Ucieczka z krainy obfitości
fot. NASA

21 minut czytania

/ Media

Ucieczka z krainy obfitości

Piotr Fortuna

Współcześnie technologie informatyczne wpływają na emisje gazów cieplarnianych niemal we wszystkich sferach życia i sektorach gospodarki. Niełatwo zapanować nad tą skomplikowaną choreografią

Jeszcze 5 minut czytania

Początek lata, w wielu miejscach na świecie padają rekordy temperatur. W kalifornijskiej Dolinie Śmierci zanotowano 52 stopnie. W Polsce trwa drugi najgorętszy czerwiec od co najmniej siedmiu dekad (gorzej było tylko w 2019 roku). Znowu na chwilę rośnie liczba osób, które przyznają, że coś może jest na rzeczy z tym globalnym ociepleniem. Napotkani pod sklepem przechodnie próbują pożenić klimatologię ze zdrowym rozsądkiem, w dyskusjach na Facebooku znajomi pomstują na lobby paliwowe. W takich mniej więcej okolicznościach wpadają do mojego feeda, jeden po drugim, dwa anglojęzyczne nagłówki. Lewicujące „The Conversation” alarmuje: „Internet konsumuje nadzwyczajne ilości energii”. Liberalny „The New York Times”, jakby w odpowiedzi, uspokaja: „Internet zjada mniej energii, niż wam się wydaje”.

Właśnie w formie nagłówków najczęściej przyswajamy zagęszczające się informacje ze świata, przemieszane w jedną letnią (czy raczej nierównomiernie podgrzaną jak w mikrofali) zupę z memami, reklamami i aktualizacjami z życia znajomych. A wpływ takich dwóch tytułów na przekonania jednostki się zeruje. Istnieją na ten temat badania, ale jest to też dosyć intuicyjne: postawieni wobec przeciwstawnych komunikatów, nie wiemy, co myśleć. A żyć trzeba dalej, więc wracamy do codziennych spraw, do swojej mikroskali.

Oddziaływanie internetu na środowisko to wyjątkowo skomplikowane zagadnienie. A my potrzebujemy prostego przekazu. Chcemy wiedzieć: tak – nie, dobrze – źle, bać się – odpuścić. Czasem szukamy też racjonalizacji, usprawiedliwienia. Czasem wyczekujemy praktycznych wskazówek. Może zmniejszając jakość wideo na Netfliksie, poczujemy się lepiej? Może nie od razu jak superbohaterowie, bardziej jak „geriatryczni millenialsi” nakładający maseczkę przeciwzmarszczkową, która wprawdzie nie jest w stanie powstrzymać procesu starzenia, ale daje przynajmniej poczucie, że się zadbało o siebie, że się coś dla siebie zrobiło.

Nie mam, niestety, jednego prostego komunikatu do przekazania. Żyjemy w czasach złożoności, w świecie globalnego wszechpołączenia. Nie tylko wszystko się ze wszystkim wiąże, ale na temat tych powiązań mamy dziś więcej danych niż kiedykolwiek, a w dodatku dane te można dobierać, korelować i modelować na nieskończenie wiele sposobów. Sensory pracują, algorytmy nie potrzebują wytchnienia. A mózg to nie superkomputer, ludzka myśl jest w stanie pomieścić pięć, może siedem elementów naraz (mignęło mi gdzieś w nagłówku na Facebooku albo YouTubie). Nie mam więc jednej prostej odpowiedzi, mam kilka złożonych podpowiedzi wyciągniętych z szumu informacyjnego, po którym sam długo błądziłem jak mieszkaniec chińskiego Hotan w gęstym smogu.

