Szachy nie tracą na popularności…
Bo są bardzo bogate. Stanowią jedyny w swoim rodzaju stop pierwiastków artystycznych, naukowych i sportowych. Uczą logicznego, ścisłego myślenia, ale przy tym nie absolutyzują logiki. Zielonym drzewem tej gry jest wyobraźnia. Bez niej nawet najlepszy rachmistrz byłby przy szachownicy bezradny. Szachy są przedziwnym stopem konkretnego i abstrakcyjnego myślenia. Na ich przecięciu, niedostrzegalnym dla wielu, sytuuje się centralny punkt strzelniczej tarczy. Sztuka, żeby weń utrafić. My, zwykli zjadacze chleba, celujemy od przypadku do przypadku, z różnym powodzeniem. Inaczej wielcy szachiści. Oni przypominają niezrównanych diagnostów. O Anatoliju Karpowie ktoś powiedział – bardziej serio niż żartem – że jego maestria polega na ustawianiu figur we właściwych miejscach.
Szachy fascynują też jako walka mózgów i osobowości. Słynny mecz o mistrzostwo świata między Spasskim i Fischerem z 1972 r., gdy po raz pierwszy od ćwierćwiecza tytuł wywalczył szachista nie posługujący się cyrylicą; zanurzony w polityce i w niej w końcu zatopiony pojedynek dysydenta Korcznoja z komsomolcem Karpowem w 1978 r.; tytaniczne pojedynki między Karpowem a Kasparowem z 1984 i 1985 r. – pierwszy z urzędu przerwany po 48 partiach (!), drugi wygrany przez Kasparowa, który jeszcze nie przewidywał, że złączy się kiedyś w namiętnym uścisku z Putinem – wszystko to przyciągało powszechną uwagę .
INNE PRZYJEMNOŚCI – wydanie otwarte
Z okazji setnego wydania uwolniliśmy autorów od redakcyjnych zamówień i przymusów aktualności. Zaprosiliśmy ich do napisania o tym, o czym być może zawsze napisać chcieli, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby ich o to poprosić. Inne przyjemności kultywowane w domowym trzecim obiegu, pod przykrywką urlopu – czasem milsze niż właściwe sukcesy. W setnym numerze dwutygodnik.com postanowiliśmy je ujawnić, chętnie przyjmowaliśmy odjazdy w nietypowych kierunkach i autorskie zajawki.
Cezary Michalski wspomina lekturę książek Philipa K. Dicka, Maciej Sieńczyk opowiada o „babuni”, Paweł Dunin-Wąsowicz o makietach miast, Agnieszka Drotkiewicz przeprowadza wywiad z nieżyjącą śpiewaczką, Andrzej Chyra mówi o grze na skrzypcach, Maria Poprzęcka o tym, jak nie została artystką, Dariusz Czaja pisze o Violetcie Villas, Tomasz Rózycki o rocku garażowym, Stasiuk o paleniu osiem lat po rzuceniu, Iwona Kurz o przecinku, Charles Lamb i Magda Heydel o pieczonym prosięciu, Karol Sienkiewicz o Woodym Allenie, Bartosz Żurawiecki o Houellebecqu a Rafał Marszałek o swojej pierwszej miłości – szachach. Publikujemy także fragmenty dziennika Krystiana Lupy.
Czy istnieje jakiś patent na szachowe umiejętności?
Jak wszędzie, o uzyskaniu pewnego poziomu decyduje praca nad sobą. Humaniści wprawiają się w liczeniu wariantów; umysły ścisłe odkrywają walor intuicji, doskonalą wyobraźnię przestrzenną. Wbrew przypuszczeniom nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Niektóre zdolności szachistów są zmitologizowane. Dotyczy to na przykład obliczania kilkunastu ruchów naprzód czy, w wersji szczególnie naiwnej, rozpatrywania wszystkich możliwych wariantów. Nawet jeśliby to było możliwe, jest po prostu niepotrzebne. Kalkulacja szachowa ma bardzo praktyczny charakter. Na najwyższym poziomie eliminacja zbędnych tropów jest równie ważna jak wybór właściwych rozwiązań. Niektórzy mistrzowie świata – Jose Raul Casablanca czy Borys Spasski – obliczali relatywnie mniej wariantów niż ich oponenci. Za to znacznie głębiej wnikali w strukturę pozycji.
