DAVID LIVINGSTONE. CHITAMBO, ZAMBIA. STONE TOWN, ZANZIBAR. LONDYN, WIELKA BRYTANIA
Po mniej więcej sześciu tygodniach cenny arab od sułtana Barghasha umiera po krótkich cierpieniach. Stanley bada jego wnętrzności i znajduje w niestrawionej paszy kłęby białych robaków, które wypełniają także jelita. W piętnaście godzin później traci drugiego konia. Tym razem prowizoryczna sekcja wykrywa raka żołądka. Stanley okazuje się odporniejszy niż koń pod wierzch, wytrzymalszy niż koń pociągowy. Po wielomiesięcznej wędrówce, znaczonej chorobami, dezercjami ludzi i wymierzaną im chłostą, wypowiada jeden z najpopularniejszych grepsów nowożytności: „Doktor Livingstone, jak sądzę?”, a Livingstone odpowiada: „Tak”.
Badacze nie zdołali uzgodnić, czy to spotkanie odbyło się w październiku czy w listopadzie 1871 roku. Stanleyowi nie udało się przekonać doktora, by zakończył wyprawę. Livingstone, podniesiony na duchu, wzmocniony zapasami pozostawionymi przez ekspedycję ratunkową i dosłanymi później przez Stanleya posiłkami ludzkimi – „pięćdziesięciu wybranych mężczyzn z dobrym charakterem” („The Autobiography of Sir Henry Morton Stanley Edited by his Wife Dorothy Stanley”) – chce doprowadzić swe dzieło do końca, ale co to znaczy? Czy to dzieło w ogóle może mieć kres? Doktor planuje obejście Tanganiki, przedostanie się na południowy brzeg jeziora Bangweolo, skierowanie się ku kopalniom miedzi w Katandze, ku jezioru uformowanemu przez rzekę Lufirę, ku jezioru Kamolondo, ku rzece Lulaba…
Opowieść Małgorzaty Szejnert o wyspie – kluczu do
Afryki ukaże się w październiku 2011
w wydawnictwie ZnakOd dawna nadaje wodom Afryki nowe imiona. Rozlewisko Lufiry ofiarowuje Abrahamowi Lincolnowi, bo uwolnił w swym kraju cztery miliony niewolników, źródło Lufiry – sir Bartle’owi Frere’owi, bo zasłużył się dla obalenia niewolnictwa w Indiach, źródło Górnej Zambezi – lordowi Palmerstonowi, bo wzmacnia rolę Wielkiej Brytanii jako strażnika tropiącego handel niewolnikami. Środkowy bieg Lulaby poświęca przyjacielowi Williamowi Webbowi, pod którego dachem napisał książkę o Zambezi i jej dopływach, a pasmo Molomo-ao-koku (dziób koguta) – doktorowi Kirkowi, którego nienawiść do niewolnictwa poznał podczas wspólnej ekspedycji Zambezi. Zachodni bieg Lulaby daje Szkotowi Jamesowi Youngowi, dawnemu nauczycielowi chemii i wieloletniemu przyjacielowi, wynalazcy, do którego przylgnął przydomek Parafinowy. „On zapalił czyste białe światło w wielu pięknych chatach i w bogatych pałacach. Ja także zapaliłem światło innego rodzaju i jestem skłonny wierzyć, że odegrałem małą rolę w wielkiej rewolucji, której nasz Stwórca dokonuje od wieków…” („The Personal Life of David Livingstone LL.D., D.C.L. Chiefly from his Unpublished Journals and Correspondence in the Possession of his Family by W. Garden Blaikie”).
Mapy rysowane przez Livingstone’a zaludniają się nazwiskami, które są mu bliskie, ale to udomowianie Afryki nie zmniejsza w żadnym stopniu trudów podróży. Doktor coraz lepiej rozumie, że droga, którą chce przebyć, nigdy się nie skończy, a droga, którą może przebyć, kurczy się co dnia.
Jest wyniszczony krwawą biegunką, krwawiącymi hemoroidami, tragarze coraz częściej muszą go nieść.
Ciągle są mu wierni czarni pomocnicy Jacob Wainwright, James Chuma i Abdullah Susi.