Modele rzeczywistości

Być może czytelniczkom „New York Timesa” wydaje się, że internet pożera potworną, nieproporcjonalnie dużą ilość energii – i redakcja uznała, że z tym wydawaniem się trzeba polemizować. Mnie się z kolei wydaje, że wciąż mamy odwrotny problem: rozpowszechnione – bardzo intuicyjne i zarazem całkowicie błędne – wyobrażenie o niematerialności internetu. Chodzi tu nie tylko o mylące metafory, takie jak niepochwytna „chmura” (opisująca tak naprawdę pomieszczenia pełne nagrzewających się maszyn) czy idylliczne „strumienie danych”. Chodzi także o coś bardziej podstawowego, o charakter doświadczeń, do których te metafory odsyłają: wirtualność obrazu na ekranie, niewidzialność sieci bezprzewodowej, abstrakcyjność informatycznych kodów. Łatwo uwierzyć, że cyberprzestrzeń to osobny świat stworzony z symboli zer i jedynek, i przeoczyć, że tym cyfrom odpowiadają jak najbardziej fizyczne stany niskiego i wysokiego napięcia.

Zarazem obok tych sielankowych metafor coraz częściej pojawiają się inne, kojarzące się z zanieczyszczeniem i zużyciem surowców, np. ślad cyfrowy (digital footprint), cyfrowe odpady (digital waste), wydobycie bitcoinów (bitcoin mining). Do znudzenia mówimy też o danych jako o „nowej ropie” (data is the new oil), mając na myśli podstawowe źródło bogactwa w gospodarce informacyjnej. A dane są przecież podobne do ropy także pod tym względem, że przyczyniają się do zanieczyszczenia środowiska. Może tutaj tkwi, dość niespodziewanie, jakaś psychologiczna siła oddziaływania na zbiorową (nie)świadomość?

Według różnych szacunków udział technologii informacyjnych w globalnych emisjach dwutlenku węgla wynosi od 2% do 4% (dla porównania przemysł lotniczy odpowiada za około 2%). W najbliższych latach możemy spodziewać się systematycznego wzrostu tych wartości, związanego przede wszystkim z dalszą popularyzacją formatów wideo, a także gamingu i technologii immersyjnych, takich jak rozszerzona (AR) czy wirtualna (VR) rzeczywistość. Ważne będą też postępująca digitalizacja usług i ekspansja rozwiązań chmurowych (cloud computing) oraz rozwój uczenia maszynowego, internetu rzeczy i sieci blockchain (zwłaszcza ta ostatnia jest nieproporcjonalnie energożerna, jedna transakcja bitcoinem zużywa szacunkowo tyle prądu co 5000 transakcji kartą płatniczą). Prognozy wahają się znacznie (i podlegają niekończącym się korektom), od ostrożnych 6%, przez niepokojące 14%, do niedorzecznych 50% globalnych emisji w 2040 roku, co pokazuje tylko, z jak skomplikowaną i nieprzewidywalną materią mamy tu do czynienia. Jak zwracają uwagę badacze Jonathan Koomey i Eric Masanet, szacowanie tych wartości na więcej niż kilka lat do przodu jest niemiarodajne ze względu na tempo zmiany technologicznej (w tym skokową poprawę efektywności energetycznej).

Podobnie jak procentowy udział emisji, rośnie też świadomość „brudnego sekretu” nowych technologii. Niestety w medialnych dyskusjach nad ekologicznymi skutkami korzystania z sieci często dokonuje się nieuprawnionych uproszczeń, np. stawia znak równości między internetem a centrami danych (robi to m.in. wspomniany wyżej artykuł z „New York Timesa”). A te przecież odpowiadają tylko za część (około 45%) śladu węglowego, jaki zostawia internet. Oprócz centrów danych energię elektryczną konsumują też sieci komunikacyjne (około 24% emisji) oraz urządzenia, za których pośrednictwem się logujemy (około 31%), w tym także produkcja tych urządzeń (w przypadku smartfonów odpowiada ona za mniej więcej 30% emisji dwutlenku węgla w cyklu życia produktu). Niektórzy badacze idą jeszcze dalej w zakreślaniu granic systemu, uwzględniając w kalkulacjach ekologiczne koszty budowy i utrzymania całej infrastruktury, od wydobycia i transportu surowców, przez stawianie budynków i nadajników, po składowanie odpadów i recykling. Im więcej elementów próbujemy uwzględnić, tym trudniejsze stają się szacunki.

