Najnowsza książka Wojciecha Jagielskiego uchyla jednoznaczny i sztuczny podział na literaturę beletrystyczną (fiction) oraz literaturę faktu (non-fiction). „Wypalanie traw” można równie dobrze nazwać reportażem powieściowym, co powieścią reporterską. Ja najchętniej mówiłbym o pisarstwie hybrydowym, którego narracyjny silnik napędzany jest paliwem tyleż faktograficznym, co najściślej literackim. W efekcie otrzymujemy rzecz prozatorsko wyśmienitą, która nie tylko wymyka się łatwym teoretycznym rozbiorom, ale też – co być może ważniejsze – unika definitywnych sądów, nie opowiada się po żadnej ze stron, nie faworyzuje jednych kosztem innych, nie szasta prostymi kwantyfikatorami „dobrych” i „złych”.
W nowej książce autora „Modlitwy o deszcz” jak na dłoni widać rozkład apartheidu, ale też i prawdę o tym, że każda zmiana podszyta jest strachem, niepewnością i oporem, który daje o sobie znać przez wiele lat. Zwłaszcza, jeśli efektem tej zmiany jest utrata władzy i przywilejów.
Wojciech Jagielski, „Wypalanie traw”. Znak,
Kraków, 256 stron, w księgarniach od maja 2012Większość wypadków, o których opowiada narrator „Wypalania traw”, rozgrywa się w Ventersdorpie, maleńkiej mieścinie, położonej na zachód od Johannesburga. Przez dziesięciolecia królowali tu biali burscy farmerzy. Czarnych, których – jak powiada w jednym z esejów J. M. Coetzee – apartheid definiował jako „ludzi bez właściwości”, Burowie utrzymywali z dala od swoich domów, w położonej na obrzeżach miasteczka specjalnej strefie, zwanej Tsingiem. Jeśli czarnoskórzy pojawiali się w mieście, to głównie po to, by za pół darmo pracować u białych. Burowie toczyli z kolei nieustanne boje z Anglikami, którzy w XIX wieku po kolei odbierali pierwszym burskim osadnikom ich ziemie, aż po całkowite wcielenie Republiki Południowej Afryki do imperium brytyjskiego.
W tym gorącym tyglu długo rządziło prawo apartheidu i pięść tego, kto potrafił jej skuteczniej używać. Aż nadszedł upadek dominacji białych i RPA powoli ewoluowała w stronę usuwania rasizmu z życia społecznego. Ale nie w Ventersdorpie, bo tutaj – jak pisze Jagielski – „czas jakby się zatrzymał, a przeszłość wciąż była dniem dzisiejszym. Burowie nadal toczyli tu swoją wojnę z Anglikami, która gdzie indziej była już tylko wspomnieniem”. Tym, który pragnął, by w Ventersdorpie hegemonia białych trzymała się mocno, był Eugene Terre’Blanche – najważniejszy bohater „Wypalania traw”. Z jego losów uczynił Wojciech Jagielski fabularne spoiwo swojej opowieści, która nieustannie odwołuje się do rasistowskich szaleństw samozwańczego przywódcy Burów z Ventersdorpu.
Najpierw jednak dowiadujemy się o śmierci Terre’Blanche’a. Autor „Nocnych wędrowców” rozpoczyna swoją opowieść od klasycznego zachwiania porządku narracyjnego, a więc gestu par excellence literackiego. Z chronologią mamy zresztą u Jagielskiego większą sprawę – reporter nigdy nie lubił dat, w „Wypalaniu traw” nie pojawiają się one właściwie w ogóle. Trudno usytuować poszczególne wydarzenia w czasie, co sprawia, że wszystko spowija delikatna mityzująca mgiełka. Również Ventersdorp, przypominający nieco Faulknerowskie Jefferson i Conradowskie „jądro ciemności”, zdaje się być wyjęte spod panowania czasu. To, rzecz jasna, typowe zabiegi uniwersalizujące narrację.
Nową książkę Jagielskiego poza reporterskie sprawozdanie z podróży najsilniej wynoszą jednak bohaterowie. Skonstruowani bardziej jako „figury”, swoiste partes pro toto poszczególnych grup społecznych, są najmocniejszą stroną „Wypalania traw”. Nieoczywiści, uwikłani w historyczne zaszłości, targani sprzecznymi namiętnościami, nienadążający za teraźniejszością (lub – z drugiej strony – zbyt gwałtownie ją wyprzedzający), twardzi, ale jednocześnie słabi i bezradni wobec walącego się na ich oczach porządku świata. A na dodatek święcie wierzący we własne projekty na życie, w absolutną autonomię własnych przekonań, wolnych od jakichkolwiek związków z ideologią, władzą, czy polityką.
Jak Eugene Terre’Blanche, który trzymał w garści całe miasteczko, a próby zatrzymania rozkładu apartheidu uzasadniał niewinnie „naturalną innością” ras. Jakże śmieszny jest ten pompatyczny, nieco kiczowaty wódz, kiedy na jednym z nocnych wieców spada ze swego konia Attyli albo – innym razem – każe sobie podstawiać podnóżki przy mównicy, żeby wydawać się wyższym. Ale też jakże straszny jest wtedy, gdy pokazuje swoją siłę w Ventersdorpie, gdy jedno jego słowo unicestwia ideowych przeciwników, kiedy tępi czarnoskórych jak muchy, kiedy robi wszystko, by zatrzymać demontaż apartheidu.
Terre’Blanche to postać jakby żywcem wyjęta z antycznych dramatów, ale podobnie jest z innymi bohaterami „Wypalania traw”. Raymond Boardman, pogrobowiec angielskich najeźdźców, żyjący pomiędzy wrogością Afrykanerów i podejrzliwością czarnoskórych, nieustannie zmaga się ze sobą. Próbuje uzgodnić swój naiwny entuzjazm dla „wielkiej zmiany” z nachodzącym go coraz częściej zwątpieniem – opór wobec nowego jest tak silny, że odbiera nadzieję i podkopuje wiarę w słuszność przyzwoitego postępowania wobec miejscowych.
Okazuje się nagle, że „w całym kraju nie było takich, którzy apartheid popierali, czy czerpali z niego korzyści” – transformacja nie tyle zmieniła układ sił (biali ciągle byli wiodącą grupą społeczną), co unieważniła klarowność motywacji ludzkich działań i zatarła pamięć o tym, kto stał po której stronie barykady.
Dlatego czarnoskóry radny Tommy Lerefolo nie jest zachwycony rewolucją – zanim nastąpiła miał jasno określonych wrogów. Po zniesieniu apartheidu okazało się, że jego opozycyjne zasługi są warte dokładnie tyle, ile bycie „dobrym czarnuchem”. „A więc o to chodziło – myśli gorzko – zająć po prostu najlepsze miejsca dla siebie, pozostawiając wszystko inne bez zmian?”. Po drugiej stronie barykady bywało podobnie – Henk Malan, wiążący swoje nadzieje z białym bractwem Eugene’a Terre’Blanche’a, po jego klęsce stacza się i topi smutki w alkoholu.
Wojciech Jagielski z nimi wszystkimi rozmawiał, ale to, co złożyło się na „Wypalanie traw” nie jest jedynie zapisem tych rozmów. To świetna literatura.