Historia musi mnie
sponiewierać

Rozmowa z Jackiem Hugo-Baderem

Małgosia Szejnert mówiła, że kiedy przynoszę jej tekst, wie, że nie będzie się nudzić. I wie, że po moim tekście może być potężnie wkurwiona

Jeszcze 6 minut czytania

IGA GIERBLIŃSKA i EDYTA HETMANOWSKA: Powiedział Pan kiedyś, że dziennikarstwo powinno naprawiać świat…
JACEK HUGO-BADER: Tak, ale to bardzo niekonkretne naprawianie świata. Dziennikarze są czwartą władzą. Pokazują, gdzie coś nie hula. Dlaczego reporterzy zajmują się okropnościami, opisują tylko nieszczęśliwe zdarzenia? Muszą wskazywać miejsca, w których dzieje się jakieś nieszczęście. To są może komunały, ale taka jest prawda. Nieszczęście jest bardziej fotogeniczne, niż ludzie, którym się wszystko udaje.

Czy nie grozi to zobojętnieniem?
Tak jak lekarz onkolog – reporter musi zobojętnieć.  Stary reporter musi zobojętnieć, ciągle grzebiąc się w nieszczęściach. Może nie zobojętnieć – użyłem złego słowa – ale przywyknąć. Gdyby reporter znieczulił się, powinien zmienić zawód. Kim byłby reporter, który nie czuje?

Jacek Hugo-Bader

Urodził się w 1957 r. w Sochaczewie. Podróżnik, reporter, pisarz. Od 1990 r. związany z Gazetą Wyborczą. Miłośnik Rosji. Jak sam mówi, podróż jest dla niego największą przyjemnością. Azję przemierzył na rowerze, jezioro Bajkał przepłynął kajakiem, samotnie, łazikiem dotarł z Moskwy do Władywostoku. Jego książka „W rajskiej dolinie wśród zielska“ była nominowana do nagrody NIKE. Laureat nagrody Grand Press (1999, 2003) oraz głównych nagród Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Jest współautorem filmu dokumentalnego „Jacek Hugo-Bader. Korespondent z Polszy”.

A jeśli reporter przyzwyczai się, czy nie grozi to z kolei tym, że przestanie zauważać nawet nieszczęścia, które dla niego okażą się normą?
Istnieje takie niebezpieczeństwo. Mając je na uwadze, w pewien sposób pokierowałem własnym życiem. Dostałem kiedyś propozycję, żeby zostać stałym korespondentem w Rosji. Odmówiłem, bo obawiałem się, że przestanę się dziwić i zauważać.  Za każdym razem, kiedy jadę do Rosji, wszystko mnie dziwi i to dziecięce zdziwienie w sobie pielęgnuję.  Ryzyko przywyknięcia jest jednak stosunkowo małe, ponieważ co dwa, trzy tygodnie kompletnie zmieniam temat, wchodzę w nową rzekę. Wyspecjalizowałem się w Rosji, ale nie mam swojego tematu, tylko kierunek świata. Idę tam i myślę cyrylicą – nic więcej.  Czuwam nad umiejętnością dziwienia się. Cenię w sobie to, że umiem pytać jak sześciolatek.  Ludzie są zaskoczeni, że zadaję takie banalne pytania.

A zdarzało się Panu
wchodzić dwa razy to tej samej rzeki, przygotowywać  materiał na ten sam temat?
Nie, choć mam takie plany. Jeszcze raz zająć się  tym samym tematem i  tymi samymi bohaterami po latach. Strasznie mnie podnieca upływ czasu. Co u nich słychać po kilkunastu latach? Do tej pory tego nie zrobiłem. Mam tyle fantastycznych tematów, pomysłów, że starczyłoby mi na dwa, trzy życia. Dlatego do tej pory szkoda mi było robić dwa razy to samo.

Do jakich tematów zamierza
Pan powrócić?
Wolę to zatrzymać dla siebie. W naszej branży złodziejstwa się zdarzają.

