U genezy filmu „W ciemności” tkwi dwoistość. Z jednej strony od dawna narzucała się zmiana sposobu opowiadania o Holocauście. Zagłady już nie godzi się w filmie inscenizować, bo przestaje się ona czymkolwiek różnić od innych niezliczonych obrazów terroru i opresji. Nawet uznane dzieła rangi „Listy Schindlera” objawiają słabość w tym kluczowym punkcie. Dlatego novum estetyczne, manifestowane przez Agnieszkę Holland, spotyka się z oczekiwaniami wielu odbiorców. Z drugiej strony dzisiejszy klimat społeczny, zamiast rozbudzić nadzieje związane z dziełem takiego kalibru jak „W ciemności”, raczej je ogranicza. Sam temat zastaje wielu widzów nastroszonych. Niektórzy w ogóle ociągają się z wejściem do kina…
Wyróżnikiem filmu Holland jest uwewnętrznienie narracji. Tytuł scala topografię i problematykę. Widzowi odbiera się bezpieczny status obserwatora. Intencja zbliżenia czasu ekranowego do rzeczywistego jest pułapką dla kinowego turysty. Stąd się nie wykręcisz. Zaznasz tego, co przeżyli tamci wtedy, we lwowskich kanałach, w ciągu czternastu miesięcy. Klaustrofobiczna przestrzeń pochłania. Zanurzeni wraz z bohaterami w mroku i wyziewach kanału sami stajemy się uczestnikami podziemnego życia. Moszczenie legowiska, starania o pożywienie i wodę, odruchy chciwości przezwyciężane (albo i nie) przez solidarność, paroksyzmy erotyczne podobne do przedśmiertnych drgawek, narodziny dziecka i dzieciobójstwo – wszystko to splątane, zawęźlone, zrównane przez wspólnotę losu wyłania się z epizodów i fragmentów zatartych przez ciemność. Operatorska praca Jolanty Dylewskiej ma oryginalne znamiona; ryzyko reżyserskie obrodziło. Przewrotne pytanie: czy niewygoda widza może być wartością? W tym podziemnym świecie nic nie jest dostatecznie wyraźne, a jednak wszystko staje się doskonale pamiętne.
„W ciemności”, reż. Agnieszka Holland.
Niemcy, Kanada, Polska 2011,
kinach od 5 stycznia 2011 Trwałe poczucie zagrożenia, stopniowo narastające znużenie, wreszcie przeczucie ostateczności udzielają się jak męcząca, obezwładniająca sugestia. Chciałoby się stąd uciec, ale nie ma dokąd. Nie istnieje zwykły w takich razach kontrast między duszącą ciemnością, a wyzwalającą jasnością. Zagrożeniem będzie właśnie mdłe światełko latarki czy strumień światła rwący z otwartego włazu (tak jak nagle otwarte drzwi piwnicy i straszne milczenie stłoczonych tam ludzi, które noszę w sobie od warszawskiego sierpnia'44). Jeśli „kanał jest nasz”, jak z początku łudzą się ukryci tu Żydzi, to powierzchnia też nie daje azylu. Na opustoszałych ulicach miasta wcześniej zamarło życie. W kątach splądrowanych domów, w załomach podwórek niedobitki kryją się przed następną łapanką czy egzekucją. Mało komu to się udaje. Towarzysz głównego bohatera w pewnym momencie odmawia z nim dalszej współpracy w akcji ratowania Żydów. Łudzi się, że podjął ważną decyzję, a już nazajutrz o jego losie zdecydują Niemcy, wieszając go na środku placu wraz z innymi niewinnymi, przypadkowymi ofiarami. Na powierzchni szarpie się też Poldek Socha. Urywane, niedopowiedziane rozmowy z żoną, nerwowe spory ze Szczepciem, coraz bardziej ryzykowne kontakty z ukraińskim policjantem uświadamiają mu, że balansuje na cienkiej granicy, gdzie nie tylko fizyczne przetrwanie jest stawką. Nieufność objawiana bohaterowi przez Żydów jest rewersem Poldkowej niepewności. Każde rozwiązanie wydaje się możliwe. Dwukrotnie, w przełomowych momentach, ekran ogromnieje bielą. Gdy ta białość się rozprasza, czekamy w napięciu na wyłaniające się z niej kontury.
