli bowiem po typ charakterologiczny, który zręcznie – aż do dzisiaj – omija polskie kino, literatura, sztuka. Oto obywatel, którego przerasta ojczyzna. A on jest słaby i nie ma siły z nikim walczyć. Nie nadaje się ani na romantycznego bohatera, ani seksualnego ogiera. Jest jedermannem, który najlepiej czułby się na przykład w Luksemburgu. Żyjąc przyzwoicie, płacąc podatki, podlewając co trzeci dzień kwiatki w ogrodzie. Niestety, Piszczyk mieszka w Polsce, gdzie zarówno przyzwoitość, jak i nieprzyzwoitość taplają się w tej samej ambiwalencji. I nigdy nie wiadomo, co tak naprawdę oznacza święty spokój.

W Polsce – co sugestywnie pokazali Kobiela, Munk i Stawiński – nie można się uspokoić, dostosować, odpocząć. Co sezon następuje kolejna zmiana warty. Czwarta RP odpomina drugą, Doda podobno przypomina młodą Rodowicz, a zupa i tak jest zawsze za słona. Ideał dobrego Polaka jest chwiejny. Dlatego wszyscy ci, którzy nie przypięli proporczyka z logo „Solidarności” ani nie ekscytowali się wielkim długopisem Wałęsy, ponieważ ich mała stabilizacja ograniczała się do tandetnej meblościanki, wakacji w Bułgarii i marlboro z Peweksu, czują się wykiwani. Dlatego pozostali – dawni działacze, aktualni renciści – czują się rozgoryczeni. Polska nie jest rajem dla Piszczyków. W ogóle nie jest rajem.