W ogóle gdy mowa o szachach, warto wyjść poza mnemotechnikę. Na przykład przesadny jest podziw laików dla symultanistów szachowych, rozgrywających równocześnie kilkanaście czy kilkadziesiąt partii przeciw amatorom. To, co imponuje widowni, wcale nie obrazuje szczególnego kunsztu. Mistrzowi wystarcza posługiwanie się dobrymi nawykami i solidnymi schematami. Seria dobrych, niekoniecznie najlepszych posunięć musi okazać się zabójcza dla fuszera, który sam, prędzej czy później, nie ustrzeże się poważnego błędu. Silny amator uczestniczący w symultanie wcale nie ma łatwiejszego zadania. Poziom gry takiego gracza zostanie już po debiucie zauważony przez symultanistę, obudzi jego czujność i skłoni do możliwie najlepszej gry.
La Bourdonnais, najmocniejszy szachowy zawodnik
na świecie w pierwszej połowie XIX wiekuOwszem, niezwykłych umiejętności wymaga symultana grana „na ślepo”: gdy mistrz odtwarza z pamięci układ bierek i dyktuje ruchy przeciwnikom pochylonym nad szachownicami. To jest dar naprawdę wyjątkowy, lecz zarazem niebezpieczny dla zdrowia i dlatego w niektórych krajach nieoficjalnie zakazany. Opowiadają o serbskim arcymistrzu Kosticiu, jak jego przeciwnicy w symultanie, skądinąd zupełnie przeciętni gracze, zawiązali przeciw niemu złośliwy spisek, mnożąc na kolejnych szachownicach bardzo podobne, ale nie identyczne struktury debiutowe. Ledwie po godzinie Kostić wybiegł z sali z błędnym spojrzeniem i rozwianym włosem i już do gry nie wrócił. Zaś węgierski mistrz międzynarodowy F. uzyskał rekord świata w tej specyficznej konkurencji, rozgrywając 52 (słownie: pięćdziesiąt dwie) partie bez patrzenia na szachownicę, ale za cenę psychicznych odjazdów…
Jak wobec tego można zdefiniować samo pojęcie szachowego talentu?
To nigdy nie było łatwe, a współcześnie staje się chyba coraz trudniejsze. Dawno temu zachwycaliśmy się, jak wyrastały młodziutkie talenty Spasskiego, Fischera czy Meckinga. Teraz to równie imponuje, ale o wiele mniej znaczy. Niedawny wysyp cudownych dzieci – Magnusa Carlsena, Fabiano Caruany, Siergieja Karjakina – wydaje się zwodniczy. W erze komputerowej zasadniczo zmienił się przecież sam sposób postrzegania świata i kojarzenia. Dzisiejsi ośmiolatkowie szybko i pewnie dochodzą do powierzchni, czasem nawet do istoty rzeczy, która przed laty umykała nawet dobrym graczom. Innymi słowy: start jest teraz masowy i błyskawiczny. Na dłuższym dystansie, obejmującym kilkunastoletnią karierę szachisty, pojawiają się oczywiście przeszkody i wykroty. Niejasny nadal pozostaje powód, dla którego jedni pokonują je zwycięsko, a drudzy powoli odpadają. To drugie przypisuje się zwykle niedostatkowi cech sportowych, niskiemu morale zawodnika. Coś w tym musi być, bo inaczej nie dałyby się na przykład zepchnąć z pierwszego szeregu francuskie cudowne dzieci – Joël Lautier, który jako piętnastolatek był mistrzem świata juniorów i jako jeden z nielicznych ma dodatni wynik partii z Kasparowem czy Etienne Bacrot, który zaczynał jako czterolatek (!) i doszedł do dziewiątego miejsca na świecie. Oni po prostu nie wytrzymali: ciśnienia oczekiwań, wcześniej niż naporu współzawodników.
Wilhelm Steinitz, mistrz szachowy
z końca XIX wiekuIstnieją jeszcze inne sprawdziany talentu. Sam hołduję teorii, wedle której czyjeś uzdolnienia błyszczą na początku drogi, potem jakby szarzeją skonfrontowane z efektami żmudnej pracy innych, by ponownie wyłonić się u szczytu kariery jako błysk dla innych niedostępny. Pochodnym kryterium zdolności jest długowieczność szachisty. Stary Lasker równie gnębił nieprzyjaciół jak za swoich młodych lat, stary Smysłow dochodząc do siedemdziesiątki, jeszcze wygrywał turnieje, nie wspominając już o „żelaznym Wiktorze” Korcznoju, który, urodzony w 1931 roku, dopiero teraz, na dniach, musiał odrzucić broń powalony słabością ciała, ale wcale nie poskromiony przez młodych.
Skoro pojęcie talentu jest nieostre, to szczególnej wagi nabiera klasyfikacja rankingowa?