Losy bohaterów „W ciemności” korelują z wizerunkiem zbiorowości. Tragedia Żydów jest figurą umęczonej, skazanej na zgubę ludzkości; historia Leopolda Sochy przywraca wiarę w to, że człowieczeństwo nie zostało zaprzepaszczone. Autorce zależy na uniwersalnym przesłaniu filmu, ale nie za każdą cenę. Wybór miejsca i czasu akcji stanowi wyzwanie dla zachodniej publiczności, zwłaszcza tej za oceanem. Wieża Babel przedwojennego Lwowa nie będzie dla niej czytelna, a przecież z pomieszania języków, z sąsiedztwa różnych obyczajów i religii wywodzi się klimat wojny (przykładem specyficzna relacja między Sochą a jego ukraińskim kompanem). Idea Holland, by wyrugować angielszczyznę na rzecz slangu lwowskiego jest godna podziwu, lecz może okazać się zbyt odważna. Im dalej w las, tym więcej problemów ze swoistością. Kapitalnej, finałowej kwestii Sochy „To są moje Żydy!” nie sposób przetłumaczyć na angielski. W ogóle nie sposób jej wyrwać z językowego i kulturowego idiomu. Symptomatyczne, że nawet w Polsce uczuciowa barwa tej wypowiedzi nie dotarła do wszystkich. Ze słuchem językowym jest coraz gorzej. Zwykło się mówić, że psuje się on przez niedostatek lektur. Źródłem skazy bywa też jednak nadmiar ideogramów.
Tak jak tutaj. Ciemna strona księżyca wchłania resentymenty, stereotypy i lęki wpisane w XX-wieczną historię stosunków polsko-żydowskich. Od ich presji autorka „W ciemności” nie zdoła uciec. Wystarczy wejść na oficjalną stronę filmu, którą zdobi – jako jedyny – spodziewany cytat z „Wall Street Journal” o „wyjątkowej historii obrazującej przemianę antysemity w anioła stróża”. Charakterystyczne też, że w każdym niemal wywiadzie poprzedzającym premierę filmu pytano Agnieszkę Holland, co sądzi o „Złotych żniwach”. Dobrej odpowiedzi na podobne pytanie nie ma, ponieważ za poprawne uchodzą teraz tylko odpowiedzi oczekiwane. Nie przez przypadek, przy dźwiękach trąb medialnych, propagandowa książka Jana Grossa odsunęła na drugi plan przeniknięte życiową mądrością, tragiczne, ale nie toksyczne świadectwa Szewacha Weissa, Michała Głowińskiego, Michała Bristigera czy Adama Rotfelda. To smutne, lecz nieuniknione. Temat podjęty przez Holland został całkowicie zawładnięty przez politykę historyczną. Niezmordowani lustratorzy chorej polskiej duszy opukują ją na krajowych i zagranicznych konsyliach: quod erat demonstrandum. Zaś profesjonalni styliści narodowej amnezji zawsze gotowi są nam zapewnić bezbolesne leczenie snem. Na takim froncie nie ma miejsca dla artysty poszukującego wewnętrznej miary i osobistej odpowiedzialności człowieka. Z wielkich kwantyfikatorów bardzo rzadko rodzi się wielka sztuka. Tym bardziej z klisz mnożą się tylko kolejne klisze.
