Jeszcze 2 minuty czytania

Joanna Krakowska

KONFORMY:
Powrót Roya Cohna

Joanna Krakowska

Joanna Krakowska

Za sprawą sztuki stał się Roy Cohn hybrydą medialną – jest reprezentacją, karykaturą, rekonstrukcją. To zombie opanowujący świat współczesnej polityki i mediów w sposób zaskakująco ekspansywny. I odżywający na nowo z taką samą piorunującą skutecznością

Pewnego dnia, a dokładniej w dniu dorocznego bankietu połączonego z kwestą, przed siedzibę Amerykańskiego Towarzystwa Obrony Rodziny zajechała limuzyna. W środku siedział ubrany w smoking Roy Cohn razem z kochankiem. Nie jest jasne, czy weszli do środka razem, czy też kochanek – historia milczy, czy wówczas był to George, Joe, Patrick czy Morgan zwany Phyllis – czekał w samochodzie. Gdyby miał się nudzić, to pewno by wszedł – Roy Cohn zabierał swoich chłopaków nawet do Białego Domu, żeby ściskali dłoń prezydenta Reagana i uśmiechali się do Nancy. Tak, do tej Nancy, która stanowczo odmówiła, gdy jej stary przyjaciel Rock Hudson umierał na AIDS i błagał o pomoc.

Tym razem Roy Cohn zaproszony został do wygłoszenia mowy do członków i sponsorów Towarzystwa Obrony Rodziny i do wspólnego świętowania tradycyjnych amerykańskich wartości. W archiwach nie zachował się zapis tej mowy, albo też władze Towarzystwa nie zechciały go udostępnić, więc pewien pisarz odtworzył ją na podstawie innych przemówień, wypowiedzi, wywiadów i tekstów Roya Cohna:

Wierzę – zawsze wierzyłem – w Amerykę i w rodzinę jako podstawową komórkę społeczną. Mocną, szczęśliwą komórkę społeczną oraz w tradycyjne wartości,  którym w tej chwili zagraża ustawa o prawach gejów oraz ich seksualne rytuały, które w każdym innym czasie historycznym, poza późnym okresem Imperium Rzymskiego, nazwano by kryminalnymi dewiacjami, a może nawet praktykami satanistycznymi.

Nic dziwnego, w „Aniołach w Ameryce”, skąd znamy go najlepiej, Roy Cohn stawiał sprawę jasno: „jestem heteroseksualnym mężczyzną, który pieprzy się z facetami”, bo homoseksualiści to nie faceci, którzy sypiają z innymi facetami, ale faceci, którzy przez piętnaście lat nie zdołali przeprowadzić w radzie miasta uchwały antydyskryminacyjnej, to ludzie, których nikt nie zna i którzy nikogo nie znają, to ludzie z zerową siłą przebicia. Czyli ludzie, którzy są tym wszystkim, czym Roy Cohn nie był.

Roy Cohn przez kilkanaście lat w nowojorskim magistracie zwalczał skutecznie wszelkie próby wprowadzenia uchwał antydyskryminacyjnych. W okresie maccartyzmu tropił komunistów i szantażował homoseksualistów. Urodzony w żydowskiej rodzinie był równie skrajnym antysemitą, co homofobem. Żył w szafie, ale miał niezliczonych partnerów. Umarł na AIDS, utrzymując, że to rak wątroby. Nienawidził wszystkiego w sobie i przenosił tę nienawiść na działanie polityczne. Nawet „patriotyzm zamienił w nienawiść” – takim sloganem reklamuje się film biograficzny „Obywatel Cohn” z 1992 roku. Złamał życie wielu ludziom. Pomógł posłać na krzesło elektryczne małżeństwo Rosenbergów. Był potworem, który głosił wartości, a jednocześnie każdym działaniem im zaprzeczał. Roy Cohn to cesarz hipokrytów – żałosny, a zarazem potwornie groźny. Jego hipokryzja nie była bynajmniej hołdem, jaki występek składa cnocie, nie była nawet wstydliwością łajdaka. Była wyłącznie orężem skuteczności politycznej, narzędziem władzy, dzięki któremu można sobie pozwolić na wszystko.