Rozmyśla Pan
o swoich bohaterach?
To jest pytanie, na które nie lubię odpowiadać. Niestety jest tak, że reporter wykorzystuje i porzuca bohatera, jak podstarzałą narzeczoną, z którą na wszelki wypadek się nie ożenił, a teraz nie jest już potrzebna. Mnie nawet mózg się do tego przystosował, wypracował sobie niewiarygodny talent delejtowania z pamięci  ludzi, z którymi pracowałem. Klikam „delete” i znikają. A ponieważ mój mózg nie jest tak świetnie zaprogramowany, popełnia pomyłki. Miesza życie prywatne ze służbowym. Bywa, że wyrzuca z pamięci prywatne znajomości. Spotykam czasami kogoś i nie mam pojęcia, czy go znam z powodów służbowych czy prywatnych.

Jakich historii nie zapomni Pan do końca życia?

Jest parę takich historii. Pani Wioli, matki Szymona, do końca życia nie zapomnę. Pisałem o niej, kiedy pracowałem nad tekstem o ludziach, którzy ponieśli w życiu gigantyczną stratę. Pani Wiola straciła syna w lawinie pod Rysami. Jej opowieść będzie siedziała we mnie zawsze. Podobnie rozwaliła mnie pani Teresa Majchrzak, opisałem ją w tekście „Madonny polskie”. To matka Piotra, chłopca, którego ZOMO zabiło w Poznaniu na ulicy. Opowiedziała mi tę historię… jak przychodzi do szpitala, gdzie umiera jej syn… Poryczałem się, kiedy mi to opowiadała, poryczałem się, kiedy odsłuchiwałem kasetę i kiedy o tym pisałem. W życiu nie słyszałem tak dynamicznej opowieści. Moje relacje z bohaterem są intensywne, ale krótkotrwałe. Historia musi mnie sponiewierać a bohater złapać za gardło, wsadzić mi rękę do środka, do bebechów, mocno ścisnąć i jeszcze zatargać. Łaknę jak kania dżdżu takich historii.

Jak otwiera Pan swoich bohaterów, jak do nich dociera? Powiedział Pan, że kontakt jest intensywny i krótkotrwały, a przecież ludzie nie są z natury otwarci.

Bóg mnie obdarzył umiejętnością słuchania i rozmawiania z ludźmi. Otwieram ich, tak, ale sam też się otwieram. Odkręcam się jak słoik. Jak ktoś specjalnie nie chce się otworzyć, to arrivederci Roma. Nie muszę z tym bohaterem pracować.  Oczywiście, mam bohaterkę, nad którą pracuję latami, żeby zechciała się otworzyć, żeby ze mną usiadła i pogadała. Mam parę takich bohaterek i paru takich bohaterów. Coś musi się stać u nich, żeby powiedzieli tak. Co jakiś czas dzwonię i mówię „no i co, pani Jolanto, może już czas?”.  Chcę zrobić z nią normalny wywiad. Odmówiła mi, ale nie definitywnie, powiedziała, że to nie jest ta pora, więc będę spokojnie czekał. Zawsze, kiedy wymyślę temat, zakładam teczkę. Podpisuję ją i co jakiś czas ona pęcznieje. Myślę nad tym, czuwam, pamiętam o bohaterze. Jeden z nich umarł, a nie skonsumowałem tematu. Nie mogę sobie tego darować.

Cierpliwość jest Pana mocną stroną.
Nie. Nic nie mogę zrobić, kiedy człowiek mi odmawia. Stosunek z bohaterami jest intensywny. Wygląda na to, że jesteśmy ciut-ciut od tego, żeby się zaprzyjaźnić, a nie ma takiej możliwości.

Nie dopuszcza Pan do tego, czy nie chce?

Zabrzmi to fatalnie, ale to kontakt jednorazowy. Bohater to człowiek do wykorzystania tematycznego. Nie mogę się zaprzyjaźnić z każdym bohaterem. Napisałem kilkaset tekstów, to jest parę tysięcy ludzi. Jakbym chciał nimi wszystkimi zaludnić głowę, to łeb by się rozleciał w drobny mak. Poza tym nie wiem, czy to jest profesjonalne – zaprzyjaźnić się z bohaterami.  Madzia Grochowska mówi, że to ma być absolutny dystans, żadnego przechodzenia na ty, pytanie, odpowiedź, do widzenia. U mnie jest inaczej, ja się do nich przytulam. Być może, że to ich zbija z pantałyku, że oni sobie coś więcej wyobrażają, czasami widzę w oczach ludzi coś takiego, jeżeli nam się za fajnie rozmawia. Co z tego wyniknie? Co z tego będzie? A ja wiem, że nic nie będzie…