Wainwright urodził się w kraju Niasa (dziś Malawi) i został sprzedany przez własny lud Yao, który od dawna prowadzi interesy z arabskimi handlarzami niewolników.
Uwolnił go brytyjski szwadron przybrzeżny kontrolujący statki handlarzy. Wysłany do Indii pod opiekę chrześcijańskiego towarzystwa misyjnego, nauczył się czytać i pisać. Zgłosił się do udziału w ekspedycji Stanleya spieszącej na ratunek Livingstone’owi. Jest z Livingstonem od ponad dwóch lat.
Chuma także należy do ludu Yao. Sprzedano go, gdy miał jedenaście lat, za dwa kosze ryb. Livingstone podobno zdjął z niego łańcuch własnymi rękami. Wysłany jak Wainwright do chrześcijańskiej szkoły w Indiach został ochrzczony imieniem James, ale nie garnął się do nowej wiary. Gdy dorósł i zaczął brać udział w wyprawach, sprawiał Livingstone’owi sporo kłopotu, lenił się i kradł, jest jednak troskliwy i oddany. Pracuje dla Livingstone’a ponad osiem lat.
Susi, wolny chłopiec ze wsi Shupanga, przystał do ekspedycji, gdy go zatrudniono przy rąbaniu drzew. Jest z Livingstone’em tak długo jak Chuma.
Dotarli na południowy brzeg Bangweolo do wsi Chitambo. Livingstone nie ma już siły prowadzić dziennika i pisać listów. Pisał je niezależnie od tego, jak bardzo był odcięty od świata i poczty (Bóg pozwoli kiedyś je wysłać). W ostatnich listach do bliskich dzieli się z nimi myślami o istocie misji, jakiej się poświęcił.
Do córki Agnes, 15 sierpnia 1872 r.: „Nikt nie oszacuje ilości dobra, jakie powstanie ku Boskiej przyjemności, gdy z Jego łaski skończy się ten straszny handel
niewolnikami (…) Będzie to coś, dla czego warto było żyć, i dochodzę do przekonania, że w tym celu zostałem pozostawiony tak długo przy życiu”.
Do brata w Kanadzie, grudzień 1872 r.: „Jeśli dobry Bóg pozwoli mi położyć kres wielkiemu handlowi niewolnikami (…) nie będę żałował, że
głodowałem i harowałem. Będę chwalił Jego imię całym sercem. Źródła Nilu
liczą się dla mnie tylko jako to, co da moim słowom siłę, dzięki której
będą mogły dotrzeć do ludzi. Mam nadzieję, ze użyję tej siły (…)” („The Personal Life of David Livingstone…”).
Pierwszego maja 1973 roku o czwartej nad ranem służący Majwara, który sypia w chacie doktora, wychodzi przed nią zaniepokojony. Susi czuwa w pobliżu, budzi Chumę i jeszcze trzech ludzi. W słabym blasku świecy woskowej widzą, że Livingstone klęczy przy posłaniu. W pierwszej chwili cofają się, żeby nie przeszkadzać, Majwara jednak mówi, że bwana klęczy już długo i nie zmienia pozycji. Podchodzą więc bliżej. Ciało już prawie ostygło.
Podnoszą je, układają na łóżku, przykrywają i wychodzą na szybką naradę.
Małgorzata Szejnert
Dziennikarka, pisarka, reportażystka. Współtworzyła „Gazetę Wyborczą" i prawie 15 lat prowadziła w niej dział reportażu. Jest autorką m. in. książek „Szczecin: Grudzień, Sierpień, Grudzień” (z Tomaszem Zalewskim), „Sława i infamia” (rozmowa z prof. Bohdanem Korzeniewskim), „Czarny ogród”, „Wyspa klucz”. Obecnie pracuje nad książką o polskich emigrantach w Ameryce.
Wywiad z Małgorzatą Szejnert był opublikowany w pierwszym numerze dwutygodnik.com.