Zależy dla kogo. Dla grających z pewnością tak; dla publiczności to rzecz względna. W Rosji carskiej było aż dwanaście stopni urzędniczych, ale żaden wieśniak nie potrafiłby odróżnić radcy dworu od rzeczywistego tajnego radcy pierwszego stopnia, mimo że w poczuciu samych nosicieli tych tytułów dzieliła ich przepaść. Podobnie w naszym małym światku.
Bzik rankingowy mógłby służyć za ilustrację socjologicznych badań pochodzących sprzed kilkudziesięciu lat. Zauważono, że im mniejsze i bardziej zamknięte środowisko zawodowe, tym większa potrzeba rozbudowywania hierarchii wewnętrznych. Dla zewnętrznego obserwatora są one mało istotne, a czasem po prostu nieczytelne. Bo jaka to dla mnie różnica, że w ramach karate kyokushin pas niebieski z żółtą belką jest znacznie skromniejszy od pasa zielonego z brązową belką? I czy naprawdę potrafimy należycie wyważyć przewagę szachowego arcymistrza z rankingiem 2700 nad jego kolegą z numerkiem 2615? Jednak gradacja stopni i dziwnych cyferek przy nazwiskach jest potrzebna samym zainteresowanym jak powietrze. Pozwala wyrwać się z anonimowości zwłaszcza szachistom, którzy mimo wysokiego poziomu nie są w stanie dorównać tym najlepszym, naprawdę wybitnym.
Aleksander Alechin, czwarty mistrz świata w szachachW połowie ubiegłego stulecia, już przy całkiem ożywionym życiu szachowym, arcymistrzów było raptem trzydziestu paru, dzisiaj jest ich ni mniej, ni więcej, tylko tysiąc dwustu! Dlatego niektórzy z nich zamawiają sobie wizytówki typu: „AA pretendent do tytułu mistrza świata”, eksponując ów nadzwyczajny, jedyny w życiu sukces. Zaś giganci szachowi, ufni w potęgę swoich nazwisk, bagatelizują rangi i rankingowe cyferki. Przed laty, gdy podpełzała inflacja szachowych tytułów, Korcznoj na poufałe pozdrowienie „Witaj kolego” od nowo kreowanego arcymistrza cierpko się odwinął: „To nie ja, ale XY (tu nazwisko innego nominata-nuworysza) jest twoim kolegą”.
Hierarchia szachowa wyraźnie się zmieniła. To zrozumiałe, że światowa czołówka składa się z samych młodych graczy. Ale jak wytłumaczyć, że w pierwszej dziesiątce jest tylko dwóch Rosjan?
Rzeczywiście dominacja szachów radzieckich (a później przez kilka lat jeszcze rosyjskich) była olbrzymia. Nieprzypadkowo w 1970 roku przeprowadzono sławny mecz ZSRR-Reszta Świata na 10 szachownicach, powtórzony w połowie lat 80. już z mniejszym efektem propagandowym, ale z wciąż korzystnym wynikiem dla Rosjan alias „Radzian”, jak ich wtedy nazywano. Zostawiając na boku ryzykowny klucz etniczny (przez długie lata najlepiej w szachy grali Żydzi, Rosjanie, Słowianie, Niemcy), tę wschodnią dominację łatwo wytłumaczyć. W Związku Radzieckim postawiono na masowość szachów, która przełożyła się na jakość. Jeszcze przed wojną umożliwiono najlepszym moskiewskim i petersburskim mistrzom konfrontację z Laskerem, Capablanką et consortes. Zaraz po wojnie, po raz pierwszy na świecie, państwo zapewniło byt najlepszym. Baza profesjonalistów szybko się rozwinęła, zresztą w dobrą stronę, bo od średniej klasy zawodowców egzekwowano obowiązki trenerskie i instruktorskie. W ten sposób ukształtowało się imponujące zaplecze, wspierające wysoką piramidę, na której szczycie usadowił się najpierw car Michaił Botwinnik, a potem jego następcy, inni rosyjscy mistrzowie świata.
