Odlot

Odlot

Rafał Marszałek

„Lęk wysokości” zawdzięcza swoją wiarygodność odejściu od myślowego schematu. Bartosz Konopka odważnie wchodzi w gąszcz codziennych problemów. Jeśli nawet o nich słyszeliśmy, to bez wyobraźni

Jeszcze 2 minuty czytania

Z szarości ekranu wyłaniają się tytułowe litery. Przedostają się przez krótki snop światła, by na powrót zanurzyć się w mroku. Ta grafika jest symbolicznym skrótem „Lęku wysokości”. Nie tylko przez czytelny układ opozycji, ale przez utajoną sugestię czasową. Domyślamy się, że wyosobnienie Ojca nabrzmiewało powoli, zakryte przed spojrzeniami Żony i Syna. Następująca potem jasność jakby wyzwala Ojca, lecz szokuje najbliższych, nagle odkrywających jego chorobę. Oni się próżno łudzą, że można temu zaradzić. Szaleństwo przychodzi nieodwołalnie. W swej samotni paranoik doświadcza już wolności absolutnej. Nie musi liczyć się z niczym i z nikim. Przekroczenie ostatniej granicy prowadzi go do autodestrukcji.

Filmowy obraz relacji syn-ojciec ułożył się u nas w ramy swoistego tryptyku. „Las” Dumały obrazował tę relację w bezwarunkowych kategoriach „ja-ty”. „Erratum” Lechkiego opierało się już na trybie warunkowym: w poszukiwaniu kontaktu z ojcem syn posiłkował się alfabetem Morse’a. „Lęk wysokości” Konopki przesuwa problematykę bardziej w stronę świata społecznego. Zawód dziennikarza telewizyjnego formuje synowską psychikę, bo zamyka ją w kręgu „tu i teraz”. Życie ojca owładnięte jest tyleż biologicznym, co społecznym lękiem. Ojciec swoim zachowaniem sugeruje, że bez presji otoczenia nie byłby dla niego groźny; że odleciałby w górę cichym lotem, gdyby go tylko, choćby na jeden dzień, zostawiono w spokoju.

Przywykliśmy do tego, że najambitniejsze filmowe opowieści o psychicznej chorobie, biorą ją w cudzysłów. Definicja normalności jest nieostra, bo uzależniona od umowy społecznej i historycznie zmienna. To więc skłania do kwestionowania stanu chorobowego. Nie przypadkowo podnoszą ów problem artyści – nosiciele pięknej choroby, wyraziciele twórczego szaleństwa. Ład kultury staje się w ich oczach czymś podejrzanym, nawet (zwłaszcza?) wtedy, gdy wyraża się przez łagodną perswazję fundowaną outsiderom przez funkcjonariuszy systemu i przez doskonałość resocjalizujących urządzeń. Odwracając znaki, odnajdując w szaleństwie wartość, a w organizacji społecznej jedynie represję, kontestatorzy szybują wysoko, bardzo wysoko. Sławny „Lot nad kukułczym gniazdem” (z powieści Keseya wcześniej niż z filmu Formana)  jest zwieńczeniem tego sposobu myślenia.

„Lęk wysokości”, reż. Bartosz Konopka

Podobne podejście jest zaczynem refleksji dopóty, dopóki nie zostawi gdzieś odłogiem samej ziemi. Widziana z góry upodabnia się ona do bezdrzewnej, bezlistnej szachownicy. Cóż dopiero mówić o ludziach, którzy stają się niedostrzegalni. A przecież w godzinie choroby właśnie konkretni ludzie stają wobec najzwyklejszych i drastycznych zarazem zobowiązań. Paradoksy paradoksami, ale co z tymi, którzy wyrzucają telewizory z okna i sikają na przechodniów z balkonu?