Nowe zwyczaje

Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy przechodzimy z poziomu teorii na poziom praktyki. Na przykład niektóre ekspertki zalecają rezygnację z Netfliksa i powrót do tradycyjnej telewizji. Podążając za tą radą, mógłbym ograniczyć ilość danych przesyłanych z serwerów na moje urządzenie i nieznacznie zmniejszyć ślad węglowy swojej obecności w sieci. Przy okazji jednak przeniósłbym się znad laptopa przed telewizor, przez co łączne emisje związane z moim seansem filmowym nie spadłyby, ale poszybowałyby w górę. Jak wykazał w swoich analizach George Kamiya z Międzynarodowej Agencji Energetycznej (IEA), zużycie energii jest kilkakrotnie mniejsze, kiedy oglądamy streaming na komputerze, niż gdy odbieramy sygnał na 50-calowym ekranie. A przecież naszym celem – jako ludzkości – jest ograniczenie globalnej emisji gazów cieplarnianych i zapobieganie katastrofie klimatycznej, a nie windowanie branży informatycznej na szczyt rankingu najbardziej zielonych sektorów gospodarki.

Małe ekrany bywają jednak zdradliwe. A to dlatego, że zmiana technologiczna nie polega wyłącznie na podmienianiu starych urządzeń na nowe, bardziej „inteligentne”, poręczne (jak smartfon), responsywne (jak smart TV) i efektywne (jak smart home). Kształtuje też nasze zwyczaje. Zamiast oglądać filmy, jak to drzewiej bywało, czyli w określonych godzinach, gdy byliśmy w domu (albo lepiej jeszcze: gdy zasiadaliśmy całą rodziną w salonie), włączamy wideo przy wielu innych okazjach: czekając na autobus, jadąc autobusem, stojąc w kolejce do kasy, jedząc lancz w pracy, bieżąc na siłowni, leżąc w łóżku przed zaśnięciem itd. Nie mówiąc o tym, że siedząc przed telewizorem, nieraz uprawiamy tzw. multiscreening, np. sprawdzamy jednocześnie pocztę na służbowym laptopie i skrolujemy TikToka na smartfonie.

W dodatku coraz częściej oglądamy wideo za pośrednictwem sieci mobilnej, a ta – jak zwracają uwagę badacze z Uniwersytetu w Lancaster – jest bardziej energochłonna od sieci domowej. To jednak niebawem może się zmienić, bo kolejne standardy mobilnego internetu są efektywniejsze od poprzednich. Przy czym rosnąca efektywność wywołuje tzw. efekt odbicia (rebound effect), czyli zachęca użytkowniczki do jeszcze częstszego korzystania z jeszcze większej ilości danych. W konsekwencji zużycie energii znowu rośnie.

Nowe języki dla planety A

Stworzenie nowych form narracji i języków do mówienia o pozaludzkim świecie jest dziś pilną koniecznością. W naszym cyklu polscy i niemieccy autorzy przyglądają się powiązanym z kryzysem klimatycznym emocjom i zmianom w obyczajowości. Stawiamy pytania o nowe problemy ekologii i szukamy rozwiązań łączących dyskursy naukowe i artystyczne. Zastanawiamy się nad relacjami z naturą w dobie pandemii i nad zmieniającymi się wizjami przyszłości, szczególnie w kontekście najnowszego raportu IPCC.

Naszymi partnerami są Instytut Goethego w Warszawie oraz Fundacja Genshagen. Cykl powstaje przy finansowym wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.

Równocześnie musimy pamiętać, że elektryczność to nie jedyne źródło szkodliwych emisji. Oglądając Netfliksa na laptopie, zaciągamy wprawdzie dane z serwerów i świecimy ekranem, ale za to – jak zwraca uwagę Kamiya – nie przyczyniamy się do wydzielania spalin, co miałoby miejsce, gdybyśmy wybrali się samochodem do kina. Podobną oszczędność dają oczywiście zdalne nauka i praca. Oceniając wpływ internetu na środowisko, powinniśmy więc brać pod uwagę także ślad węglowy alternatywnych rozwiązań. Przy obecnym poziomie digitalizacji społeczeństwa technologie informatyczne wpływają na emisje gazów cieplarnianych niemal we wszystkich sferach życia i sektorach gospodarki. Wzajemne powiązanie tych wszystkich czynników przywodzi mi na myśl obraz konsoli pełnej połączonych ze sobą suwaków i pokręteł – raz poruszone, tańczą jak opętane, jakby były przesuwane przez duchy. Niełatwo zapanować nad tą skomplikowaną choreografią.