Muszą rozstrzygnąć, i chcą być z tym gotowi przed świtem – czy pogrzebią Livingstone’a na miejscu, czy też zaniosą jego zwłoki tam, skąd będą mogły odpłynąć na Zanzibar, a potem „do domu”. Pozostawienie szczątków w Afryce wydaje się naturalne. Livingstone przed jedenastu laty pogrzebał tu żonę, a pięć lat temu, na północnym brzegu jeziora Bangweolo, pomyślał o tym, że busz jest dobrym miejscem na odpoczynek. Szedł wtedy przez las i zobaczył grób. „Był to okrągły kopczyk, jakby jego mieszkaniec przykucnął na zwykły miejscowy sposób; był oprószony mąką i położono na nim duże niebieskie korale, mała ścieżka mówiła, że jest odwiedzany. Taki rodzaj grobu bym wybrał: być w cichym, cichym lesie, i żadna ręka nigdy nie ruszy mych kości (…) ale nie mam nic do roboty, jak czekać aż On, który jest ponad wszystkim, zadecyduje, gdzie mam się położyć i umrzeć” („The Personal Life of David Livingstone…”).
Za szybkim pogrzebaniem ciała przemawia nie tylko odległość, jaką trzeba z nim przebyć przez busz do brzegu – tysiąc pięćset kilometrów – ale i lęk afrykańskich plemion przed umarłymi, którzy szukają pomsty na żywych. Wiadomość, że karawana niesie nieboszczyka, mogłaby być dla jej członków bardzo niebezpieczna.
Mimo to Susi, Chuma i Wainwright chcą odprowadzić doktora.
Pytają o zdanie członków ekspedycji. To prawie sami czarni tragarze. Białych nie ma. Nikt się nie sprzeciwia.
Zatajają przed wioską wiadomość o śmierci Livingstone’a. Chuma prosi wodza Chitambo, aby pozwolił na wybudowanie szałasu za wsią. Tłumaczy, że doktor jest zmęczony, musi odpoczywać, i że to potrwa. Wódz wyraża zgodę. Ale po paru godzinach wioska wszystko wie. Wódz obiecuje wspaniałomyślnie, że nikt nie będzie się wtrącał, a obdarowany przez wdzięcznego Chumę, zarządza ceremonię i przychodzi na nią z żonami. Odzywają się bębny i lamentacje. Miejscowy żałobnik zawodzi:
„Dzisiaj człowiek z Anglii nie żyje
Miał włosy inne niż my
Chodźmy zobaczyć Anglika”
(David Livingstone & Horace Waller (Ed), „The Last Journals of David Livingstone in Central Africa from 1865 to his Death”)
Tragarze budują osobny szałas z otworem w dachu i otaczają go palisadą. Przynoszą sól kupioną za szesnaście sznurów paciorków z zapasów doktora. Jacob Wainwright staje u wejścia z książką do nabożeństwa.
Rozpoczynają pracę nad wynędzniałym ciałem. Wyjmują serce i wnętrzności. W dolnej części jamy brzusznej znajdują skrzep wielkości pięści, to on prawdopodobnie sprawiał Livingstone’owi nieznośny ból. To, co usunęli, zastępują solą. Serce zamykają w metalowej puszce po mące i zakopują w dole głębokim na cztery stopy. Głowę nasączają brandy znalezioną w zapasach doktora. Trochę brandy zaoszczędzają, by wlać mu do ust. Zwłoki wystawiają na słońce wpadające przez dach i codziennie zmieniają ich położenie.
Suszenie ciała trwa czternaście dni. Wieś zachowuje dyskrecję i delikatność.
Następnie podginają nogi zmarłego, by ciało stało się krótsze. Formują cylinder z pnia drzewa myonga, umieszczają w nim zwłoki zawinięte w sztukę bawełny, całość zaszywają w grube płótno żaglowe i zawieszają na drągu – dla dwóch tragarzy.
John Wainwright wyrzyna nazwisko Livingstone’a w mocnym pniu drzewa mvula, nad puszką z sercem. Zaleca wodzowi Chitambo wyrywanie trawy dookoła pnia, aby go chronić przed pożarem buszu. Wręcza mu metalowe pudełko po biskwitach i parę gazet, aby mógł zaświadczyć wobec przyszłych podróżników, że biali ludzie byli w tej wiosce.
Czarni nieraz noszą białych na plecach, albo ramionach, kiedy droga jest niewygodna, ale tym razem nie jest to służba, lecz posługa.
