KONFORMY: Żaby, czyli parezja
„Żaby” w reżyserii Michała Borczucha, czerpiąc z pięćdziesięcioletniej tradycji queerowego teatru i performansu, nie udają, że są offem offu, enklawą dziwaków, odgrywaniem awangardy i odkrywaniem Ameryki
Kiedy pewien autor, który miał stać się w przyszłości wziętym dramatopisarzem i redaktorem pierwszej amerykańskiej antologii gejowskich dramatów oraz nowojorskim profesorem, wystawił swoją debiutancką sztukę, zebrał za nią potężne cięgi. Był rok 1965, teatr należał do eksperymentalnych, by nie powiedzieć undergroundowych, a sztuka nazywała się „Dobranoc kocham cię”. Na scenie homoseksualny mężczyzna zwierzał się przez telefon heteroseksualnej przyjaciółce, że zaszedł w ciążę ze swoim chłopakiem. Publiczność była tym zniesmaczona. Homoseksualna publiczność.
Działo się to w Caffe Cino, który był pierwszym off-off-broadwayowskim teatrem wystawiającym otwarcie gejowskie sztuki, a że homoseksualizm był wówczas nielegalny, teatr mógł działać w miarę spokojnie tylko dzięki płaceniu haraczy policjantom. Można śmiało powiedzieć, że ten nurt ówczesnej amerykańskiej alternatywy teatralnej był formą „zorganizowanej przestępczości”. Nie znaczy to bynajmniej, że przychodzący na spektakl geje nie mieli swoich uprzedzeń, swojego wyobrażenia o przyzwoitości i swoich lęków przed bezwstydną otwartością nazywania rzeczy po imieniu. W epoce przed buntem w barze Stonewall (1969) trudna emancypacja dokonać się musiała najpierw we własnym środowisku i w najbliższym otoczeniu, choćby bratnim i siostrzanym. A w przypadku teatru eksperymentalnego nie chodziło wyłącznie o homoseksualność, choć pracownicy i widzowie byli tu z reguły homoseksualni, ale o strategie artystyczne dalekie od mainstreamu. Widzów wyprowadzała z równowagi nie tylko śmiałość obyczajowa, ale przede wszystkim artystyczna dezynwoltura korzystania ze wszystkiego co dziwaczne, głupawe, absurdalne, idiotyczne, niedorzeczne, zakazane.
Złote czasy nostalgicznie dziś wspominanej „kryminalnej, psychodelicznej homoseksualnej awangardy” w Nowym Jorku minęły, a z jej inspiracji i dorobku czerpie dziś zarówno sztuka performansu, jak Broadway i cała popkultura. Polska niestety tylko sporadycznie, choć sama własnej queerowej alternatywy teatralnej nigdy nie miała, bo nasze alternatywy zazwyczaj celują w to, co wzniosłe, a nie w to, co żenujące. Tymczasem w żenadzie cały smak, pieprz, wanilia i siła wywrotna.
Czasem w polskim teatrze trafiały się podobne rozkosze, bezpośrednie nawiązania do undergroundowych klimatów, homotematyczne wątki, elementy campu i odmiany drag, ale był to raczej ersatz niż esencja, raczej kostium niż konwencja – innymi słowy wybór tematyki i estetyki, które dały się uniwersalizować, aspirowały do artyzmu, powściągały przesadę i skłaniały do traktowania teatru poważnie. I chociaż z pewnym powodzeniem udaje się queerować, czyli odkrywać nieheteroseksualność w kanonie polskiej literatury i teatru, a nawet kina, choć wiele tu jeszcze do odkrycia i interpretacji, to przecież kamp nie jest i nigdy nie był naszym ulubionym fasonem. Bo jeśli mamy kicz, to odpustowy, jak zły gust, to nowobogacki, jeśli ironię, to intelektualną, jak stylizację, to na serio, a przesadę – wyłącznie duchową. Niedostatek kampu w polskiej kulturze jest dotkliwy, choć można się łudzić, że pozostaje gdzieś w czeluściach archiwum jeszcze nieodkryty i nieopowiedziany.
Tymczasem na scenie warszawskiego Teatru Studio pojawił się spektakl kampowy. Trochę retro, a trochę nowoczesny, trochę ze sceny klubowej, a trochę z dużej i wielkomiejskiej – „Żaby” w reżyserii Michała Borczucha, z dramaturgią Tomasza Śpiewaka. Największą zaletą tego spektaklu jest właśnie to, że czerpiąc z pięćdziesięcioletniej tradycji queerowego teatru i performansu, sięgając po jego obsceniczno-ironiczno-sentymentalne strategie, nie udaje, że jest offem offu, enklawą dziwaków, odgrywaniem awangardy i odkrywaniem Ameryki. Mówi: halo, mamy 2018, jesteśmy w repertuarowym teatrze w środku Warszawy, mamy budżet na dekoracje i honoraria, pełno tu heteroseksualnych aktorów, więc ze swoim gejostwem jesteśmy jakby w mniejszości. Ale właściwie dlaczego mielibyście o nas nie posłuchać? Będzie zabawnie, poetycko, strasznie, śmiesznie, ładnie, głupkowato, troszkę też brzydko (brunatna rura jako główny element scenografii) i wzruszająco, ale nie oczekujcie skandalu, bo to nie te czasy i nie to miejsce.
Borczuch wspaniale używa kampu do własnych celów, czasem jest to tak subtelne, że można się nabrać, czasem ostentacyjne, czasem klasyczne, a czasem jest wariacją na własny temat. Ramę tej grze z kampem wyznacza po pierwsze – homorzeczywistość, której koledzy heterycy jednak trochę się brzydzą; po drugie – homohistoria, z której poza Krzysztofem Niemczykiem i jego powieścią nie da się za wiele kampu wyciągnąć; po trzecie – autoteatr, czyli teatr osobistych wypowiedzi, a tym samym homodoświadczeń; po czwarte – alibi, w postaci kultury antycznej i jej homohedonizmu. Tylko niestety, jak już była mowa, jest 2018 i nie chodzi w tym wszystkim tylko o miły wieczór w teatrze dla dorosłych.
Parezja to greckie pojęcie, które oznacza „mówić wszystko”, mówić otwarcie i wprost, wyrażać siebie. To mowa polityczna, korzystająca z wolności słowa, a w epoce tyranów mówienie w imieniu tych, którzy mówić nie mogą. To zarazem mowa krytyczna pozbawiona argumentu siły i kierująca swe ostrze przeciwko władzy. W czasach nowożytnych zwykło się używać na to innego pojęcia: „speaking truth to power” jako nazwy taktyki politycznej pozbawionej przemocy, używanej przez dysydentów i działaczy na rzecz praw człowieka. Mówienie, wypowiadanie siebie, uporczywe podnoszenie tematów, które z powodu niebezpieczeństwa, dla świętego spokoju albo z przekonania, że są ważniejsze sprawy, chciałoby się przemilczeć, jest dzisiaj znowu formą politycznego aktywizmu.
Na dużej scenie w dużym miejskim teatrze taki spektakl jak „Żaby” działa jak wodowskaz przy terenach zalewowych. Chyba nie tylko mnie się wydaje, że trzeba dziś na niego bacznie spoglądać.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).