IGA GIERBLIŃSKA, EDYTA HETMANOWSKA: Wspominał Pan kiedyś o dziennikach swojej matki. Czy jej zapiski służą Panu w pracy, przy pisaniu?
KEITH BOTSFORD: Dzienniki mojej matki zaczynają się od roku 1948 i ciągną się aż do momentu, kiedy trafiła do szpitala. To bezosobowe notatki dotyczące tego, z kim jadła lunch, kogo spotkała na obiedzie. To raczej moja babcia Alda miała talent do pisania, tyle że chodziło o listy – takie, jakie w tamtych czasach pisano. Trzy tysiące jej listów jest w Mugar Library na Uniwersytecie w Bostonie.
Dlaczego pisał Pan pod pseudonimem I.I. Magdalen?
Keith Botsford, rys. Magda BuczekLubię pseudonimy. Używanie ich ma swoje podwójne uzasadnienie. Po pierwsze – pseudonim chroni twoją osobowość przed natrętną analizą tych, na których najmniej ci zależy. Dzięki temu szanowana jest twoja prywatność, która dla mnie jest bardzo ważna. Po drugie – chodzi o zasady i politykę publiczną. Czy zastanawiałaś się kiedyś, czy twoja torebka będzie wartościowa, jeśli nie będzie posiadała logo Gucciego? Jeśli dziesiątej kantaty nie skomponowałby Bach, ale jakiś jego daleki krewny, słuchałabyś jej? Takie same zasady rządzą literaturą. Reputacja jest cenna, ale razem z Saulem [Bellowem – przyp. red.] wierzyliśmy w to, że dla czytelnika byłoby lepiej, gdyby mógł samodzielnie ocenić pisarza i go określić. Dlatego nasze drugie czasopismo nosiło tytuł „Anon”. Zrobiliśmy listę pisarzy, którzy w nim publikują, jednak autorzy nie byli podpisani pod swoimi tekstami. Latour, rocznik 1961, będzie wyjątkowo smakować nawet bez etykietki. Snoby mogą nie płacić 12 tysięcy dolarów za butelkę, bo tyle jest wart teraz, albo mogą. Etykietki może w ogóle nie być, a oni i tak nie poczują różnicy.
Czy dzisiaj motto Saula Bellowa o tym, że należy chwycić czytelnika za rękę i zaprowadzić go, gdzie się chce, jest wciąż aktualne? Czy to rzeczywiście jest takie proste?
Niełatwo to osiągnąć. To zależy od siły przekonania pisarza, że czytelnik chce czytać jego książki i iść tam, gdzie go poprowadzi. Saul, jakby nie było, strawił kawał Swedenborga i Arystotelesa, co widać w jego stylu, ale zrobił to tak, by zwabić czytelnika. Fałszywego pisarza łatwo poznać po jego pragnieniu pokazania, jakim to jest wielkim mędrcem, a właściwie – o ile jest mądrzejszy od czytelnika. Do tej kategorii zaliczam np. Paula Austera czy Javiera Mariasa. Gombrowicz był za to prawdziwym pisarzem i dlatego wciąż nie trafia na literacki targ.
Keith Botsford
Pisarz, wydawca, nauczyciel akademicki, kompozytor i – z zamiłowania – kucharz. Urodził się w 1928 r. w Belgii, większość życia spędził w USA, mieszka na Kostaryce. Ze strony matki jest w prostej linii potomkiem Machiavellego. Pod pseudonimem I.I. Magdalen wydał kilkanaście kryminałów i powieści szpiegowskich. Przetłumaczył około 80 książek z różnych języków. Skomponował dwa cykle pieśni i kilkanaście utworów kameralnych. Przyjaciel laureata Nagrody Nobla Saula Bellowa, z którym założył kilka opiniotwórczych pism literackich, w tym „The News from the Republic of Letters”. Przyjaźnił się m.in. z Czesławem Miłoszem, Józefem Czapskim, Jarosławem Iwaszkiewiczem i Janem Kottem. Pracował też w teatrze, telewizji (przez wiele lat – jako dziennikarz sportowy) i w radiu. Studiował muzykologię, filozofię, prawo, japonistykę i literaturę francuską. Poznał Humphreya Bogarta. Trzykrotnie żonaty, ma dziewięcioro dzieci. Człowiek orkiestra.
Współczesna powieść doświadczyła tego, o czym mówił Nietzsche – zawalenia się konturów. Zgodzi się Pan z tym?
