Jeszcze 2 minuty czytania

Maria Poprzęcka

NA OKO: Imaginarium zarazy

Maria Poprzęcka

Maria Poprzęcka

Koronawirusy są bajecznie kolorowe. Szafiry, seledyny, róże, karminy, amaranty, oranże, błękity, szmaragdy – jak nigdy ekrany pulsują feerią barw. Telewizja dawno nie miała tak efektownej scenografii

„Czy wirus dolatuje na wysokość trzeciego piętra? Czy można wietrzyć mieszkanie?” – w powodzi lęków rodzących się w obliczu zarazy ten wbrew pozorom daje się zrozumieć. Dolatujący na trzecie piętro wirus pojawił się w ludzkiej tkniętej strachem wyobraźni wraz z falą obrazów, która zalewa ekrany telewizorów, komputerów i telefonicznych wyświetlaczy. Koronawirus z nich nie znika. Dyżuruje za głowami dziennikarzy, inspektorów sanitarnych, dyrektorów szpitali, ratowników medycznych, pielęgniarek, wirusologów, funkcjonariuszy służb strzegących bezpieczeństwa publicznego. Gadające głowy się zmieniają, on trwa. Ustępuje tylko przedstawicielom rządu, za plecami których obowiązkowo sterczą flagi.

Koronawirusy są bajecznie kolorowe. Szafiry, seledyny, róże, karminy, amaranty, oranże, błękity, szmaragdy – jak nigdy ekrany pulsują feerią barw. Telewizja dawno nie miała tak efektownej scenografii. Wirusy suną ku nam, przybywając nie wiadomo skąd. Wykluwają się z czarnej dziury, wyłaniają z dalekiego blasku. Tajemniczo oświetlone, majaczą w mgławicowych przestrzeniach. Wspólny im kształt kolczastej kuli okazuje się mieć nieskończone możliwości ekspresyjne. Potrafią przyjąć postać dekoracyjnego pompona, gumowego gryzaka dla psa, bibułkowego jeżyka na choinkę. Zmieniają fakturę i konsystencję – półprzejrzyste jak galaretka, szkliste lub mechate. A nade wszystko emanują czystą, intensywną barwą.

Czy budzą grozę? Stroszą zakończone przyssawkami wypustki, wysuwają ośmiornicowe macki, ale zdjęcia organizmów żyjących na dnie oceanów potrafią być znacznie bardziej przerażające. Czasami jeżą ostre kolce, lecz daleko im do bakteryjnych potworów szalejących w reklamach pastylek na gardło lub płynów do dezynfekcji klozetów. W dniu ogłoszenia stanu zagrożenia epidemicznego koronawirusy zagnieździły się na biurkach telewizyjnych prezenterów niczym sezonowe stroiki – bożonarodzeniowe choinki czy wielkanocne pisanki. 

Użyte jako scenografia, koronawirusy opowiadają zupełnie inną historię niż ta, którą słyszymy z ust zaproszonych ekspertów. Oni mówią o liczbach zakażeń, procentach śmiertelności, tygodniach kwarantann, o szpitalnych łóżkach, respiratorach, testach, zagrożeniach dla gospodarki. One, będące tego przyczyną, tworzą za ich plecami psychodeliczny, świetlno-barwny spektakl z innego świata. Zjawiły się znikąd, gdzieś dawno temu, w odległej galaktyce… Surfują swobodnie, wysokość trzeciego piętra jest dla nich doprawdy niczym. Są niepowstrzymane, nierzeczywiste, niezwykłe.

Koronawirus (COVID-19); Antoine-Jean Gros, „Napoleon odwiedza zadżumionych w Jaffie”, Luwr, Paryż; Pieter Bruegel, „Tryumf śmierci,” 1562, Muzeum Prado, Madryt

Ten obraz zawdzięczamy oczywiście mikroskopom, które pozwoliły zobaczyć niewidzialne. Zobaczyć źródła choroby, a nie tylko jej skutki w postaci masowych zgonów. To wielka zmiana w stosunku do tradycji wyobrażeń epidemicznych. „Czarna śmierć” – XIV-wieczna epidemia dżumy, największa w dziejach Europy – nie pozostawiła tak przerażających obrazów, jakich spodziewalibyśmy się, znając współczesne filmowe „epidemiczne” horrory. Wobec niepojętej siły zarazy obrazowanie przyjmowało alegoryczny, a nie narracyjny charakter. Wszechobecność i nieuniknioność śmierci zrodziły wyobrażenia „Tryumfu śmierci” i „Tańca śmierci” osadzone w vanitatywnym, moralizatorskim imaginarium. Ich miejsce było przede wszystkim w popularniej grafice, która zapewniła tym motywom długie trwanie. Kostucha tnąca swą kosą zarówno chłopów, jak biskupów czy taneczne korowody szkieletów raczej oswajały śmierć, niż epatowały makabrą. Więcej w nich karnawałowego „świata na opak” niż prawdziwej grozy. Tę prawdziwą wzbudza przypominany dziś z powodu epidemii „Tryumf śmierci” Pietera Bruegla, obraz z 1562 roku. To makabryczne pandemonium odnosi się jednak raczej do straszliwego władztwa śmierci, której żniwo niosły zarówno zarazy, jak wojny i ludzkie okrucieństwo.

