Boję się nie mieć na jakiś temat zdania lub sformułować je niewłaściwie, urazić kogoś, wykluczyć, zirytować. Nie znać kontekstu, palnąć głupotę, pisać ten tekst. Powiedzieć coś publicznie, a potem zmienić zdanie. Przynieść wstyd redaktorkom i redaktorom. Wydawnictwom. Być złą autorką, niekompetentną, przygłupią. I złą eseistką, felietonistką, powieściopisarką. I feministką też. Boję się pomalować paznokcie lub ich nie pomalować przed spotkaniem autorskim. Farbować włosy. Że ktoś mi wytknie, że jako wegetarianka pasjami oglądam ociekające smalcem „Kuchenne rewolucje”, a jako krytyczna wobec patriarchalnej kultury kobieta czasem (lub częściej) włączę sobie Bonda. Czuję, że inne czytelniczki mogą mieć podobnie i że być może dlatego „Zła feministka” Roxane Gay dostała stempel „Bestseller «New York Timesa»”. Jesteśmy nieidealne. Wadliwe. Potrzebujemy rozgrzeszenia.
Czytam więc Gay i wypisuję:
Nie jestem aż tak oczytana w najważniejszych feministycznych tekstach, jakbym chciała. Mam pewne… zainteresowania, cechy osobowości i opinie, które nie zawsze zgadzają się z głównymi nurtami feminizmu, wciąż jednak jestem feministką.
I dalej:
Nadaję sobie etykietę złej feministki, ponieważ jestem ludzka. Jestem popaprana. Nie próbuję być przykładem. Nie próbuję być doskonała. Nie staram się twierdzić, że mam odpowiedź na wszystko. Nie staram się mówić, że mam rację. Po prostu się staram.
Po lekturze Gay pomyślałam, że moje wieczorki z Bondem nie świadczą o kryzysie feministycznej tożsamości, ale są miarą jej życiodajnej pracy. Tożsamość krąży po ludziach jak krew, nasycona tym, czym akurat człowiek się karmi (czasem szpinakiem z brokułem, czasem olejem palmowym z solą albo cukrem, tym ukochanym skrytobójcą). Nie jest dana, jest procesem – zdaje się mówić Gay – wzrasta w nas i wzrasta w sprzeczności. Kocham malować paznokcie, kocham Judith Butler, kim jestem? To konflikt jest paliwem dla procesu tożsamości, pozwala uzgodnić idee (w szczególności te wzniosłe) z życiem. Dychotomie są passé. Są też formą symbolicznej przemocy, bo kto – w całej złożoności życia – jest w stanie na co dzień nosić odprasowany garniturek tożsamości i idei, takich jak: feministka, intelektualistka, matka. Gay stawia na mnogą tożsamość, na dużo przecinków w odpowiedzi na pytanie o definicję siebie: „[Jestem] kobietą, która kocha róż, lubi się bzykać i czasem tańczy do upadłego przy tej muzyce, o której wie, i wie to doskonale, że kobiety traktuje się w niej paskudnie”.
Ale też – feministką. Wpisane w nas sprzeczności prowokują nieustanną renegocjację „ja”, zachęcają, aby raz za razem ustanawiać się na nowo, umożliwiają tożsamości ciągłą (r)ewolucję. Rozgrzeszenie tkwiących w nas sprzeczności to coś więcej niż jednoosobowe jacuzzi. Uznanie sprzeczności daje wytrych do dekonstrukcji zmurszałych struktur społecznych, nienegocjowalnych wcześniej „prawd”. To sposób na reorganizację „poprawnościowego” dyskursu, który przez swój rygoryzm może okazać się wykluczający.
Tak czytam „Złą feministkę”, i oddycham jakby lżej. Sprzeczność to – owszem – figura retoryczna chętnie stosowana przez Gay, ale również przykazanie, by tożsamość – z jej zakrętami, ślepymi zaułkami, gmachami w ruinach – próbowała nadążyć za niemożliwą do ogarnięcia złożonością życia. Albo: żeby po prostu żyła. Tak rozumiem feminizm trzeciej fali, jako pokazanie pojedynczego człowieka w liczbie mnogiej.