„Pierwszego dnia podróży zauważyli, że aby umożliwić ludziom niosącym żałobny ciężar wykonanie tego zadania, konieczne są pewne zabezpieczenia. Wysłani do wioski Chitambo przynieśli stamtąd baryłkę smoły, którą pozostawili u wodza, i grubo pokryli nią płótno”.
Autor relacji nie mówi wyraźnie, dlaczego tak zrobiono. Daje to jednak dyskretnie do zrozumienia. Nie chodzi o to, by zakamuflować charakter ładunku, bo zrobiono to już wcześniej bardzo dokładnie. Chodzi o to, by ulżyć tragarzom. Nie mogą widocznie znieść woni rozkładu, któremu nie zapobiegły prymitywne prace przy zwłokach.
Kokon z ciałem Livingstone’a nie jest więc biały i schludny, obwiązany wzdłuż i wszerz ciemnymi linami z włókna kokosowego, jak na popularnych angielskich obrazkach do latarni magicznej, lecz czarny i lepki; smoła mięknie w ostrych promieniach słońca.
Susi i Chuma są doświadczeni i znają drogę. Wkrótce jednak karawana zaczyna chorować. Symptomy są dziwne – intensywny ból kończyn i twarzy, wyczerpanie, niektórzy w ogóle nie mogą ruszyć się z miejsca. Tak, jakby nieobecność, czy raczej szczególna obecność doktora odbierała im siły. Dwie kobiety należące do ekspedycji, umierają. Ta niemoc trwa miesiąc. Cały miesiąc postoju.
Tubylcy są im życzliwi i dokarmiają. Mówią, że cały rejon jest niezdrowy dla obcych, wielu handlarzy arabskich pozostało tutaj na zawsze.
Karawana zbiera się wreszcie do drogi, ale następnego dnia choroba atakuje ją z nową siłą. Okazuje się, że kolejna wieś, do której dotarli, zna ich zadanie. Wygląda na to, że wiadomość o tym, co niosą, wyprzedza ich kroki. Wbrew przewidywaniom nie wywołuje jednak wrogości. Przeciwnie, otrzymują pomoc. Kiedy docierają do rzeki Luapula, miejscowy wódz wypożycza im łodzie. Nie wiedzieli, że Luapula jest w tym miejscu szersza niż Zambezi koło Shupangi, gdzie pochowano Mary Livingstone. Musi mieć ze cztery mile szerokości, bo wprawdzie z drugiego brzegu dobiega odgłos wystrzału, ale nie można się porozumieć krzykiem przez wodę. Drzewa po drugiej stronie wydają się niskie jak trawa, a sylwetki człowieka w ogóle nie można dostrzec. Przeprawa przez rzekę na chybotliwych kanoe nie pochłania ofiar, ale ofiary padają wkrótce. Jadowity wąż zsuwa się z drzewa nad dziewczynką z karawany, która niesie na głowie naczynie z wodą, i zabija małą natychmiast. W spisanej później relacji uczestników marszu dużo więcej miejsca zajmuje jednak zgon osła rozszarpanego przez lwa. Zwierzę było bardziej użyteczne niż dziecko i wszyscy szczerze żałują wiernego sługi. W którejś z wiosek dochodzi do zwady. Tubylcom nie podoba się flaga brytyjska, którą na czele pochodu niesie Majwara, wybijając rytm na bębenku.
Ostatnia droga Livingstone’a trwa dziewięć morderczych miesięcy. Szóstego miesiąca wędrówki karawana spotyka się z angielską ekspedycją kapitana Verneya Camerona, który wyruszył po Livingstone’a, mając nadzieję, że doktor żyje. Kapitan usiłuje przekonać Chumę i Susiego, by pogrzebali ciało na miejscu, ale czarni stawiają Anglikowi opór, godzien ludzi absolutnie wolnych.
Co się dzieje z człowiekiem, gdy staje się wolny – próbuje zrozumieć uwolniona Jenny, bohaterka książki Toni Morrison „Umiłowana”. „– Coś się wtedy stało. Co się stało? No, co się stało? – pytała siebie. Nie wiedziała, jak wygląda, i nie była tego ciekawa. Aż nagle ujrzała swoje dłonie i przyszła jej do głowy cudownie prosta myśl: te ręce należą do mnie. To są m o j e ręce. Następnie poczuła kołatanie w piersi i znowu odkryła coś nowego: własne bicie serca. Miała to od zawsze? Tę bijącą rzecz? Poczuła się jak głupiec i wybuchnęła głośnym śmiechem (…) – Moje serce bije – powiedziała. I była to prawda”.