Czasami moi bohaterowie to brylanty, ja się w nich zakochuję. Nie można się w profesorze Szumnym nie zakochać. To jest jeden z najpiękniejszych ludzi, jakich w życiu widziałem. Wiedziałem, że muszę spotkać tego człowieka i z nim pogadać. Poryczeliśmy się parę razy. To nauczyciel, któremu zginęły dzieci w lawinie pod Rysami. Prowadził wycieczkę, a lawina urwała się za nim, dzieci zginęły, a on przeżył. Czy może nauczycielowi przytrafić się coś straszniejszego? Gdyby takie nieszczęście się nie wydarzyło, żaden dziennikarz by do Szumnego nie poszedł pogadać, mimo że on przedtem też był nauczycielem-brylantem. Ta historia pokazała, że mamy do czynienia z współczesnym Korczakiem, tylko że tamten mógł zginąć, a ten nie miał takiego wyboru, choć oddałby wiele, żeby zginąć pod tą lawiną. Jakby kiedyś  stawiano w Polsce pomnik nauczyciela, to by trzeba było odlać w brązie profesora Szumnego z Tychów. Dopiero później wymyśliłem, że muszę napisać tekst o polskich nauczycielach, od razu założyłem teczkę pt. „Nauczyciel polski”  i powiedziałem, że muszę znaleźć jeszcze czterech, pięciu bohaterów o podobnym ciężarze gatunkowym.

Konstruktor
karabinu Kałasznikow ogłuchł. Choroba zawodowa. Na jaką chorobę zawodową cierpią reporterzy?
Średnia długość życia amerykańskiego dziennikarza to 48 lat. Dawno powinienem nie żyć. Nie uważam, żeby dziennikarze amerykańscy pracowali intensywniej niż Polacy. Choroby zawodowe reportera? Duszebne. Strasznie cierpimy z powodu urażonej dumy, ambicji zawodowej, niedocenienia. Jak strasznie są liczone Pressy! Jestem pewien, że każdy reporter oddałby parę lat życia, żeby tego Pressa dostać. Każdy ma  swoją wrażliwość, przeżywamy wszystko z bohaterami, to się ładuje w człowieka.

„Biała gorączka”

Podróż przez Imperium z perspektywy wałęsającego się psa, bo jak sam autor mówi: „Nie patrzę na świat z góry. Nie umiem przeprowadzić dużej analizy, ale umiem opisać płytki chodnikowe wszystkimi zmysłami. Mam węch jak owczarek niemiecki. Świat pełen pijaków, narkomanów i prostytutek to nie obrazek z biura podróży, to nie miejsce dla grzeczych dziewczynek”. Tylko reporter-chuligan, jak nazywa siebie Jacek Hugo-Bader, nakłoni ludzi opętanych białą gorączką do zwierzeń. Książka ukazała się w 2009 roku w Wydawnictwie Czarne. Pisaliśmy o niej w „Dwutygodniku”.

Mariusz Szczygieł napisał we wstępie do „Białej gorączki”, że Ryszard Kapuściński opisywał Imperium z lotu ptaka, a Pan opisuje Imperium z perspektywy wałęsającego się psa. Odpowiada Panu takie porównanie?
Szalenie! To przepiękny komplement. Oczywiście, że lepiej węszyć. Jestem reporterem trotuarowym. Nie salonowym. Opisuję świat z perspektywy trotuaru. Idę po trotuarze, czasami mi się noga omsknie, wpadnę do rynsztoka, wstanę, otrzepię się i idę dalej. Mnie interesują doły, niziny społeczne. Nie interesuje mnie polityka, chyba że jest to folklor polityczny. Mnie bardziej interesują odrzuceni niż wybrani. Czy profesor Szumny to jest człowiek odrzucony czy wybrany? Pan Bóg go wybrał, obdarzając go niewiarygodnym pięknem i talentem pedagogicznym. Nie mógł go bardziej doświadczyć jako człowieka i nauczyciela. Kim on jest? Na szczęście nie muszę odpowiadać na to pytanie, ważne, że umiem je sobie zadać. Nie patrzę na świat z góry. Nie umiem przeprowadzić wielkiej analizy, ale umiem odebrać płyty chodnikowe wszystkimi zmysłami. Mam węch jak owczarek niemiecki.

