Jacek Hugo-Bader, „Dzienniki kołymskie”

Artur Madaliński

Najnowszy zbiór reportaży Jacka Hugo-Badera próbuje się wszelką cenę oderwać od Kołymy znaczonej wszechobecną śmiercią, dojmującym głodem i morderczą pracą w kopalniach złota. Bez skutku

Jeszcze 2 minuty czytania

W latach 1932-1956 na Kołymę wywieziono ponad dwa miliony ludzi. Większość z nich, przysypana kilkoma łopatami twardej, wiecznie zmarzniętej ziemi spoczęła tam na zawsze. Ale o „tym”, o setkach tysięcy, a może milionach ofiar, w mojej książce nie będzie – zastrzega Jacek Hugo-Bader. A jednak jest. „Dzienniki kołymskie” choć nie wprost, mówią także i o tych ludziach. Najnowszy zbiór reportaży Jacka Hugo-Badera próbuje się wszelką cenę oderwać od Kołymy znaczonej wszechobecną śmiercią, dojmującym głodem i morderczą pracą w kopalniach złota. Im bardziej jednak próbuje, tym bardziej widać, że nie da się zrozumieć współczesnych mieszkańców „przeklętej wyspy” bez dotknięcia tych doświadczeń w gruncie rzeczy nieopisywalnych, próby zbliżenia się do „granicy, poza którą rozpada się wszelka dusza”.

Jacek Hugo-Bader „Dzienniki
kołymskie”
. Czarne, Wołowiec, 320 stron,
w księgarniach od grudnia 2011
Hugo-Bader potrafi wydobyć z rosyjskiej duszy rejestry najistotniejsze, najbardziej skrywane, wstydliwe. Nie tylko dlatego, że do Rosji podróżuje już od prawie dwudziestu lat i jest jej wytrawnym znawcą. Również dlatego, że jest świetnym słuchaczem i wyczulonym na szczegół reporterem. Paradoksalnie, pomaga mu także i to, że jest z innego świata – dlatego można mu się zwierzyć, wylać przed nim swój żal albo – po prostu – opowiedzieć ciekawą historię.

„Człowiek na dalekiej Północy szuka ujścia dla swojej uczuciowości – której nie zniweczyły, nie powściągnęły dziesięciolecia życia na Kołymie” – pisze w jednym z opowiadań Warłam Szałamow, którego duchem reportaże Hugo-Badera przeniknięte są do szczętu. By tej uczuciowości doświadczyć, trzeba jednak wyjść z domu, przeprawić się przez Ałdan, poczuć pięćdziesięciostopniowy mróz, wypić z mieszkańcami Kołymy trochę wódki. Dlatego reporter rusza w trasę. Albo raczej – w Trasę. Bo łączący Magadan z Jakucją Trakt Kołymski to nie jest zwykła droga. To ponad dwa tysiące kilometrów dziurowej, prowizorycznej nawierzchni, która jest największym cmentarzem świata. Autor „Białej gorączki” wkracza tą drogą w „złote serce Rosji”, spotyka i słucha ludzi po to, by ich niesamowite historie przekuć we wspaniałą, wielobarwną opowieść, w której o lepsze walczą dramatyczne przeżycia więźniów politycznych, pogmatwane losy biednych mieszkańców Kołymy i kapiące złotem bogactwo rosyjskich oligarchów.

„Dzienniki kołymskie” zaciągają dług z jednej strony u klasycznych powieści drogi, z drugiej – u literatury łagrowej. Wszystko, co się w reportażach Hugo-Badera wydarza, wyrasta z tej właśnie tradycji. Narracja podąża kilkoma duktami. Mamy tu klasyczny dziennik podróży, w którym dziennikarz zdaje relację z kolejnych etapów pokonywania Magistrali Kołymskiej. Zapiski dziennikowe przeplatają się z rozdziałami, w których autor opisuje historie spotykanych pod drodze autochtonów, tych, którzy wybrali życie na Kołymie. To „paputczicy”, współtowarzysze drogi, ci, z którymi Hugo-Baderowi – nie tylko w sensie dosłownym – po drodze. Jest jeszcze trzeci trop narracyjny, nielinearny, rozrzucony w kolejnych fragmentach „Dzienników”. To wspomniana narracja historyczna, okruchy opowieści, które – gdy je złożyć w całość – składają się na obezwładniający obraz doświadczenia łagrowego. A prawie wszyscy współcześni bohaterowie mają z gułagiem coś wspólnego – to synowie, córki, krewni, czy znajomi zeków. Albo wręcz sami zekowie, jak Marija Jakowlewna Koszelenko. Jako czternastoletnia dziewczyna spóźniła się do pracy – maszyna urwała jej palec, więc jeden dzień spędziła na zwolnieniu lekarskim. Gdy wróciła do zakładu, przy bramie czekali już strażnicy. Dostała sześć lat z artykułu 58. – gospodarcza kontrrewolucja.

Takich historii w „Dziennikach kołymskich” jest mnóstwo. Splatają się ściśle z losami tych, którzy na Kołymie żyją dzisiaj, w jednej z pięćdziesięciu istniejących tam ludzkich siedzib. Pracują przy wydobyciu złota, są szoferakami, domorosłymi wynalazcami, walczą na czeczeńskich frontach. Harują, by przeżyć w arcytrudnych warunkach. Przyjaźni, szczerzy, do bólu dobrzy – pisze o nich czule Hugo-Bader. Dlaczego żyją na Kołymie? Bo chcą uciec od świata, bo ta jałowa ziemia w swej ponurej beznadziei przypomina pustynię, na którą wychodzimy, by uporać się sami z sobą. Bo nie mieli innego wyjścia albo nie potrafili żyć gdzie indziej. Bo Kołyma jest jak znamię nieusuwalne.

Ale są też inni. Aleksandr Basanski, król kołymskiego złota, który musi posiąść („wziąć pod siebie”) wszystko, co się da: złoto, ludzi, urząd, miasto, organy władzy. A nawet drogę, po której jeździ jak szalony – w końcu to wszystko jego. Potrzebuje tylko publiczności. Tak, jak spotykani na Kołymie zwykli ludzie potrzebują kogoś, kto wysłucha opowieści o życiu w krainie, gdzie złoto wydobywa się tonami.

Gdzieś na drugim planie, w tle tych wszystkich fascynujących historii, Hugo-Bader stawia pytania niezwykle trudne. Na przykład o rosyjską pamięć, która w niektórych pasmach kompletnie zawodzi i nie chce mierzyć się z bolesną przeszłością. „Jak miejscowi mogą nie wiedzieć, gdzie to było?! – pyta dziennikarz, odłamując kawałek drutu kolczastego z resztek gułagu. Dlaczego ich to kompletnie nie obchodzi? Dlaczego tego nie chronią?”. Może wolą bolesną przeszłość wypierać? Może się boją? A może po prostu tkwią już w zupełnie innej rzeczywistości, która nie potrzebuje rozdrapywać dawnych ran. Nie ma tu łatwych wyjaśnień. Autor „Dzienników kołymskich” w żywiole kołymskich przypadków próbuje raczej stawiać pytania.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.