„Twarz wypływa z siebie i – jeśli można się tak wyrazić – jest tajemnicą wszelkiej przejrzystości, sekretem wszelkiej otwartości” powiada Emanuel Lévinas. Ten cytat mógłby chyba spodobać się Markowi Bieńczykowi. Doskonale dotyka istoty najnowszego zbioru esejów autora „Terminalu”. Wskazuje na fundamentalną transparentność, leżącą u podstaw „Książki twarzy”. Przez składające się nań teksty prześwituje bowiem wielobarwny portret pisarza. To jego „Facebook”, jak powiada żartobliwa odautorska nota na czwartej stronie okładki.
Marek Bieńczyk, „Książka twarzy”. Świat Książki,
Warszawa, 448 stron, w księgarniach od 4 maja 2011Ale uwaga – „Książka twarzy” nie ma nic wspólnego z prostym ekshibicjonizmem. Jej otwartość polega na pokazaniu czytelnikowi tych rejestrów, które dla autora znaczą coś istotnego. Splatają ze sobą życie i literaturę, rodzą się z konfrontacji pomiędzy twarzą pisarza a twarzami wielu innych, z różnych powodów znaczących dla niego postaci. W tym sensie „Książka twarzy” odzwierciedla nie tylko mapę jego zainteresowań – naukowych, lekturowych, kulturowych – ale także tworzy mapę wspomnień, pragnień, tęsknot. To wspaniała, doskonale napisana proza.
Na „Książkę twarzy” składają się trzydzieści dwa szkice, zebrane w grupy – Sportiva, Melancholica, Sensualica, Romantica, Geografica i kilka innych, łączących teksty o podobnej dominancie tematycznej. Zbiór rozpoczyna esej o Winnetou („jedyny bohater, którego kochałem” – pisze Bieńczyk). Później mamy szkice o Andre Agassim, Kazimierzu Górskim, Humphreyu Bogarcie, Janie Karskim. To grupa tekstów zogniskowanych wokół znaczących dla autora postaci, „opowiadanych” za pośrednictwem twarzy.
Bieńczyk jest wielkim hermeneutą twarzy, oblicza są dla niego (dosłownie) pretekstami, z których potrafi uczynić, jak ongi postulował Schulz, „punkt wyjścia powieści”. Oprócz szkiców fizjonomicznych książka zawiera jednak cały zestaw kapitalnych esejów, w których twarze, owszem, pojawiają się, jednak raczej w tle – jako coś znaczącego, choć nie do końca uchwytnego, niczym Barthes'owski „incydent”, o którym Bieńczyk pisze w zamykającym tom eseju „Ulica szkolna”.
Pomiędzy tekstami o Winnetou i Barcie, znajdziemy jeszcze wiele świetnych szkiców – o prozie Raymonda Chandlera, umieraniu Adama Mickiewicza i Wiktora Hugo („tanatografia porównacza”), fotografiach Elżbiety Lempp, perfumach Angel, oczku Borga, spływach kajakowych, czy związkach Zygmunta Krasińskiego z Niceą. Autor „Tworek” nie respektuje podziału na tematy lepsze i gorsze, podejmowane „oficjalnie” i „dla zabawy”, przestrzenie a priori literackie i te, którymi literatura zajmować się nie powinna. Z taką samą swadą pisze o backhandzie Andre Agassiego, jak o nowym przekładzie „Niebezpiecznych związków” de Laclosa, czy „Pamiętnikach” Chateaubrianda. Doprawdy, kłopot z najnowszym zbiorem szkiców Marka Bieńczyka jest jeden i jest to kłopot nadmiaru. Nadmiaru tekstów znakomitych.
Co je ze sobą łączy? Biurko, przy którym teksty te powstały – przekonuje pisarz. Nawet jeśli nie traktować tej deklaracji zbyt dosłownie, to przecież biurko naprowadza nas na to, co w pisarstwie Marka Bieńczyka najistotniejsze – idiomatyczny, osobny styl, łączący szeroki oddech narracyjny z wycyzelowaną frazą i delikatnym, choć wyczuwalnym – dystansem wobec rozwijanej narracji. Być może najlepiej widać to w przypadku esejów historyczno-literackich („Hrabia urynkowiony”), czy niemal teoretycznych („Fragmenty posłowia miłosnego”), pozbawionych właściwych temu gatunkowi cech obiektywizujących. Przeciwnie, dobrze zazębiające się tryby tekstów naukowych warszawski pisarz poluzowuje, obdarzając „nieludzki” język teorii własną, niedającą się z niczym pomylić dykcją.
Dzieje się tak również dlatego, że Bieńczyk jest świetnym czytelnikiem-fenomenologiem. Przygląda się literaturze z niezwykłą uwaga, ogląda ją – niczym dziwnego owada – z każdej strony, dostrzegając zwykle to, czego nie zauważają inni. Czytałem dziesiątki rozpraw na temat prozy Coetzee’ego, ale tylko Marek Bieńczyk pyta o zależność między narracją autora „Hańby” a „jego uważnością wobec ścięgna, zwłaszcza kobiecego” i okazuje się to pytanie – w kontekście właściwości prozy Coetzee’ego – fundamentalne.
Co wybrać z „Książki twarzy”? Co w tym doskonałym tomie wyróżnić? Może tak mi bliskie, niezwykle intymne Sportiva, zwłaszcza futbolowe, a pośród nich „Światło bramki”? Może przenikliwe dywagacje na temat ostatniego zdania „Żegnaj, laleczko” Raymonda Chandlera, do którego Bieńczyk wraca obsesyjnie, dając analizy coraz bardziej intrygujące („Granica szwajcarska”)? A może wampiryczny szkic, którego bohaterami są Conrad Moricand i Henry Miller („Samotny jak szczur, ostatni z kloszardów”)?
Wybór jest trudny, ponieważ wszystkie pomieszczone w „Książce twarzy” teksty łączy jeszcze jedno. Bez względu na ich gatunek i przedmiot opowieści, bez względu na to, czy mowa o tenisie stołowym, czy poezji Charlesa Baudelaire’a, Bieńczyk traktuje swoje pisarskie zajęcia z najwyższą powagą. Pisanie jest dla niego koniecznością najwyższą, a do tego cielesną. To właśnie ciało przypomina nam o tym, że ciągle piszemy jakiś tekst. „Pisz, ale też trochę żyj”. Nie odwrotnie.