Oprócz stworzenia profesjonalnej, zintegrowanej organizacyjnie bazy, o przewadze Rosjan zadecydował obieg informacji. Bardzo długo zamykał się on na obszarze ich włości. Właściwie aż do polowy lat 60. zeszłego stulecia wiedza o wynalazkach debiutowych i innowacjach gry środkowej nie przenikała z ZSRR na zewnątrz. Zasadniczo hamowało to zagraniczną konkurencję, nieliczną zresztą. Dopiero narodziny zaktualizowanej informacji zmieniły tę sytuację i z biegiem czasu zachwiane proporcje zostały przywrócone. Następne pokolenia szachistów nazywane już były „dziećmi Informatora” – od założonego w Belgradzie Šahovskiego Informatora (Chess Informant), uzupełnianego w półrocznym cyklu, a istniejącego po dziś dzień źródła wiedzy o partiach rozgrywanych na całym świecie. Powszechność informacji przy jednoczesnym lawinowym rozwoju życia szachowego podkopała dominująca pozycję Rosjan. Dzisiaj pozycje wyjściowe zawodowych szachistów są równe. Turniejów jest mnóstwo, literatura szachowa jest olbrzymia, internet przynosi zapisy partii turniejowych dosłownie na bieżąco. Rywalizacja sportowa ma zdrowsze niż kiedyś oblicze. Bardzo mało zależy teraz od matecznika, a dużo od osobistej inwencji. Obok przyrodzonych zdolności składają się na nią: umiejętność poruszania się w informacyjnym oceanie (Tak! nie w jeziorze, nie w morzu jak jeszcze było wczoraj, ale w oceanie) i przenikliwość analityczna.
Garri Kasparow w wieku jedenastu lat.
Wilno, 1974 / GNU Free Documentation
License, Version 1.2Hierarchie hierarchami, ale świat szachowy musi nęcić barwnymi postaciami, pamiętnymi wydarzeniami? Obawiam się, że ta kolorystyka bardzo spłowiała. Nawet nie dlatego, że komputer potrafi już wygrać z mistrzem świata. Chodzi o to, że wszystkiego jest za dużo: informacji, imprez szachowych, samych wreszcie szachistów. To typowy kłopot bogactwa. Poetykę nadmiaru obciąża nie tylko przesyt (widzów, tak jak samych grających), ale niedostatek uwagi i empatii. Odeszły w przeszłość zeszłowieczne wielkie spektakle szachowego teatru: z wypełnionymi po brzegi salami, z tablicami demonstracyjnymi postrzeganymi niczym tablice Mojżeszowe, ze sławnymi czempionami na jasno oświetlonej scenie, z napisem „Zachować ciszę” odsyłającym do jakiegoś szachowego sacrum. Funkcję tę przejęła dziś transmisja internetowa: bezbłędna technicznie, ale odbierana przeze mnie w samotności, zdawkowa i doraźna, bo oto dzisiaj we wtorek kończy się turniej, a już w czwartek rozpoczyna się drugi.
Szachiści na podobieństwo tenisistów wędrują z jednego krańca świata na przeciwległy. Samolot, hotel, sala turniejowa da capo al fine. Turnieje rozgrywane są przeważnie masowym, tak zwanym szwajcarskim systemem. Trwają przez tydzień, a nie przez kilkanaście dni jak kiedyś, co pozwalało na środowiskową integrację, wymianę myśli, wreszcie naukę.
Dzisiejsze rozgrywki, zatopione w wielkiej kilkusetosobowej masie, nie sprzyjają rozmowom ani najzwyklejszym ludzkim kontaktom. Wykluczają nawet analizy po partii, a więc to, co kiedyś było – lepszą czy gorszą, spontaniczną czy nawykową – próbą wspólnego dochodzenia do prawdy. Nikomu to już nie jest potrzebne, bo w hotelu czeka komputer. Zadajesz mu stosowne pytanie, a on w ciągu kilkunastu sekund wypluwa ci precyzyjną odpowiedź. Skoro dziad mówi do obrazu, a obraz za każdym razem mu odpowiada, to po co komu kontakt z drugim człowiekiem?
To prawda, że wyczyn szachowy, jak każdy inny, skażony jest egoizmem. Zawsze taki był, zawsze towarzyszyły mu konflikty, swary, intrygi małe i duże (exemplum: mecz Karpow-Korcznoj). Jednak jeśli nawet wczorajszy świat szachów nie miał wspólnotowych rysów, to w każdym razie był jednością fanatyków, cudaków, szaleńców bożych. Porozumienie rozumiało się samo przez się, na poziomie tajemnego szyfru i w wyrazistej relacji „my-oni”, „szachiści-świat zewnętrzny”. Dzisiaj szachistów porównuje się do urzędników, bardziej czy mniej sumiennie sprawujących swoją powinność między trzecią popołudniu a dziewiątą wieczór. Gdy tylko skończą pracę, wracają do hotelu. Nikt z nich nie zawadzi o ziejący nudą i pustką klub szachowy ani o kawiarnię szachową. Zresztą kawiarnie szachowe w dawnym stylu już nie istnieją, prawdziwych Cyganów dziś nie ma. Bohema szachowa, w której sam obracałem się przez długie lata, odchodzi w niepamięć wraz ze swoją epoką.