Za sprawą sztuki stał się Roy Cohn hybrydą medialną – jest postacią realną, postacią historyczną, postacią literacką, teatralną, filmową, telewizyjną – reprezentacją, karykaturą, rekonstrukcją. To twór archiwalno-artystyczny, ale także zombie opanowujący świat współczesnej polityki i mediów w sposób zaskakująco ekspansywny. I odżywający na nowo z taką samą piorunującą skutecznością – dramatycznie zaprzeczającą skuteczności sztuki, tej sztuki, która z takim zaangażowaniem o nim opowiadała, demaskując jego potworność. Tony Kushner, autor „Aniołów w Ameryce”, Mike Nichols i Al Pacino w ekranizacji, Krzysztof Warlikowski i Andrzej Chyra w inscenizacji, Ron Vawter w spektaklu „Roy Cohn/Jack Smith” i Jill Godmilow w filmie pod tym samym tytułem oraz wielu innych – dawali świadectwo potworności Roya Cohna, a dziś wygląda na to, że były to świadectwa bezsilności.

Al Pacino w „Aniołach w Ameryce”, reż. Mike Nichols (2003); Andrzej Chyra w „Aniołach w Ameryce”, reż. Krzysztof Warlikowski, TR Warszawa (2007); Ron Vawter w „Roy Cohn/Jack Smith”, reż. Jill Godmilow (1994)

Widmo Roya Cohna krąży bowiem po Europie i po Ameryce. Roy Cohn tryumfuje. Roy Cohn rządzi. Roy Cohn za chwilę dostanie nominację Partii Republikańskiej w wyborach prezydenckich i może nawet te wybory wygra. Bo Roy Cohn był mentorem Donalda Trumpa. Doradzał mu w kwestiach prawnych i biznesowych. Najpewniej to właśnie on trzydzieści lat temu podsunął Trumpowi pomysł, by kandydować w wyborach, żeby „Amerykę znowu uczynić wielką”. I udzielił mu w tym celu najważniejszej nauki strategicznej: „zawsze atakuj i nigdy nie przepraszaj”.

Roy Cohn i Donald TrumpRoy Cohn i Donald Trump / „Trump:The Movie” Życiodajną transfuzję Roy Cohn otrzymuje i od nas. Wracają mu siły, gdy rodzimi obrońcy rodziny żądają kar więzienia dla kobiet ze spiralą domaciczną, gdy tuż przy krakowskim rynku otwiera się sklep z patriotycznym odzieniem „Red is Bad”, gdy lecą szyby w KPH, palą kukłę Żyda na rynku wrocławskim, faszyści maszerują przez Białystok, a premier likwiduje Radę do spraw Przeciwdziałania Dyskryminacji Rasowej, Ksenofobii i związanej z nimi Nietolerancji. Roy Cohn rozkwita nie dlatego, że obchodzi go los niezagnieżdżonych zarodków, nie dlatego, że chce wytłuc wszystkich gejów (no skąd!), nie dlatego, że naprawdę chciałby wyremontować instalację gazową w Auschwitz. Roy Cohn rozkwita, bo wie, że czas jego władzy nadszedł. Zarządzanie strachem i oburzeniem to abecadło tej władzy, dwulicowość to podstawa jej skuteczności.

Pozostaje mieć nadzieję, że się na tym w końcu przejedzie, tak jak już kiedyś się przejechał i jak my sami nieraz przejechaliśmy się na własnej obłudzie. Chciałoby się powiedzieć: jak przejechał się na swojej hipokryzji ten Roy Cohnik, który siedzi w nas.

No bo kto lamentuje, że spadło czytelnictwo? Gazety, które okroiły działy kultury. Nauczyciele, którzy zamienili szkolne wypracowania na testy z kluczem odpowiedzi. Wykładowcy, co rozdają kserówki, by studenci nie musieli chodzić do bibliotek. Krzyczące zarodki? A kto biegał po rodzinie i znajomych ze zdjęciami USG „naszego dzidziusia” w czwartym tygodniu od poczęcia? Że rządy Kościoła? A kto posyłał dzieci na religię dla świętego spokoju? I kultywował piękną tradycję hipokryzji polskiego katolicyzmu – sakramenty tak, zasady nie? Sobie więc podziękujmy.

Bo hipokryzja nie dzieli się na lewicową i prawicową, nawet jeśli lewicowa kieruje się imperatywem uszczęśliwiania innych i przeświadczeniem, że wie się lepiej, co dla nich dobre, a prawicowa – imperatywem unieszczęśliwiania innych i represjonowania tego, co przez nich pożądane. Hipokryzja jest jedna, nawet jeśli symbolami lewicowej są latte i prosecco, którymi zalewa się troskę o los pracownic i pracowników Biedronki, a prawicowej – kłykciny kończyste w odbytnicy Roya Cohna, którymi zaraził się od męskiej dziwki w Dallas. Chociaż... chyba hipokryzją byłoby twierdzić, że nie ma tu żadnej różnicy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.