Nie zawsze podoba mi się styl Roxane Gay, nie zawsze śmieszą mnie jej żarty, nie zawsze łapię odniesienia kulturowe, bo jednak gdzie Polsat z TVN-em, gdzie CNN. Gay bywa hermetyczna – w trakcie lektury czasem czułam się nie tyle jak zła feministka, ile zła uczennica, wywołana do odpowiedzi z lektury, której akurat nie przeczytała. Gay bywa też przestarzała. I choć wydawnictwo Cyranka opatrzyło fragmenty o Billu Cosbym (pisane na krótko przed znanym wszystkim skandalem) odpowiednim przypisem, to ten Cosby wciąż trochę kłuje. Albo analiza serialu „Dziewczyny”. Kto dziś ogląda „Dziewczyny”? Chętniej przeczytałabym zjadliwy (ale nie za bardzo, proszę) esej na temat „Bridgertonów” (drugiego sezonu, koniecznie). Ale choć Gay nie jest dla mnie autorką idealną, lubię ją. Może właśnie dlatego? Imponuje mi, że za każdą stroną, zdaniem, słowem stoi ewidentnie ona. Że nie ukrywa się za: „jak twierdzi Foucault” lub „zdaniem Kanta”. W dodatku ona ma swoją wyjątkową historię i wyjątkowe ciało, o których – jak gdyby nigdy nic – wspomina.
Książki Gay czytałam w kolejności, w której ukazywały się w Polsce. Najpierw „Głód”, potem „Złą feministkę”. Poznałam jej historię, zanim poznałam jej poglądy na temat polityki, kultury, kobiet, rasizmu, ale ta indywidualna historia raz za razem wraca na kartach „Złej feministki”. Właśnie za to cenię Gay – za szczerość. I za konfesyjność implementowaną w charakterze (niemal) naukowej konieczności. Człowiek, który żywi takie-a-takie poglądy, jest człowiekiem. Ma historię. Ma ciało. Często o tym zapominamy.
Gay przerabia swoją cielesność literacko, czasem z bólem lub złością, czasem z dumą, pod sztandarem „od niego wara” (tu również jest trochę złości, ale to nie szkodzi, w końcu Gay próbuje odzyskać etykietę „rozkrzyczanej feministki”). Osadza ciało na różnych płaszczyznach, pokazuje, jak bardzo jest ono zagadnieniem kulturowym. Niby wszyscy to wiemy, niby to banał, ale stwierdzenie: „Moje ciało nie zawsze jest moje” – jakkolwiek by było oczywiste, i tak harata.
Nawet jeśli masz „Historię ciała” w trzech tomach w domowej biblioteczce, nawet jeśli pisałaś na temat ciała dysertacje, jeśli badałaś je z wykorzystaniem narzędzi współczesnej humanistyki, jeśli doskonale rozumiesz, że rozmaite dyskursy przejmują ciało, żerują na nim, próbują je kiełznać, jeśli kontestujesz ten porządek, nawet jeśli to wszystko w tobie pracuje, to i tak – kiedy w gabinecie lekarza nazwą cię śmiertelnie otyłą – zaboli albo chociaż wzbudzi niepokój. Gay zabolało i zaniepokoiło. O tym napisała w „Głodzie”. O języku medykalizującym jej ciało. Spychającym je do kategorii zagrożenia. Języku naukowym, obiektywnym. Niby.
Ale nie tylko takie ciało pojawia się na stronach książek Roxane Gay. Jest tam też ciało dziecka z imigranckiej rodziny z Haiti, ciało nieheteronormatywne, ciało, które wiele przeszło. Są tam pisarka i akademiczka zaklęte w ciele o tych wszystkich obliczach. Jest kobieta oraz czarna kobieta, obie zmagające się z demonami patriarchalnej kultury, choć ta druga bardziej, co nie jest dla Gay bez znaczenia. Są również nasze ciała czytelnicze, przedmioty legislacyjne, pionki w grze o nazwie „prawa reprodukcyjne” poustawiane na planszy przez mężczyzn i kobiety, strażniczki męskiego porządku.