Cameronowi towarzyszy bliski przyjaciel, doktor Dillon. Teraz, kiedy ich misja ratunkowa dobiegła smutnego końca, Cameron postanawia iść własną drogą. Jest – jak Livingstone – zawziętym badaczem (wkrótce jako pierwszy Europejczyk przekroczy Afrykę wzdłuż równika). Dillon zaś zamierza kierować się nad Ocean z karawaną niosącą Livingstone’a. Dwóch przyjaciół spędza razem wieczór przed rozłąką. Są pełni złych przeczuć. Cameron wspomina później, że kiedy rozmawiali o swoich domach rodzinnych i o przyszłym spotkaniu w Anglii, nie wierzyli, że ta upragniona chwila kiedyś nastąpi, ale nie ujawniali przed sobą zwątpienia. Ich umysły są niespokojne, ciała słabe, wszystko dookoła niepewne. Ta niepewność, lęk przed przyszłością, są jeszcze dotkliwsze, niż ból rozstania z bliskim człowiekiem. Obaj są chorzy. „W tym czasie prawie oślepłem od zapalenia spojówek, ból kręgosłupa uniemożliwiał mi prawie chodzenie, podczas, gdy gorączka, która ciągle plątała się przy mnie, zredukowała mnie do szkieletu” – pisze Cameron (Verney Lovett Cameron, „Across Africa”). Dillon na dodatek ma dyzenterię. W parę dni po rozstaniu z Cameronem zgnębiony czerwonką, dreszczami, zaburzeniami wzroku, a być może i tym niekończącym się pogrzebem, w którym uczestniczy, i na którego szlaku spotyka się ponure pochody skutych niewolników, strzela sobie w głowę. Czyni to tak skutecznie, że Susi zbierając szczątki jego czaszki musi skorzystać – jak opowiadają po cichu niektórzy świadkowie – z pomocy pieska podążającego za karawaną. To ciało zostaje zakopane na miejscu. Cameron przeżywa przyjaciela o dwie dekady; gdy ma pięćdziesiąt lat spada z konia wracając z polowania w domowych lasach angielskich.
W lutym 1874 roku karawana, a może właściwsze byłoby słowo pielgrzymka, dociera na brzeg Oceanu Indyjskiego, do Bagamoyo. HMS Vulture (Sęp) zabiera smołowany pakunek na pokład i po krótkim rejsie przybija z nim do Stone Town. W tych szczególnych okolicznościach nazwa jednostki wydaje się kłopotliwa, i niektóre źródła ją pomijają. Ale jest to imię stosowne do roli, którą zwykle pełni ten statek. Vulture wypatruje łodzi z niewolnikami i atakuje arabskich handlarzy, dokonując właściwej oceny – to oni stanowią padlinę, z której trzeba oczyścić Ocean. Niedawno załoga Vulture wzięła abordażem arabską dhow i uwolniła stu sześćdziesięciu czarnych, w większości dzieci.
Teraz doktor wraca w miejsce dobrze znajome, do „starej rezydencji”, która tyle razy służyła pomocą podróżnikom z Wielkiej Brytanii. Na spękanej ścianie frontowej ciągle jeszcze ( w 2010 roku) widać małą okrągłą płycinę:
Ten
gmach był
Konsulatem Brytyjskim
od 1841 – 1874
Tu w różnych czasach mieszkali
Speke, Burton, Grant i Kirk
David Livingstone
zatrzymywał się tutaj i w tym budynku
jego ciało spoczywało podczas
długiej podróży
do domu
Niektóre litery odpadły, ale to nie przeszkadza w odczytaniu napisu.