Tymczasem, w głębszej swojej warstwie, ta narracja o Historii traktuje o sumieniu. Bohater filmu Holland nie jest człowiekiem z marmuru, a cała opowieść nie aspiruje do moralitetu. Eliminacja patosu stąd się bierze, że Poldek Socha balansuje nad przepaścią, bez świadomości, że dokonuje życiowych wyborów. Późno i z trudem do niego dociera, że świadcząc pomoc innym, ocala coś więcej niż życie: cudze i własne. Trudność orzeczenia czy bohater był dobrym człowiekiem dolega widzom, a wcześniej trapi samą autorkę. Dobry człowiek świadczący dobro to pleonazm. Przeciętny człowiek czyniący nieprzeciętne dobro wyzwala wyobraźnię. Właśnie tak jak Robert Więckiewicz ze swoją niesamowitą wyrazistością, z wolna wykluwającą się z tego, co pospolite.
Holland, jako agnostyczka, uważa, że dobro jest tajemnicą. Stanowi ono wartość immanentną, czy po prostu byłoby pochodną niewytłumaczalnych przypadków? Taki dylemat, szokujący może ortodoksów, mieści się w optyce świata przedstawionego „W ciemności”. Holland odchodzi od linearnego schematu opowiadania; sytuuje je z dala od obrazów „wstrząsu” i „przełomu” (łącznie z ważną sceną zwrotu przez Sochę precjozów, bo to poniekąd zostało wymuszone przez żonę). Postępowanie bohatera rodzi się z czegoś większego niż suma okoliczności, ale przecież mniejszego niż postawa rozumiana czysto pojęciowo. Inaczej niż dla uciekinierów uwięzionych w mroku i bezczasie, przed Poldkiem raz po raz, w biały dzień, wyrastają przeszkody, które trzeba pokonać instynktownie i błyskawicznie. Na pierwszym planie jest instynkt samozachowawczy, skrupulatne porównywanie dóbr byłoby mrzonką. Nie z przemyślanej strategii, ale z kolejnych małych kroków wyłania się dopiero jakiś kierunek. W perspektywie moralnej są to zachowania, które dopiero później, jakby niepostrzeżenie, złożą się na postawę. Pisząc o obrachunku i nakazach, uczciwości i dobroci, Władysław Tatarkiewicz przyznawał, że nasze decyzje są często oparte na impulsie, podejmowane bez zastanowienia, obliczania, wyboru. W tym właśnie rozumieniu los człowieka zagadkowo się rozszczepia. Nie wiadomo, czy jeden mały krok wyniesie mnie ku wielkości, czy pogrąży w trzęsawisku. Nawet jeśli – w odróżnieniu od Agnieszki Holland – wierzę, że tajemny instynkt bywa nieomylny, to nie potrafiłbym dokopać się do podglebia swoich spontanicznych wyborów. Do nadrzędnej zasady tak, ale nie do podglebia.
Opowieść o chytrawym przekupniu miłosierdzia, który w końcu gotów jest nieść bliźnim pomoc bez zapłaty i po kryjomu („żeby go tylko nie wzięto za frajera”), ma inne jeszcze znaczenie, nie zapisane w kronikach Yad Vashem. Przekupień musiał się bardzo natrudzić, żeby stać się błogosławionym. We wspomnianym, a po upływie pół wieku zapomnianym już studium, Tatarkiewicz konfrontował identycznie zacne postępowanie dwóch ludzi. Dla pierwszego z nich słuszny postępek zgodny był z naturą i chęciami, podczas gdy «drugi, aby tak postąpić, musiał się wysilić, przemóc. Obaj postąpili słusznie i równie moralnie, ale tylko o drugim powiemy, że miał „zasługi”». Rysy pierwszego odnaleźlibyśmy w postaci księdza – bohatera klasycznego filmu „Rzym, miasto otwarte” Rosselliniego; przykładem drugiego byłby właśnie bohater Agnieszki Holland. Cnota nie od razu i nie zawsze emanuje. Dobro, samotnie i po omacku poszukiwane w ciemności, jest przede wszystkim mozołem.