Ale przecież ciało czytelnicze może być też inne. Jak to męskie, białe, szczupłe ma się odnaleźć w tekstach Roxane Gay? Jak je rozumieć? Czy może wejść z nimi w interakcję? I czy w ogóle wypada się odnosić do tego, co pisze niebiała autorka z imigranckiej rodziny? To pytania o przywilej i o to, czy wyklucza on białych i szczupłych z czytelniczego świata autorki? Otóż nie:
Do pewnego stopnia musisz poddać się swoim przywilejom – przekonuje Gay. – Niemal każda osoba, zwłaszcza w świecie rozwiniętym, ma coś, czego ktoś inny nie ma, coś, czego ktoś inny pragnie. (…) Jestem kobietą, nie jestem biała i jestem córką imigrantów, ale równocześnie dorastałam w klasie średniej, a później w wyższej klasie średniej. (…) nie miałam do czynienia z rozwodem lub innymi małżeńskimi gównami. Uczęszczałam do elitarnej szkoły. Miałam pieniądze na studia magisterskie i doktoranckie. (…) Być uprzywilejowaną lub uprzywilejowanym w jakimś obszarze czy obszarach nie znaczy, że jest się uprzywilejowaną lub uprzywilejowanym pod każdym względem. Trudno jest się ugiąć i przyjąć swój przywilej do wiadomości, ale naprawdę – to wszystko, czego się od ciebie oczekuje.
Gay proponuje, żeby uznać swój taki, śmaki przywilej i nie powtarzać obronnie: ale to nie moja wina, że jestem biały, jestem mężczyzną, nie mam niepełnosprawności, nie jest imigrantem. Po prostu przyjąć, że tak jest, i czytać. Być może poza różnicami nasze doświadczenia się gdzieś zazębiają. Być może tym miejscem jest ciało. „Stale to sobie powtarzam: uznanie mojego przywileju nie neguje tego, że na wiele sposobów byłam i jestem marginalizowana, ani tego, jak i dlaczego cierpiałam”.
Gay raz za razem przywraca tekstowi siebie (cierpiącą, marginalizowaną, czarną, zgwałconą, kobietę), odchodząc od pojęć Prawdy, Historii, wszystkich tych idei, które można zapisać dużą literą. Od prostych diagnoz. Przepuszczenie opinii o świecie przez zmieniające się, niesubordynowane ciało otwiera na wędrówkę sensów, które nadajemy wydarzeniom. Raz są takie, raz całkiem inne, kiedy akurat dokucza mi złamana noga.
Ta zarazem prosta i trudna refleksja nabiera szczególnego charakteru w cyberprzestrzeni, naszym drugim (czasem pierwszym) domu. O internecie mówimy (niemal zawsze z satysfakcją), że nie zapomina, mając na myśli niespójność czyichś wypowiedzi-deklaracji-opinii. Internet to przestrzeń, w której trzeba być uformowanym, broń boże nie zmieniać zdania. Zmiana zdania jest podejrzana. Kojarzy się z cynizmem, wyrachowaniem, a ostatnio i z agenturą. Tymczasem jak ożywczo byłoby pomyśleć o internecie jako poletku, gdzie można swobodnie wzrastać, rodzić się, dojrzewać i starzeć.
Gay udowadnia, jak ciało w swej nienegocjowalnej indywidualności wpływa, a nawet warunkuje interpretację kultury. Jak umysł i ciało haczą o siebie w tej swojej plątaninie. I tak w eseju o „Igrzyskach śmierci”, obok anegdoty o czytaniu na siłowni i jak absurdalny jest projekt Barbie „Hunger Games” Gay pisze: „Jako krytyczka dostrzegam istotne wady [tego filmu – AZ], naprawdę, tylko że «Igrzyska śmierci» nie są filmem, który mogę oglądać jako krytyczka. Zbyt wiele dla mnie znaczy ta historia”.
Dlaczego tak jest? Bo fascynuje ją siła kobiet – wyznaje. Bo identyfikuje się z główną bohaterką – dodaje. Bo kiedy była młodziutką dziewczyną z gimnazjum, doświadczyła zbiorowego gwałtu zainicjowanego przez chłopca, w którym była do szaleństwa zakochana. Bo zburzono jej poczucie bezpieczeństwa. Oto krytyczka kultury idzie do kina na „Igrzyska śmierci”, a wychodzi z ożywionym wspomnieniem czegoś, czego nie chciałaby wspominać. Ale tylko tak potrafi patrzeć na ten film: z perspektywy swojej historii, swojego skrzywdzonego ciała. Mogłaby o tym nie pisać. A pisze.
Zawsze interesowało mnie, jak autorki i autorzy przepuszczają ciało przez literaturę, jak ubierają je w paragrafy i wiersze. Gay krytyczka kultury pokazuje, że nie ma literatury bez ciała. Ani opinii o literaturze. Że ciało czytającego strony książki – ciało chore, skrzywdzone, zniewolone, pod ostrzałem spojrzeń, ocen, przekonań na jego temat, czarne, białe, kobiece, męskie, binarne – po prostu jest.