Na dwa lata przed tym, nim ciało Livingstone’a wniesiono do konsulatu, którego gospodarzem od roku jest konsul John Kirk, inny podróżnik, kapitan Henn, robi niemal fotograficzny rysunek budowli. Mimo, że powiewa nad nią Union Jack, wygląda jak ruina i można przypuszczać, że przyczynił się do tego potworny, obcy tym rejonom, tropikalny cyklon, który nawiedził niedawno Zanzibar i Pembę. Pozrywał cumy, spruł żagle, zamienił we wraki sto pięćdziesiąt łodzi – dhow, zatopionych lub ciśniętych o nabrzeże, wykarczował całe plantacje goździków, tak że na niektórych zostało zaledwie dwa procent drzew, obalił sto czterdzieści palm kokosowych w mieście Zanzibar, pozostawił dla żartu jedną jedyną, od której ogołocona przestrzeń otrzymała nazwę Mnazi Moja (jedna palma), zlikwidował las sześciuset palm w Mbweni, wzbił w powietrze poszycia dachów – wirujące kłębowiska suchych liści. Kataklizm, jakiego tu nigdy nie widziano, zachwiał gospodarką Zanzibaru i wzmógł zapotrzebowanie na niewolników – na sprzedaż i do pracy. A to wszystko zaledwie dwa lata po epidemii cholery, która zmiotła jedną trzecią populacji Zanzibaru, przede wszystkim czarną siłę roboczą.
Lecz kiedy Sęp z ciałem Livingstone’a dobija do wyspy, nie ma już na niej targu niewolników. Zamknięto go w czerwcu 1873 roku, w miesiąc po śmierci doktora. Głównymi bohaterami, którzy wymogli na sułtanie Barghashu traktat o likwidacji handlu niewolnikami, byli sir Bartle Frere i John Kirk, działający w zgodzie z wolą Wielkiej Brytanii, ale też własnymi przekonaniami. Historia zanotowała imperialną odpowiedź angielskiego konsula Kirka na argumenty Barghasha. Mówi sułtanowi: „Nie przyszedłem tu dyskutować, ale rozkazać” (Abdul Sheriff, „Slaves, Spices & Ivory In Zanzibar”). A sułtan, którego państwo osłabło wskutek klęski żywiołowej i zarazy, nie może pozwolić sobie na utratę życzliwości imperium.
Podpisuje więc traktat, mimo, że wcześniej skarżył się w liście do Brytyjczyków: „Wszyscy nasi ludzie stali się jak chory człowiek, pełen boleści, potrzebujący dobrego lekarza, by go kurował delikatnymi lekarstwami, aż choroba ustąpi. To czego żąda od nas (brytyjski) Rząd jest ciężką sprawą, której nie jesteśmy w stanie udźwignąć, bo jesteśmy biedni, zależni jedynie od naszych plantacji, a te plantacje nie mogą być utrzymane inaczej niż przez niewolników, których sprowadzanie utrzymuje wyspy” („Zanzibar In Contemporary Times. A Short History of the Southern East Africa in the Nineteenth Century by Robert Nunez Lyne”).
Nowy traktat nakazuje likwidację wszystkich targów niewolników i ochronę uwolnionych ludzi. Zakazuje Hindusom (poddanym brytyjskim) posiadania niewolników. W dzień Bożego Narodzenia 1873 roku na miejscu (lub w bliskim sąsiedztwie) haniebnego bazaru, opisanego przez polskiego poetę Henryka Jabłońskiego – konsula Francji, misjonarze kładą kamień węgielny pod budowę katedry anglikańskiej. Będzie nosiła imię Kościoła Chrystusa, jak najważniejsza świątynia tej religii, katedra w Canterbury. Wznosi ją Edward Steere, trzeci już biskup anglikański przybyły z Anglii do Afryki Wschodniej, po Charlesie Mackenzie i George’u Tozerze. Projekt jest dziełem angielskiego architekta C.F. Haywarda, który nigdy nie był na Zanzibarze. Pewnego dnia Steere nie przypilnowuje budowy, a właśnie przychodzi pora na stawianie w nawie granitowych kolumn, sprowadzonych z Italii. Miejscowi robotnicy, działając w najlepszej wierze, osadzają je wszystkie kapitelami do dołu. Tak już zostaje i wcale nie szkodzi architektonicznemu porządkowi świątyni. Biskup uznaje, że prawdziwe znaczenie ma inny fakt: ślad po słupie, przy którym badano wytrzymałość czarnych na batożenie (za odporniejszych płacono więcej) znajduje się pod ołtarzem, w najświętszym miejscu kościoła. Oschły konsul Kirk prostuje tę piękną legendę, według niego katedra stoi nie na miejscu, lecz obok dawnego targu. Pewne jest natomiast, że krzyż po lewej stronie prezbiterium zrobiono z gałęzi drzewa, pod którym pochowano serce Livingstone’a.