Modele działania

Nie piszę o złożoności po to, żeby teraz z rezygnacją machnąć na to wszystko ręką. Staram się raczej pokazać, że tę złożoność musimy poddawać namysłowi, brać ją pod uwagę jako zmienną, kreśląc perspektywy na przyszłość i obmyślając sposoby działania. Właśnie po to, żeby przytłoczeniu i rezygnacji zapobiegać. Jak zapanować nad złożonością? Kto i w jakim zakresie jest w stanie to zrobić? Które elementy tego skomplikowanego i dynamicznie zmieniającego się systemu są kluczowe dla ograniczania negatywnych skutków dla środowiska? Ile jest w stanie udźwignąć jednostka? Jak jej w tym pomóc – jak ją odciążyć lub wyręczyć? Nad tym, jako społeczeństwa czy wręcz jako globalna społeczność, musimy debatować. I, obawiam się, debatować w trybie ciągłym, skoro sytuacja tak szybko się zmienia.

Tymczasem podejście, które dominuje w mediach, przerzuca ciężar właśnie na jednostkę. Zachęca do przechodzenia z jakości UltraHD na SD, z Netfliksa na telewizję, z tabletu na papier, z YouTube’a na Spotify. Do zastępowania wideorozmowy widokiem awatara, internetu mobilnego internetem z kabla. Do rezygnacji z przyspieszonej dostawy zakupów, wyłączania routera, blokowania reklam, przygaszania ekranu. Do używania stron i aplikacji korzystających z zielonych źródeł energii i hiperskalowalnych centrów danych itd., itp. Od samego czytania tych wszystkich zaleceń można dostać zawrotu głowy. Z perspektywy jednostki próba ograniczenia śladu węglowego internetu brzmi prawie jak praca na pełen etat. Wymaga czasu, wiedzy, samodyscypliny, uważności i społecznej odpowiedzialności, co samo w sobie wydaje się ideałem trudnym do osiągnięcia – w jakiejkolwiek sferze życia.

A to nawet nie jest największy problem. Gdyby taki proekologiczny przekaz serwowano nam w szkole, w kościele i w blokach reklamowych, to może miałby on większe przełożenie na rzeczywistość. Sęk w tym, że od dekad nieprzerwanie wpaja się nam coś dokładnie przeciwnego: że powinniśmy coraz więcej konsumować w imię społecznego postępu.

„Zamów dziś, jutro w twoim domu”, „Oglądaj, co chcesz, kiedy chcesz”. Urabia się nas do podążania za impulsami, uzależnia od działania cyfrowych platform, algorytmicznie stymuluje uwagę, zachęca do pogoni za nowymi generacjami urządzeń i kolejnymi wymiarami gratyfikacji. Nawet gdybyśmy jako społeczeństwo chcieli to teraz nagle odkręcić – i przestawić się na model postwzrostu – potrzebowalibyśmy potężnych nakładów pracy i wykorzystania tych samych mechanizmów wpływu do realizacji kompletnie przeciwnych celów. Ale tego nie dokona przecież jednostka, nawet jeśli zostanie upomniana od czasu do czasu przez publicystkę czy influencera. Może niewielki odsetek osób rzeczywiście zaciśnie pasa, jednak większość z nas co najwyżej pogrąży się w poczuciu winy, fiksując się na własnych brakach, zamiast skupić się na systemowych aspektach zagadnienia i politycznych możliwościach działania.