Czasami, widząc
szczegóły, nie widzi się całości
To może być zarzut w moim przypadku. Nawet to w sobie lubię, że jestem taki nieporadny w dostrzeganiu całości. Mam kłopot, kiedy zapraszają mnie na różne spotkania dotyczące Rosji. Bo niby jestem specjalistą od Rosji. A jaki ze mnie specjalista? Po prostu tam jeżdżę i opisuję ludzi, w dodatku z poziomu chodnika. Niewiele mogę o Rosji powiedzieć.

Czy w trakcie pracy myśli Pan o czytelniku?

Któryś zwój w moim mózgu o nim myśli. Kiedyś napisałem tekst tylko dla dzieci. Udało mi się opisać w nim orgazm jako sztorm na Morzu Sargassowym. Pisałem dzieciom o tym, że ich rodzice czasami mają taki moment w życiu, że tak mocno się przytulają, że powstaje sztorm. Przez wiele lat pisałem reportaże pod swoją szefową, Małgosię Szejnert, ona była moim uniwersalnym czytelnikiem. Małgosia mówiła, że kiedy przynoszę teksty do redakcji, to ona wie, że nie będzie się nudzić. Przede wszystkim wie, że po moim tekście może być potężnie wkurwiona.

Dopuszcza
Pan elementy fikcji w reportażu?
Nie. Rozumiem, że może być bardzo ważny powód, żeby zakamuflować bohatera, albo napisać, że była inna pogoda. Bardzo trzeba z tym uważać, raz sobie pani pozwoli na taki skok w bok od prawdy, a później już kilometr od niej odejdzie i to już nie będzie prawda, ale całe kłamstwo. Podpisuję się obiema rękami pod zdaniem, które kiedyś wypowiedział Kapuściński: nie po to jadę na drugi koniec świata, spędzam tam długie miesiące, żeby mi się zgadzały szczegóły i duperele. Bohater ma prawo do tworzenia fikcji i może opowiadać mi przeróżne historie, baśniowe, ale nie są to historie zmyślone przeze mnie. Kiedy pisałem o szamanach, pojawiły się tam elementy bajkowe, anioły. Czytelnik może w to wierzyć lub nie, ale bohater, który mi to opowiada, głęboko w to wierzy i ja o tym piszę. Że świat jest pełen duchów.

Jakiego ducha ostatnio Pan spotkał?

Babci Natalki. Panie akurat weszły do domu i w kuchni zabrzęczały garnki bez powodu. Jestem do tego przyzwyczajony. U nas takie rzeczy się zdarzają. To jest ukochana babcia mojej żony i zawsze jej pilnuje. Od kiedy pierwszy raz byłem u mojej żony, to mnie uprzedziła, że duch babci z nią jest i będzie robił takie różne rzeczy, np. przewracał szkła w szafach. Wczoraj drzwi do piwnicy same otworzyły się na oścież.

A Pański anioł
stróż? Z „Białej gorączki” dowiadujemy się o nim od szamanki.
Moim aniołem stróżem jest moja babcia Irena z długim warkoczem. Zmarła przed moim urodzeniem. Mojego ojca zamknięto w więzieniu i w tym czasie stracił rodziców. Miał 18 lat, to dramatyczna historia rodzinna. Babcia umierała z rozpaczą w sercu. Kiedyś napiszę o tym powieść, ale dopiero jak będę na emeryturze.

Brał Pan udział w obrzędach szamańskich. Co Pana w nich najbardziej zdziwiło? Każdy ma jakieś wyobrażenie na ich temat…

Kiedy pojechałem na Syberię i zacząłem oglądać szamusów, zrozumiałem, że to indiańscy szamani. Nawet melodia ich monotonnego, smutnego, przerażającego śpiewu jest taka sama, mają identyczne stroje, pióropusze na głowie, identycznie skonstruowane bębny, dym jest podstawowym, oczyszczającym narzędziem ich pracy. To mnie poraziło później, kiedy czytałem historię ludów syberyjskich. Te ludy zaludniły obie Ameryki.

Jacek Hugo-Bader w trakcie rowerowej
podróży po Tybecie, na przełęczy Trola,
5050 m n.p.m. Fot. Michał Hugo-Bader
W jakich
butach Pan podróżował?
Najpierw podróżowałem w swoich ukochanych zimówkach. Mam je kilkanaście lat i nie chcą się skończyć. Są na mnie troszeczkę za małe, ale co tam. Ubóstwiam je, ponieważ wiele razem przeszliśmy w sensie dosłownym i przenośnym, a odziedziczyłem je po moim synu.