Realistyczne, narracyjne obrazy zarazy są późniejsze, głównie związane z kontrreformacyjnym „męczennikiem miłosierdzia” – świętym Karolem Boromeuszem. Jako biskup nawiedzonego przez dżumę Mediolanu niósł on pomoc chorym i umierającym, przypłacając ofiarność własną śmiercią. Przeznaczone na ołtarze dewocyjne wyobrażenia Karola Boromeusza z oczywistych względów raczej eksponują postać świętego niż jego zadżumionych podopiecznych. Dość liczne ze względu na popularność świętego, niewiele wnoszą do imaginarium zarazy. Nie znajdziemy ich również w ikonografii popularnego patrona zadżumionych, świętego Rocha.

aArnold Böcklin, „Dżuma”, Wikimedia CommonsWszelako, wzbudzany przez zarazę paniczny ludzki lęk można było wykorzystywać nie tylko moralizatorsko czy dewocyjnie, lecz także politycznie. Niezwykły przykład znajdujemy w ikonografii napoleońskiej, budującej wizerunek władcy w przekonaniu o sile propagandy wizualnej. To jeden z obrazów upamiętniających wydarzenia kampanii egipsko-syryjskiej – „Napoleon odwiedza zadżumionych w Jaffie”. Dla zrozumienia jego pełnego sensu potrzebny jest historyczny komentarz. 11 marca 1799 roku Napoleon nawiedził zainstalowany w krużgankach meczetu lazaret dla zadżumionych w Jaffie. Chodząc wśród chorych, Bonaparte nie cofnął się przed dotknięciem nabrzmiałych węzłów chłonnych jednej z ofiar zarazy. Nie był to akt bezmyślnej brawury, ale konieczność – narażając się osobiście, wódz chciał opanować paniczne nastroje wojska. Ale nie tylko. Malarz, Antoine Jean Gros, znakomicie wyzyskał ten jeden z najbardziej mitotwórczych epizodów napoleońskich dziejów. Na pierwszym planie wyeksponował całą grozę zarazy, różne stadia choroby, cierpienia, agonii, zgonu. W tej infernalnej scenerii Napoleon jawi się niczym Chrystus zstępujący do otchłani. Jego cudowna obecność w domu zadżumionych jest pojawieniem się Zbawiciela wśród potępionych. Najważniejszy jest jednak gest dotknięcia nagimi palcami ciała zadżumionego. To nie tylko gest odwagi i manifestacja nadnaturalnych cech wodza niepodlegającego ludzkim słabościom. To głęboko osadzony w chrześcijańskiej tradycji gest świętego uzdrowiciela. A zarazem gest króla taumaturgosa, władcy-cudotwórcy, wyposażonego w nadprzyrodzoną moc uzdrowicielską, zgodnie z odwieczną ludową wiarą przynależną królom Francji. Tym samym Gros przypisał Bonapartemu monarchiczną genealogię jako prawemu dziedzicowi danej z Bożej łaski mocy. Obraz szybko obrósł legendą, dostarczając tak pożądanych argumentów na rzecz legitymizacji władzy przyszłego cesarza.

W imaginarium zarazy trudno znaleźć wyobrażenie o równie złożonej treści, chociaż epidemia jest tu właściwie tylko pretekstem. Ale jakże świetnie wykorzystanym! W niestroniącym od nekrofilicznych gustów XIX-wiecznym malarstwie historycznym znajdziemy wyobrażenia dawnych pomorów, ale nie wnoszą one nic interesującego poza pewną dawką makabry, zawsze chętnie widzianej przez publiczność. Szukając obrazów wyjątkowych, trzeba przywołać „Dżumę” Arnolda Böcklina. W obrazie tego dziwnego, oscylującego na granicy kiczu twórcy powróciła tradycja „tryumfu śmierci”. Sczerniała żniwiarka z kosą pustoszy włoskie miasteczko, pędząc na stworze o skrzydłach nietoperza i szyi dinozaura, zdobnej w czarne pomponiki. Chyba za te absurdalne pomponiki wyklętego przez modernistów Böcklina pokochali surrealiści. Dla nas wyglądają jak prefiguracja koronawirusów. Zanim mikroskop przyniósł nam jego podbarwiony, wszechobecny dziś wizerunek, malarz ustroił nim nosiciela zarazy. Ufajmy intuicji artystów, zwłaszcza w stanie epidemicznym.