Niestety, nie mam pojęcia, o czym mówisz. Powieść nie doświadczyła zawalenia się konturów. To czytelnictwo chwieje się i drży w posadach. Ludzi pospolitych jest wielu, wykształconych nie. To się nazywa demokracja i wmawia się nam, że powinniśmy ją szanować. W nauce i sztuce nie pochwalam demokracji.
Mam temperament i wykształcenie arystokraty. Nie wierzę w równość (poza oportunizmem). Żyjąc w najgorszym stuleciu, zabrałem na swój pokład kilka cennych lekcji. Hałastra zawsze będzie nieść najgorsze.
Włochy dla Stendhala były obiektem prawdziwego przeniesienia, jak pisał Barthes. Czy kocha Pan Włochy jak Stendhal?
Stendhal był oficjalnym konsulem w Civitavecchia, w rzymskim porcie. Siostra męża mojej babci, ostatnia księżniczka Santacore Publicola, kiedyś powiedziała mi, że jej babcia znała Stendhala. Niski, rumiany na twarzy, był – jak mówiła – grzecznym liberałem (myślała chyba o tym, że należał do zwolenników Napoleona), miał umysł wolny od arystokratycznych ograniczeń. Oczywiście kocham Włochy, nawet jeśli nie są to już Włochy Napoleona. Czuję się Włochem i mam włoską gestykulację. Powinno się docenić długi romans Polski z Włochami.
Przetłumaczył Pan wiele książek. Czy bywa Pan podejrzliwy wobec języka?
Podejrzliwy? Jestem zakochany w języku i jego mechanizmach, i tym bardziej jestem zatroskany tym, jak języki definiują indywidualności w różnych kulturach. Poza tym nie lubię czuć się nigdzie obco. Boleję nad tym, że za sprawą sowietyzacji Polska stała się krajem jednojęzycznym. Drugi język, rosyjski, został znienawidzony. A szkoda, bo to wspaniały język. Młodzi, urodzeni po roku 1989, znają trochę angielski, ale niewystarczająco, by sprawnie czytać. Jako poliglota często łapię się na tym, że piszę eseje w brytyjskim angielskim, ale fikcję tworzę w amerykańskim.
W ostatnim filmie Allena pojawia się epizodyczna postać ojca, który jest poetą. Swoich wierszy nie tłumaczy z rodzimego hiszpańskiego na inne języki, ponieważ uważa, że tylko w ten sposób może zemścić się na świecie, ukrywając przed nim najpiękniejsze słowa. Poza tym te słowa już nie są tak wyjątkowe w innej gramatyce.
Widziałem ten film w Warszawie razem z Markiem Bieńczykiem. Spodobał się nam. Ten stary pierdziel, o którym wspominacie, nie przekonał nas, że jest dobrym poetą. Dobry poeta rozumie, że przekład w poezji nie jest zdradą. To tworzenie zupełnie nowego wiersza w innym języku.
Jest wielu pisarzy, którzy są lepsi w tłumaczeniach niż w oryginale. Na przykład Conrad. Są pisarze, którzy w innym języku przestają być sobą – sam się do nich zaliczam. Kiedy mówię po francusku, jestem bardziej uprzejmy niż w rzeczywistości, we włoskim jestem bardziej elokwentny niż bym chciał, w niemieckim bardziej poważny. Tak czy owak, poeta z Katalonii z filmu Allena jest wyrafinowany w Allenowski sposób. Jest typem cwanego Żyda z Nowego Jorku, który chciałby mieć w sobie głębię, a w rzeczywistości, jak to u Allena, nie jest prawdziwie przeanalizowany.
„Problem, przed jakim staje pisarz, polega więc na tym, by wbrew ogólnemu i moralnemu narzędziu, jakie jest mu dane, odnaleźć swą ostateczną osobowość”. Jakie narzędzia są dane Panu? Pracuje Pan nad nową książką. Czy odnalazł Pan swą ostateczną osobowość?
Niestety, kiedy ostatni raz zajrzałem w głąb swej duszy, ujrzałem kilkadziesiąt osobowości. Nie miałem z tym problemów takich jak inni. Rozwój człowieka polega na przejściu kolejnych stadiów – od niemowlęctwa do niezależnej osoby, która pewnego dnia oświadcza swej matce, że nie jest tym, za kogo ona nas uważa. Zaczynasz od marzeń – takich jak sława czy wszechmoc – a kończysz, jak pisał Delmore, z poczuciem odpowiedzialności. Moja tożsamość jest ukryta między językami świata. Każdy ma coś do powiedzenia, ale nie wszyscy mogą to wyrazić jasno, czy nawet spamiętać. Wiem, że akurat to potrafiłem.