Nie chcę być źle zrozumiany: nie neguję wartości świadomego korzystania z internetu, uważam jedynie, że punktowe decyzje pojedynczych użytkowniczek nie zapewnią zmiany na odpowiednią skalę. Oczywiście pewne rzeczy warto robić tylko dlatego, że mają sens (lub dlatego, że są etyczne). Możemy je też traktować tożsamościowo albo optymistycznie zakładać, że okażą się kroplą, która kiedyś wydrąży skałę. Wracając do przykładu z Netfliksem: sam wyłączam autoodtwarzanie na stronie głównej, bo nie potrzebuję oglądania podsuwanych mi przez algorytmy zwiastunów za każdym razem, gdy wchodzę na platformę. Filmy i seriale odtwarzam w średniej zamiast w wysokiej jakości po prostu dlatego, że jest ona dla mnie wystarczająco dobra. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że w globalnej perspektywie niewiele to zmienia. Zwłaszcza że najczęściej oglądam filmy i seriale po nocach, poza godzinami szczytu (które wypadają szacunkowo między 19 a 22). A zużycie energii nie rośnie proporcjonalnie do zużycia danych, lecz zależy przede wszystkim od maksymalnego zapotrzebowania, do którego obsługi dostosowuje się działanie sieci. I to maksymalne zapotrzebowanie rzeczywiście dyktowane jest dziś przede wszystkim przez wieczorne oglądanie wideo.

Patronite

O ile lepsze byłyby efekty, gdyby – zgodnie z rekomendacjami licznych ekspertek, m.in. zespołu badawczego pod kierownictwem profesor Laury Marks – serwisy streamingowe ustawiały oszczędzanie energii jako opcję domyślną, którą w razie potrzeby widzowie musieliby celowo zmienić. Podobnie: gdyby odtwarzanie dźwięku przy wyłączonym ekranie nie było na YouTubie opcją premium, za którą trzeba dodatkowo płacić. Duże rezerwy drzemią również w ograniczeniu tzw. działalności tła, rozgrywającej się poza doświadczeniem użytkowniczki (chodzi tu np. o automatyczne aktualizacje czy synchronizację danych).

Niestety, nie możemy polegać wyłącznie na inicjatywie czy samoregulacji branży technologicznej. Zdarza się, że inwestycje w efektywność energetyczną leżą w bezpośrednim interesie właścicieli platform. To niekoniecznie nawet „społeczna odpowiedzialność biznesu”, ale po prostu kosztowa optymalizacja i szukanie przewagi nad konkurentami. I rzeczywiście energochłonność centrów danych zmniejsza się systematycznie o połowę co niespełna trzy lata (prawidłowość ta określana jest mianem „prawa Koomeya”).

Centrum danych Google, Iowa / fot. Chad Davis, CC BY 2.0Centrum danych Google, Iowa / fot. Chad Davis, CC BY 2.0

Cała ta różnica pochłaniana jest jednak przez jeszcze szybciej rosnące zużycie danych. Jedną ze składowych problemu jest podejście określane mianem „paradygmatu obfitości” (cornucopian paradigm), dominujące nie tylko w marketingu, ale też w projektowaniu i świadczeniu usług oraz w polityce rządów i organizacji międzynarodowych, z Unią Europejską włącznie. Jak piszą badacze z Uniwersytetu w Brystolu, paradygmat obfitości zakłada, że „cyfrowa infrastruktura występuje w nadmiarze […] i będzie się stale rozrastać, wyprzedzając przyszłe zapotrzebowanie” – oferując coraz szybsze i bardziej płynne doświadczenie rosnącej liczbie użytkowników. Stąd bierze się poczucie, że zasoby internetowe są nieograniczone i nie trzeba sobie nimi zawracać głowy.

Ten sposób myślenia jest dla nas tak naturalny i przezroczysty, że trudno sobie wyobrazić alternatywę. Jak to: zwalniające łącza? Mniejsze rozdzielczości? Skromna szata graficzna? Statyczne reklamy tekstowe zamiast interaktywnych formatów wideo zakrywających całą stronę? No dobra, to ostatnie właściwie można sobie jakoś wyobrazić.