„Lęk wysokości” zawdzięcza swoją wiarygodność odejściu od myślowego schematu. Śladem pamiętnej „Trójki do wzięcia” (2006) Bartosz Konopka odważnie wchodzi w gąszcz codziennych problemów. Jeśli nawet o nich słyszeliśmy, to bez wyobraźni. Niezdolność przewidywania dotyczy zresztą samych uczestników dramatu. Nigdy nie jest się przygotowanym na nieszczęście, a przecież po katastrofie zawsze trzeba się organizować. Dorociński ( najważniejszy dziś aktor młodego pokolenia) sugestywnie ukazuje bezradność syna wobec ojcowskiego szaleństwa. Z początku wydaje mu się, że ma kłopoty z ojcem, który zbzikował. Nieskłonnemu do jakiejkolwiek współpracy, wyrzuca, że zanadto absorbuje otoczenie. Powinien się jakoś ogarnąć, odbudować. I niech nie zapomina, że trzeba do niego jeździć trzysta kilometrów. Dopiero gdy dom rodzinny zamienia się w twierdzę z uzbrojonym szaleńcem na progu, gdy zawodzi gest Piłata („oddałem ojca do zakładu, nic więcej nie mogę zrobić”), gdy powracająca fala znów zagarnia wszystko, jeszcze raz, da capo al fine, bohater uświadamia sobie, że znalazł się w położeniu bezwyjściowym, na drugim końcu tej samej kry, która porwała ojca. To nie los wariata, ale dola człowiecza. Umęczona cierpieniem maska ojca (Krzysztofa Stroińskiego w następnej po „Rysie”, wybitnej, a arcytrudnej kreacji) zaskakująco przenika się z nagle znieruchomiałą telewizyjną maską syna. Czyżby i on bezwiednie sposobił się do odlotu? Ciąg dalszy nastąpi.

Swoją drogą dobrze, że zobaczyłem niepokojący film Konopki wcześniej, nim go reżyser skomentował dla dwutygodnik.com. Twórca „Lęku wysokości” wywodzi bowiem, że filmowy ojciec – „w końcu jako jedyny zdobywa się na odwagę, by zburzyć pozorną rodzinną idyllę, sprzeciwia się zakłamaniu najbliższych /.../ Odmówił on udziału w «wolnym», ponowoczesnym świecie i w tym celu zaryzykował swoją stabilność psychiczną, praktycznie całe życie”.

„Lęk wysokości”, reż. Bartosz Konopka.
Polska 2011, w kinach od 20 kwietnia 2012
W tym osobliwym, jak dla mnie, opisie nic się nie zgadza z filmowym światem przedstawionym. Autor wcześniej w ogóle nie dopuścił widowni do obrazów życia rodzinnego. Co więcej, wspomnieniowy nawrót do górskiej wspinaczki ojca i syna przynosi świadectwo ich współodczuwania. Od początku do końca trwamy więc w przekonaniu, że to choroba ojca, a nie fałszywy błogostan rodzinny jest czynnikiem destrukcyjnym. Rzekome zakłamanie żony i syna trzeba byłoby pokazać; przekonać o zgubnym wpływie na ojca. Co do egzystencjalnego ryzyka podjętego przez ojca, musiałoby ono wynikać z projektu świadomości. Tymczasem paranoidalną konstrukcję „jednostka przeciw złemu światu” trudno utożsamiać z takim projektem. Dalej: jakie byłyby znamiona trądu rozprzestrzeniającego się w „ponowoczesnym” świecie? Wyjazdy żony za chlebem (?), czy zabieganie syna – telewizyjnego galernika, za słabo uzasadniają podobną tezę. Wreszcie autorskie przekonanie, że jego opowieść choćby pośrednio dotyczy „zachowań i wzorców narzuconych przez patriarchat” jest niczym więcej niż pogłosem tez chóralnie recytowanych na niektórych uniwersyteckich katedrach. Ojciec, główny bohater „Lęku wysokości” jako zdegradowany i zmaltretowany patriarcha? Doprawdy Bartosz Konopka opowiada tutaj inną historię, niż ta, którą zapisał oryginalnym obrazem.

Mniejsza o to. Tak czy inaczej odbiór „Lęku wysokości” jest uczuciowy. Zostają w pamięci sekwencje rozpaczliwej obrony ojca przed wrogami, rozsłonecznionej ogrodowej ciszy kojącej szaleństwo, delikatności z jaką chłopiec obejmuje ojcowski kadłub ( głowy zapadniętej pod ramionami już nie widać). Idzie walka o życie, a w toku śmiertelnych zapasów ujawniają się sprzeczne dążenia. Rodzinny nasz ptak, poharatany, ale ożywiony nadzieją, obija się o pręty klatki, marząc o wzbiciu się w przestworza. Współodczuwając z nim, wcale nie życzymy mu znalezienia wyrwy. Niewidoczna zasłona nie pozwoliłaby przecież go uprzedzić o konsekwencjach odlotu. Rzecz zmierza do nieuchronnie tragicznego finału. W dużej kinowej sali kilkoro przejętych widzów „Lęku wysokości” doczekuje napisów końcowych. Najważniejszy z nich został dyskretnie zapisany w dolnym, prawym rogu ekranu: Tacie. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.