H.Klimko-Dobrzaniecki, „Bornholm...”

Artur Madaliński

Hubert Klimko-Dobrzaniecki opowiada dobrze, tylko za dużo naraz. No i nie przejmuje się kobietami – jego bohaterami są mężczyźni alfa, potrzebujący tylko seksu i dobrej strawy

Jeszcze 1 minuta czytania

W głęboką konfuzję wpędziła mnie lektura najnowszej powieści Huberta Klimko-Dobrzanieckiego. Z jednej strony „Bornholm, Bornholm” jest błyskotliwym świadectwem rzadkiego w rodzimej prozie talentu narracyjnego, z drugiej zaś – dowodem na to, że brak dyscypliny może osłabić najlepiej nawet opowiedziane historie. Proza ta jest także – w planie problemowym – mocno androcentryczną wersją rzeczywistości, w której kobieta sprowadzona jest do roli seksualnego fetyszu i dostarczycielki rozkoszy.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki, „Bornholm,
Bornholm”
. Znak, Kraków, 240 stron,
w księgarniach od 2 lutego 2011
Nową książkę prozatorską autora „Kołysanki dla wisielca” tworzą dwa równoległe wątki. Pierwszy to historia Horsta Bartlika – niemieckiego nauczyciela biologii – którego największym problemem jest erotyczny chłód, ogarniający coraz bardziej jego małżeństwo. We wrześniu roku pamiętnego rozpoczyna się wojna i niedługo potem Horst zostaje powołany do służby wojskowej, którą odbywa na tytułowej wyspie. W międzyczasie skromny pedagog wyrusza do sudeckiego pensjonatu, gdzie spędza upojną noc z poznaną kilka godzin wcześniej profesorową. Natomiast już w mundurze Wehrmachtu Bartlik wdaje się w romans z Gudrun, autochtonką z wioski na Bornholmie.

Dziewczynka, będąca owocem tego wojennego uniesienia, powraca w drugiej nici narracyjnej jako pozostająca w śpiączce matka, którą odwiedza bezimienny syn. Ten zaś traktuje wizyty w szpitalu jako okazję do rozwijania coraz to nowych opowieści, kierowanych w kompensacyjnym, freudowskim zapamiętaniu pod adresem toksycznej i apodyktycznej matki. „Lekarze mówili, żeby opowiadać, jak najwięcej opowiadać”. Więc opowiada. O wszystkim – o przygodach z dzieciństwa, ślubie, perypetiach w Anglii (wyjechał tam i mieszkał przez wiele lat), nieudanym małżeństwie, śmierci dwóch synów, kupowaniu domu, swoich znajomych alkoholikach i całej masie innych rzeczy.

Klimko-Dobrzaniecki to – bez dwóch zdań – opowiadacz z najwyższej półki. Obydwa wątki przeplata mistrzowsko, umiejętnie dozuje napięcie, przycina poszczególne epizody tak, że mamy do czynienia z krótkimi spięciami narracyjnymi, które rozbłyskują i gasną po to tylko, by rozbudzić tęsknotę za kolejną ewokowaną historią. W kilku co najmniej momentach (jak chociażby w opowieściach o zmarłych synach) pisarz porusza się po niebezpiecznym terytorium, wyznaczanym przez kulturową tabuizację i, by tak rzec, naturalny opór języka. Po takich regionach wielkiej herezji poruszać należy się z gracją, pozwalającą uniknąć banału. I Klimko-Dobrzaniecki w pułapkę trywialności nie wpada – przeciwnie nawet, bywa czuły, miejscami pewnie sentymentalny, ale jest też w swojej narracyjnej bezpośredniości przekonujący.

W czym zatem kłopot? Ano w tym, że historii składających się na synowski monolog jest zbyt dużo, że wylewają się przez głębokie gardło narratora i rozbijają kompozycyjną spójność „Bornholmu…”, że ich nadmiar przytłacza, bo nie da się opowiedzieć świata na kilkudziesięciu stronach. W efekcie lektura tej powieści przypomina zmagania z tortem, którego – choć rozpływający się w ustach i pyszny – w całości zjeść nie sposób.

Jeśli jest w tej smakowitej prozie łyżka dziegciu, to jest nią na pewno kwestia kobiet. „Bornholm-Bornholm” to proza przede wszystkim o sprawach rodzinnych – zawikłanych, mrocznych, wstydliwych relacjach, łączących matki z synami, mężów z żonami, czy ojców z córkami. Najwyższą instancją są tu na pierwszy rzut oka kobiety, które – zgodnie z tradycyjnymi wykładniami – stoją na straży rodzinnego miru i codziennego krzątactwa.

W istocie jednak pępek świata stanowią mężczyźni – to oni wybierają kochanki, „prowadzą profesorowe do niebios”, kładą na biurkach swoje sekretarki („nie chcemy żadnych śladów”), płodzą dzieci wiejskim, czerstwym dziewczynom. A potem wracają do swoich żon, wmawiając im, że je kochają. Tego wszakże tym męskim samcom alfa trzeba – dobrego seksu i podanej na czas strawy. Świat post coitum trzeba więc przeczekać. Nawet jeśli cena jest wysoka.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.