Na początku  to dzieci dziedziczą  ubrania po rodzicach, a potem jest odwrotnie. Pojechałem w nich na Sybir. Bardzo dobrze się spisały. Przerwałem podróż z Moskwy do Władywostoku i przyjechałem do domu na święta. Po świętach  wróciłem na szlak. Zabrałem inne. Idiota, oczywiście. Wziąłem  swoje ulubione buty trekingowe, ciężkie, ze sztywną podeszwą. Żałowałem przez następne dwa miesiące, strasznie marzłem. W samochodzie potwornie marzła mi lewa noga, więc kupiłem walonki. Kiedy byłem na Jamale, moi koczownicy na szczęście dali mi swoje gumofilce.

Już na początku Pańskiej syberyjskiej podróży zepsuł się Panu
odtwarzacz CD w łaziku. Nie mógł Pan słuchać płyt. Jaką muzykę ze sobą Pan zabrał?
Poprosiłem syna, żeby mi nagrał. Na płycie było wszystko: od Beethovena do Metalliki.

Był Pan hipisem?

Tak, dlatego pisanie o ruskich hipisach było dla mnie tak przyjemne. Jestem hipisem w głębi serca.  Nie chodzi o wygląd. Kiedyś byłem przekonany, że jak zapuszczę włosy, założę dzwony, koraliki na szyję i na rękę, to już będę hipol.  Bycie hipisem to dusza, niewiarygodne umiłowanie wolności, to co mam w sobie. Dlaczego zaangażowałem się w obalanie komuny? Nie mogłem wytrzymać niewoli, czułem się sponiewieranym człowiekiem. Chciałem żyć w wolnym kraju. Już sam bunt przeciwko niewoli dawał mi dużą dozę wolności. Moją żonę poznałem w ten sposób za czasów wojny jaruzelskiej. Moja struktura podziemna miała jakąś wsypkę i trzeba było się poukrywać. Ukrywałem się u mojej żony. Nie znaliśmy się. Wtedy poznałem babcię Natalkę.

494


A
co Pan ma na ręku?
Koraliki i różne sznurki, nitki. Koraliki dostałem od córki, to są rzeczy niezdejmowane, co jakiś czas któryś z nich się przerywa. Każdy z tych sznurków jest na jakąś intencję, na wyjazd, na szczęście, przed maratonem. Jeden dostałem osobiście od Dalajlamy. Nie wiem, który… Czyżby zginął sznurek od Dalajlamy? Tak! Nie mam sznurka od Dalajlamy…! Nawet nie zauważyłem. Jak sznurek zginie i nie zauważy się tego, to też dobrze. To był długi czerwony sznurek. Buddyści nazywają go strażnikiem. Szkoda… tyle lat.

Wspomniał Pan o walce z komuną i umiłowaniu wolności.
Kiedy jedzie Pan do Rosji, gdzie opowiadają z nostalgią o Związku Radzieckim, nie drażni to Pana?
Drażni, ale reporter zawsze musi próbować zrozumieć swoich bohaterów, może też pozwolić sobie na dyskusję i często w moim przypadku tak się to kończy. Choć już nie popełniam takich błędów jak z Kałasznikowem. Jak ja mu dałem popalić! Po dwóch godzinach mnie wyrzucił i skończył się wywiad, a powinienem był u niego dwa dni siedzieć. To był mój pierwszy wyjazd zagraniczny jako dziennikarza. Zamiast słuchać go cierpliwie i pomagać mu snuć opowieść, sprawiłem mu przykrość i wywalił mnie za drzwi. Nikogo nie interesuje, co ma do powiedzenia Bader, bo on jest zaledwie reporterem, ale wszystkich interesowałoby, co można wyciągnąć z duszy Kałasznikowa, który żył w takich niesamowitych czasach. To jest postać przez duże „p”, a głupi Bader dyskutuje z kimś takim i dociska go do ściany.

Czym dla Pana jest podróż?

Największą przyjemnością. Nagrodą. Nie liczy się cel podróży. Liczy się, żeby być w podróży. A potem skonsumować to dziennikarsko. Byle nie spocząć na laurach, ale atakować, walczyć, iść do przodu. Aczkolwiek, po sportowemu, lubię znaleźć się na mecie.