Kiedy miał Pan 15 lat, wstąpił Pan do zakonu benedyktynów. Jakie doświadczenia Pan stamtąd wyniósł?
Wierzyć we wszystko – to dar, wierzyć w Boga – to przywilej. Zakon był dla mnie miejscem Tradycji, Kontemplacji, Porządku, jest Wspólnotą. Nie byłem do tego stworzony. Może byłem zbyt głupi… Stracić wiarę w Boga to katastrofa – jeśli przestajesz w Niego wierzyć, zaczynasz wątpić we wszystkich ludzi.
Czy zamierza Pan przyjechać do Polski, by dać parę wykładów o życiu?
Polska jest dla mnie jak niedokończone porachunki. Polacy są cyniczni, wyrafinowani, wątpiący, nonszalanccy, wścibscy. Polska historia jest tragiczna, niedokończona i prawdopodobnie nie może być skończona. Socjalizm zostawił po sobie ślad w postaci blokowisk, wielkich ulic, intelektualnej izolacji językowej. Młodzi naśladują teraz Amerykę. Co jest gorsze?
Oczywiście wrócę do Polski. Mam tu do napisania książkę. Mam tu także przyjaciół – starych i nowych. I wreszcie mam język do „zdobycia”. Czekam, aż ktoś zaprosi mnie do Polski, bym coś tu zrobił.
Czy jest Pan czynnym odbiorcą kultury polskiej?
Zawsze miałem dobre pojęcie o polskiej literaturze i intensywnie ją czytałem. Z poezji – uwielbiam Norwida, Wata, skamandrytów, Miłosza, Szymborską. Jan Kott i Jerzy Sito przybliżyli mi polski teatr. Kiedy byłem chłopcem, czytałem Sienkiewicza, ale nigdy nie byłem w stanie przeczytać Gombrowicza. Wyśmienitą literaturą jest „Sława i chwała” Iwaszkiewicza, którą czytałem po francusku, po niej miałem już słabość do trzytomowych dzieł! Marek Bieńczyk to wykwintny umysł. Lubię Chwina, którego, jak mi mówiono, nie powinienem był polubić. Jest jeszcze kilkudziesięciu innych pisarzy, a wszyscy to ironiści!
Jak poznał Pan Jeleńskiego, Czapskiego i Miłosza?
Czesław przybył do Austin Texas na moje zaproszenie i na skrawkach papieru podsunął mi doskonałe sprośne wierszyki. Kot Jeleński był moim serdecznym przyjacielem: uwodziciel z dystansem; dał mi Leonor Fini, ja jemu Nicolasa Restifa. Był człowiekiem wielkiego formatu. Kiedy przyjeżdżał Czapski, Herling-Grudziński i Jeleński, wydawało mi się, że znam ich całe moje życie.
Muzyka wymyka się opisom. Dla pisarza to może i wyzwanie, a może ucieczka przed językiem?
Nie! Muzyka, jak matematyka, jest językiem. Jej piękno polega na bezużyteczności.
Jest Pan ojcem dziewięciorga dzieci. Czy ma Pan jakieś recepty na wychowanie? Czy korzystał Pan z doświadczeń swoich rodziców?
Zrobiłem wszystko, by nie wychować moich dzieci w takich warunkach, jak mnie wychowano. Są tylko dwa nadużycia, za które karzę dzieci – kłamstwo i podejmowanie niepotrzebnego ryzyka.
Susan Sontag powiedziała kiedyś: „Uroda kobiety jest formą władzy”. Miała rację?
Nie była piękna, ale piękno kobiece jest wewnętrzne, niewinne i śmiertelne.
W Polsce mówi się, że kobiety są jak wino – im starsze, tym lepsze. Jest Pan miłośnikiem wina i kobiet…
Wino, jeśli jest dobre, jest lepsze od kobiet.
Czym dla Pana jest gotowanie? Czy to rodzaj sztuki?
Gotuję, ponieważ muszę wykarmić swoje dzieci. To jedna z najpiękniejszych sztuk – dawanie. Stół w jadalni jest ołtarzem, a dobra rozmowa – liturgią.
Mógłby Pan zdradzić nam przepis na najlepszą potrawę?
Ależ jesteście łakome! Najlepsze jedzenie jest świeże i proste. Świeże foie grass w maśle, lekka pasta, risotto, które robię, doskonałe espresso, grillowane sardynki, jagnięcina z Turcji lub Islandii. Pycha!