Nie będę ukrywał – zawsze miałem słabość do prozy artystycznej Zbigniewa Kruszyńskiego, do jego eleganckich, przemyślanych zdań, doskonałej składni, językowej pomysłowości i dbałości o szczegóły. Na jego teksty czekam z niecierpliwością, ale i z obawą, bo przecież – myślę zawsze, gdy siadam do lektury jego kolejnej książki – autor „Szkiców historycznych” musi kiedyś napisać rzecz słabą. Tymczasem nic z tego – jego najnowsza powieść nie zepsuje rozpoczętej debiutanckim „Schwedenkräuter” (1995) serii wyśmienitych tekstów prozatorskich, które składają się na dorobek jednego z najbardziej interesujących rodzimych pisarzy.
„Ostatni raport” zachowuje wszystkie dobre cechy pisarstwa Kruszyńskiego, a jednocześnie najmocniej rozwija ulubiony wątek prozaika – uwikłanie człowieka w historię, w skomplikowaną materię rzeczywistości peerelowskiej. W tak zakrojonej perspektywie „Ostatni raport” jest kontynuacją tytułowego opowiadania z tomu „Powrót Aleksandra” (2006), którego główny bohater po powrocie z emigracji rozlicza się ze swoją peerelowską egzystencją.
Wówczas pisarz zajął się głównie problemem niemożności powrotu do przeszłości (ściśle: do siebie sprzed lat), w najnowszej powieści wskazuje na źródłową, by tak rzec, hipokryzję nie tyle socjalistycznego systemu (to sprawa oczywista), co ludzkiej – a może szczególnie polskiej – natury. „Ostatni raport” to proza o paradoksalnej, aporetycznej konstrukcji ludzkiej duszy, w której cnota i występek w jednym stają domu. Ale w pierwszej kolejności jest to powieść – i w tym upatruję jej największej zalety – uchylająca ułatwione sposoby mówienia o PRL-u, znane z literatury lat dziewięćdziesiątych.
Zbigniew Kruszyński „Ostatni raport”.
Wydawnictwo Literackie, Kraków, 232 strony,
w księgarniach od 24 września 2009Centralnym bohaterem „Ostatniego raportu” jest były agent peerelowskich służb bezpieczeństwa, który w retrospektywnej narracji wspomina historię swojego uwikłania we współpracę. Zostaje do niej zwerbowany na studiach, potem – wraz ze swą dziewczyną, studentką ASP – wyjeżdża do Paryża. Wracając, pakuje do plecaka stertę wydanych przez paryską „Kulturę” książek. Znalezione przez celników, sprawiają mu nieco kłopotu, ale to tylko uwiarygodnia go jako agenta – „wiedziałem, że mnie nie wyrzucą, że robią teatr”. Niedługo po tym incydencie otrzymuje propozycję przystąpienia do Studenckiego Komitetu „Solidarności”. Przyjmuje ją i rozpoczyna podwójne życie, znaczone obsesyjnie sporządzanymi raportami.
Narratora nowej prozy Kruszyńskiego cechuje chorobliwa wręcz gorliwość archiwizacyjna – zapisuje wszystko z werystyczną dokładnością. Zdawać się może, iż jego ambicją jest przelanie na karty gęsto zapisywanych notatników dokładnego – w skali 1:1 – odwzorowania rzeczywistości. Nazwy lekarstw, zapachy dezodorantów, rodzaj szwów w spodniach i gumek w majtkach – to tylko pierwsze z brzegu przykłady skali dokładności, jaką odznaczały się donosy studenta polonistyki. „Jak zapamiętać wszystkich, jakiego by trzeba archiwum, ilu archiwistów” – pyta samego siebie retorycznie.
Równolegle z aktywnością kolaboracyjną bohater „Ostatniego raportu” coraz bardziej angażuje się w działalność dysydencką. Załatwia przydziały papieru, kolportuje drugoobiegową prasę, dyżuruje w akademiku. Niepostrzeżenie te dwie role zaczynają się przenikać – bohater Kruszyńskiego donosi, ale i pada ofiarą donosu, pisze skwapliwie raporty, ale w czasie stanu wojennego organizuje w Szwajcarii (dokąd wyjechał na stypendium) pieniądze dla działaczy „Solidarności”. U Kruszyńskiego nie ma jednoznaczności, znanej z najgłośniejszych w nowej prozie przedstawień Polski Ludowej.
Rzekłbym nawet, że „Ostatni raport” to swego rodzaju anty-Madame: w debiutanckiej powieści Antoniego Libery bohater był pięknoduchem kompletnie impregnowanym na wpływ systemu, w nowej narracji Zbigniewa Kruszyńskiego jest nierozerwalnie, fizycznie niemal, związany z państwem socjalistycznym.
Co więcej, Kruszyński pokazuje dobitnie, że ów ścisły związek miał swój doskonale uchwytny wymiar, unieważniający dychotomiczne obrazy rzeczywistości i wskazujący na niemożność bezkarnego romansu z systemem. Nie dlatego jednak, że system infekował wszystkich, ale dlatego, że nie można było igrać z nim bez konsekwencji.
„Nawet najznakomitszy, porażający logiką wywód jest niczym w porównaniu z prostym donosem – powiada narrator „Ostatniego raportu”. – (…) Sonety Baudelaire’a nie są warte jednej prozaicznej wzmianki kwiaciarki ustawionej na placu Solnym. Nawet jeśli nie zostawię po sobie dzieła wiekopomnego (już zostawiłem), to wiem, że każdy mój przecinek, każda moja kropka sięgnęły celu, sięgnęły i przeszyły na wylot”.
To właśnie przerażająca konkluzja – PRL nie tylko nie jest już w nas „ciałem obcym”, ale jest czytelnym znakiem triumfu rzeczywistości in crudo nad figurą artystowskiej alienacji, której istota zasadzała się na mitycznej wierze w możliwości istnienia biografii oczywistych. „Ostatni raport” otwiera dostęp do życiorysów wieloznacznych, zróżnicowanych, nieoczywistych. Kruszyńskiego nie zajmuje sprawa źródła postaw bohatera – prozaik nie rozstrzyga, czy bardziej tu winien opresywny system, czy raczej wewnętrzne wybory donosiciela-opozycjonisty. Autor „Schwedenkräuter” dowodzi czegoś innego – dobry opozycjonista to nie tylko martwy opozycjonista. Dobry opozycjonista może być także wyśmienitym ubekiem. I odwrotnie.
Gdzieś na marginesie perypetii bohatera pojawiają się w „Ostatnim raporcie” kwestie, które osadzają narrację w kontekście najnowszych sporów o przeszłość. Mamy tu zatem uwagi o niewiarygodności list agentów, pobieżności ubeckiej dokumentacji i personalnych pomyłkach. Przeglądający IPN-owskie katalogi bohater Kruszyńskiego drwi z ich wiarygodności. Ta najbardziej publicystyczna warstwa powieści wikła pisarstwo prozatorskie Zbigniewa Kruszyńskiego w publiczny dyskurs o administrowaniu przeszłością i jest zapewne najsłabszym rejestrem „Ostatniego raportu”. Bez względu jednak na nią, trzeba go przeczytać.