Jaki smak lub zapach zapamiętał Pan z 
podróży do Władywostoku?
Mam swój ulubiony zapach. To zapach dymu z ogniska. Myślę, że w poprzednim życiu byłem kimś, kto przesiadywał przy ogniu. Ewenkowie przed moim wyjazdem urządzili piknik w tajdze. Zima, mróz taki, że woda w kolanach zamarza. Rozpaliliśmy ognisko na środku rzeki. Piknikowaliśmy, wypiliśmy browarka, wódeczkę. Jedliśmy chrapy i mózg łosia z patelni. Już nawet nie pamiętam, o czym gadaliśmy, ale czułem się wtedy z nimi jak w niebie. Przy 40-stopniowym mrozie usiedliśmy w słońcu. W cieniu mróz cię kąsa, a w słońcu od razu kurtkę rozpinasz. Niczego więcej nie trzeba.

Kiedyś powiedział Pan, że w poprzednim wcieleniu był Pan kobietą, a 
teraz, że kimś, kto przesiaduje przy ognisku, czyli kobietą siedzącą przy ognisku, może szamanką?
Być może byłem psem! Mam bardzo dużo psich zachowań. Aż wstydzę się paniom o tym powiedzieć. Wszystko, co wezmę do ręki, muszę powąchać. Badam smakami. Mam bardzo dobry węch. Świetnie rozumiem psy. Miałem dwa psy, jeden z nich niedawno umarł. Umiałem sterować ich myślami. Biegliśmy po lesie, dziesiątki różnych ścieżek, skrzyżowań, one biegną, widzę je przed sobą i decyduję, w którą stronę skręcą. One to wyczuwają, ale myślę, że tak jest w stadach.

W jakiej sytuacji
czuł Pan największy strach w trakcie podróży opisanej w „Białej gorączce”?
Z pewnością było nieprzyjemnie, kiedy miałem wypadek samochodowy. Kiedy człowiek turla się w samochodzie, towarzyszy temu krótki, zwierzęcy strach. Zupełnie innego rodzaju jest strach ciągły, z którym się nie rozstajesz, że coś ci się nie uda, samochód się zepsuje, staniesz pomiędzy miastami – tak się zresztą stało – musisz przenocować w 40-stopniowym mrozie – bałem  się czy się obudzę. Cały czas bałem się, że po drodze spotkam złych ludzi. Nigdy nie miałem w swoich podróżach nieprzyjemnego zdarzenia, nigdy nie spotkałem bandytów, którzy chcieliby mnie zabić…

„W rajskiej dolinie wśród zielska”

Tytułowa rajska dolina to były Związek Radziecki, z sentymentem wspominany przez bohaterów reportaży. To jedyne miejsce na świecie, w którym konstruktor kultowego, najbardziej rozpowszechnionego na świecie karabinu kałasznikow nie jest bogaty, gdzie nie należy odmawiać wypicia alkoholu, a w podroży można spotkać bandytów, którzy goszczą przyjezdnego. Jak to się mówi u nas: co kraj, to obyczaj… Wznowienie książki 17 lutego ukaże się w Wydawnictwie Czarne.

W książce „W rajskiej dolinie…” opisał Pan takich, którzy goszczą
Właśnie. Ale ciągle boję się tego, że spotkam zwyrodnialców, którzy będą chcieli mnie obrabować i zabiją dla pieniędzy. Dlatego zawsze jestem bardzo czujny. Wiem, jak nie rzucać się w oczy. Umiem wtopić się w tłum. Przestraszyłem się niewiarygodnie, kiedy byłem na Bajkale, miałem pod sobą kilometr wody i nagle lód pode mną huknął, później do mnie dotarło, że to jest normalne zjawisko. Kiedy byłem w Czeczenii, wybuchł autobus pełen ludzi, który jechał przed nami. Trafiła go rakieta. Rozleciał się na moich oczach w drobiazgi. Nie zdążyłem się przestraszyć. Po latach zrozumiałem, ile miałem szczęścia. Raz straciłem czujność, kiedy upiłem się nad Bajkałem z chłopakami. Wtedy mnie okradziono. Po rosyjsku mówi się: rozsłabiłem się i straciłem czujność. Dla mnie najważniejsze jest to, co w trakcie podróży uzbieram, zapiski, nagrania, zdjęcia. Mogłem to stracić. Nie zauważyłem, kiedy ktoś wyniósł mój plecak z namiotu, ale torba z tymi najświętszymi dla mnie rzeczami wypadła z tego plecaka. Palec Boży!