Promień nadziei

W opozycji do paradygmatu obfitości powstają projekty takie jak „Low-Tech Magazine” czy „Solar Protocol”. „Low-Tech Magazine” to czasopismo internetowe poświęcone tematyce „niezaawansowanych technologicznie rozwiązań i zaawansowanych technologicznie problemów”, zaprojektowane w taki sposób, żeby „radykalnie obniżyć zużycie energii związane z dostępem do treści”. Widać to już na pierwszy rzut oka po uderzającej, niemal anachronicznej prostocie stylu. Strona jest statyczna (ma formę plików tekstowych), posługuje się czcionką domyślną dla danej przeglądarki (żeby uniknąć pobierania informacji na temat kroju liter), wykorzystuje także monochromatyczne obrazy w niskiej rozdzielczości (uzyskanej dzięki technice ditheringu). Pozwala to ograniczyć zużycie energii związane zarówno z przechowywaniem, jak i przesyłaniem danych. Przede wszystkim jednak strona jest w całości zasilana panelami solarnymi, co oznacza, że czasami – gdy brakuje światła słonecznego – znika z sieci. Z założenia, a nie w wyniku błędu, który należałoby szybko naprawić.

„Solar Protocol” to projekt pod wieloma względami podobny, zaprojektowany jednak w taki sposób, żeby zawsze był dostępny online. Jak piszą jego twórcy, to „naturalnie inteligentna sieć”, która korzysta z serwerów zasilanych energią słoneczną, znajdujących się w różnych częściach świata. Strona zaciąga dane z miejsca, w którym jest akurat najwięcej słońca. Oczywiście pojedyncze projekty tego typu nie zbawią świata, ich rola polega na pobudzaniu wyobraźni, otwieraniu innych kierunków myślenia, inspirowaniu nowych modeli działania.

W ten sposób dochodzimy do być może najważniejszej kwestii: przechodzenia dostawców usług internetowych na odnawialne źródła energii. Z tej perspektywy problem śladu węglowego sektora IT nieco łatwiej rozwiązać niż np. problem emisji w sektorze transportu, gdzie zastąpienie paliw kopalnych nie jest na razie możliwe (pojazdy elektryczne wciąż stanowią margines). Większość gigantów technologicznych, z Google’em na czele, inwestuje w zieloną energię. Zwłaszcza duże międzynarodowe centra danych są predysponowane do tego, żeby zasilać je energią słoneczną lub wiatrową, bo znajdują się na ogół w otwartych przestrzeniach z dala od centrów miast i mają przewidywalny poziom zużycia elektryczności. Niestety, szacunkowo około 75% ruchu internetowego odbywa się lokalnie. Oznacza to, że kluczowym z naszej perspektywy zagadnieniem staje się struktura energetyki w kraju, gdzie, jak wiadomo, wciąż dominuje węgiel.

To dlatego na kwestię śladu węglowego internetu musimy patrzeć w szerszym kontekście – w ramach całościowej strategii, na tle pozostałych dziedzin gospodarki. Dotyczy to przede wszystkim sfery polityki, ale też naszego indywidualnego zaangażowania w ochronę klimatu. Tak żeby technofobiczne nastroje, obsadzające internet w roli dyżurnego czarnego charakteru, nie odwracały uwagi od innych złych aktorów, wyrządzających jeszcze więcej szkody, np. przestarzałej energetyki, transportu osobowego czy przemysłowych hodowli.

Tymczasem na poziomie indywidualnym nie wierzę w jakąś formę cyfrowego purytanizmu, rezygnacji z osiągnięć technologii na rzecz ledwie dostrzegalnej oszczędności na transmisji danych. Choć pewnie z różnych badań i analiz dałoby się wyciągnąć wskazówki, jak moglibyśmy poprawić nasze relacje z nowymi technologiami. Przykładowo, powinniśmy wybierać mniejsze ekrany lub korzystać z dużych ekranów w grupie, z rodziną i znajomymi. I rzadziej wymieniać sprzęt elektroniczny na nowy – zwłaszcza smartfony mają obecnie krótki cykl życia produktu. Jednak przede wszystkim warto głosować i lobbować za zmianami systemowymi, wywierać proekologiczną presję na polityków i dostawców usług. Oczywiście można też, oglądając Netfliksa do kolacji, zastąpić burgera mięsnego burgerem wege – nic przy tym nie tracąc na jakości.

Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej

Instytut Goethego

Tekst powstał w ramach projektu „Nowe języki dla planety A” z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej i we współpracy z Goethe-Institut.
 
Der Text entstand im Rahmen des Projekts „Neue Sprachen für den Planeten A” mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit und in Zusammenarbeit mit dem Goethe-Institut.