Następne statki, które wiozą ciało Livingstone’a (już nie w smołowanym kokonie, lecz w trumnie z drewna) najpierw do Adenu, potem do Southampton, nazywają się Calcutta i Malwa. Zachowało się zdjęcie z drugiego odcinka tej podróży. Trumna obwiązana rzemiennymi pasami spoczywa na kufrze, który kryje ostatni dobytek doktora, starannie zabezpieczony i niesiony tak jak jego zwłoki – od miejsca śmierci nad brzeg Oceanu. Nad pudłami siedzi Jacob Wainwright, który towarzyszy Livingstone’owi w drodze do Anglii. W europejskim ubraniu, z czarną muszką pod brodą opiera głowę na ręce, a łokieć na trumnie, jest smutny, zmęczony i nieobecny. Przestrzeń, którą ujmuje obiektyw nie jest chyba ładownią Malwy, bo po prawej widzimy drewniane schody z poręczą na balaskach, może to jakiś salon, lub jadalnia, zamieniona tymczasowo na pokój żałobny.
Susiego i Czumy nie zaproszono na uroczystości w Wielkiej Brytanii. Naprawia to jednak wkrótce „parafinowy” James Young. Świat potrzebuje coraz więcej oleju do lamp i smarów technicznych i kolejne patenty czynią z Younga bogacza. Nie tylko płaci za podróż dwóch Afrykanów, ale zaprasza ich do swej posiadłości. Pokazuje im małe wodospady Wiktorii na spiętrzonym sztucznie strumyku. Głaszczą pień sykomory zasadzonej przez Livingstone’a okrągłe dziesięć lat temu, a potem z dorodnej angielskiej trawy dobrze przesuszonej, wyplatają replikę chaty w Chitambo, w której Livingstone zakończył życie. Chata pozostaje w ogrodach Younga, a oni wracają do Afryki. Umierają przedwcześnie, Chuma po ośmiu latach, Susi po siedemnastu, ale większość ludzi umiera tam za szybko i dziś, w 2010 roku, można tę opinię powtórzyć.
Na razie jednak trwa ciągle ostatnia droga doktora. Angielscy lekarze dokonują autopsji. Rysów nie można rozpoznać, ale identyfikacja zwłok nie jest trudna, lewe ramię zmarłego ciągle nosi ślady uścisku lwa, chociaż od ataku minęło trzydzieści lat. Można więc ze spokojem złożyć ciało do eleganckiej trumny z angielskiego dębu, która zastępuje prostą, zanzibarską. Zanzibar szczyci się kulturą rzeźbionych drzwi, szkatuł i skrzyń, żebrowaniem dhow, pajęczymi wiązaniami dachów, ale nie posiada kultury trumien, zmiana jest więc konieczna nie tylko ze względu na higienę, lecz także godność zmarłego.
Królowa Wiktoria przysyła po doktora pustą karetę z wiązanką azalii. Livingstone będzie leżał w nawie Opactwa Westminsterskiego, pomiędzy królami, w bliskim sąsiedztwie Nieznanego Żołnierza. Anglia zdaje już sobie sprawę, że chowa jednego ze swych wielkich herosów, który wytyczył nie tylko nowe drogi przez nieznany kontynent, ale także nowe szlaki moralne, i że świat będzie musiał brać to pod uwagę.
Wśród uczestników ceremonii żałobnej, której rząd i korona nadają wysoki państwowy ton, są najwaleczniejsi abolicjoniści. Wzdłuż drogi konduktu gromadzi się tłum, który narasta, i chociaż widzowie wiedzą kto zmarł, wielu zadaje sobie pytanie, jakie zasługi są tak nagradzane – dla cywilizacji, dla państwa, dla Kościoła, dla bliźniego? – i dlaczego w drugim powozie jedzie czarnoskóry, a Henry Morton Stanley jest dopiero w trzecim.