W książce
„W rajskiej dolinie…” napisał Pan, że Rosjanom właściwie nie odmawia się wypicia alkoholu…
Zależy od sytuacji. Czasami odmawiam, jeżeli nie muszę. Ale bardzo często muszę. W Polsce dla śmiechu mówi się, że kto nie pije, ten kapuje, a w Rosji to jest mądrość życiowa. Kto nie pijot, ten stuczit. Mogę i lubię się napić, ale nie muszę. Ale w takiej intensywnej delegacji ile można? Mam po parę spotkań w ciągu dnia. Strasznie intensywnie pracuję w delegacjach od świtu do nocy, chcę się wszystkim nasycić. Zbliża się koniec, wtedy już lawinowo napływają do ciebie wszystkie adresy, telefony, miejsca, które musisz odwiedzić i latasz między tymi ludźmi jak wariat.

Rozdziały w „
Białej gorączce” przeplecione są fragmentami z książki „Reportaże XXI wiekuMichaiła Wasiljewa i Siergieja Guszczewa. Pokusił się Pan o literacką grę
Tak. Dla kontrastu i dla śmiechu, żeby pokazać jak rozmijali się z prawdą. Ale przecież nie zawsze. Przewidzieli istnienie Internetu i telefonów komórkowych – w 1957 roku.

Ważna jest dla
Pana ta książka? Sugeruje Pan, że w dniu Pańskich urodzin, w  1957 roku, Wasiljew i Guszczew otrzymali od redaktora naczelnego „Prawdy” polecenie opowiedzeniaprzyszłościZSRRroku 2007. To bardzo ładne uzasadnienie Pańskiej podróży.
To fantastyczny pomysł i haczyk do kontynuacji tematu i pojechania tam po 50 latach. Zainspirowała mnie ta książka do napisania czegoś takiego. Chciałbym mieć teraz duży projekt przed sobą, nie potrafię robić rzeczy drobnych, błahych. Już łeb mi się kręci, co by tu zrobić, tym bardziej, że mam poczucie upływu czasu. Lada moment może zdrowia nie starczy. Chciałbym chociaż dyszkę mniej mieć. Tyle mi brakuje.

I teraz słyszę w Panu kobietę

Tak, ale to nie jest krygowanie. O tyle za późno zacząłem być reporterem, ale to był też najlepszy wiek, żeby zacząć. Trzeba mieć coś w plecaku, dostać po łbie i mieć życiowy garb, zanim się człowiek zacznie brać do pisania reportażu o innych ludziach. Trzeba nauczyć się rozumieć ludzi.  Jeśli masz napisać o człowieku, którego życie skopało, nigdy go nie zrozumiesz, jeżeli ciebie życie parę razy nie kopnęło.

Jaka wartość jest dla Pana najważniejsza w życiu?

Miłość. Kocham moich bohaterów. Przytulam się do nich, umiem się w nich zakochać. Staję na głowie, żeby coś dobrego w nich znaleźć, nawet kiedy piszę o najgorszych zbrodniarzach. Myślę teraz o konkretnym bohaterze. Zrobił rzecz niewyobrażalną. Kiedy wszedłem do niego do celi, pierwsze co poczułem, to litość. Było mi go żal, mimo że wiedziałem, co nawyczyniał. Zaczął wyjmować cały swój majątek, który miał w kieszeniach. Od kilkunastu lat siedział w izolatce. Wyjął spinacz biurowy, kawałek gazety, zepsutą temperówkę, chustkę. O każdym przedmiocie dużo mówił. Powiedział mi, że zawsze kiedy u nich w więzieniu, w Wołowcu, jest kapusta kiszona na obiad, to pada deszcz. Taką zauważył prawidłowość, czary. I to wcale nie było bez sensu powiedziane. Kiedy pada deszcz, to intendent nie jedzie na targ po świeże warzywa, tylko wyjmuje z piwnicy kiszoną kapustę. Kilkanaście lat to obserwował, jego własne Eureka, nie zmarnował czasu.

Rozmowa  nie była autoryzowana. Jacek Hugo-Bader podkreślił, że ufa dziennikarzom, z którymi zgodził się spotkać na wywiad. Jest przeciwnikiem autoryzacji.

o niej w „Dwutygodniku”.strong/strong