Urszula Zajączkowska napisała piękny tekst, w którym zwraca uwagę, że zaangażowana ekologicznie sztuka współczesna często traktuje rośliny instrumentalnie. Bo nie uciekają, nie krzyczą, nie bronią się, dlatego można odnieść wrażenie, że nie cierpią. Są cierpliwą i milczącą ofiarą zabiegów artystycznych. Zgadza się: ludziom czasem starczy empatii dla hodowlanego bydła czy drobiu, ale dla tak zwanych chabazi, chwastów czy samosiejek już nie bardzo. Traktujemy je jak przyrodę nieożywioną – skały, kamienie czy wodę.
Uwagi Urszuli są bezcenne, bo bezcenna i rzadka jest perspektywa wrażliwego, empatycznego naukowca. Taka perspektywa rodzi się powoli i jest praktykowana przez nielicznych, a na uczelniach często spotyka się z niezrozumieniem. Opisywana przez autorkę praca kopulującego z paprociami (a mówiącego o emocjonalnej i fizycznej relacji przez ciało, a nie słowa) Zhenga Bo to przypadek bulwersującej głupoty, podpartej kuratorską nowomową. Esencja patologicznego antropocentryzmu. Chciałem jednak zwrócić uwagę, że nie wszystkie podawane przez autorkę przykłady są trafione.
Wystawiony w CSW „Center for the Living Things” Diany Lelonek przedstawiony jest w tekście jako miejsce kaźni mszaków. „Wzbudzanie procesów fotosyntezy przez światło, przy jednoczesnym braku wody, to dla roślin naprawdę ciężka śmierć” – pisze Urszula. Oglądałem tę kolekcję z bliska, także w pracowni artystki, i wiem (czego autorka tekstu może nie wiedzieć), że instalacje zaopatrzone są w system nawadniający, który dostarcza roślinom wodę. Również ekspozycja w CSW jest stale podlewana. Część wystawionych mszaków była już martwa w momencie znalezienia (źródełko w bucie czy starej kurtce z czasem wyschło). Wiem to, bo transportowałem część tych eksponatów z wysypiska do pracowni.
„Center for the Living Things” na co dzień żyje w Ogrodzie Botanicznym w Poznaniu, ekspozycje w galeriach to raczej równoległa i chyba mniej istotna część projektu. Nie chodzi wyłącznie o wzbudzanie pustego, estetycznego wrażenia splotami struktur roślinnych i polimerowych włókien. Życie roślin wbrew temu, co wynika z tekstu Zajączkowskiej, jest dla Lelonek istotne, ważny jest proces i zachowanie czynności życiowych. Oczywiście to dalej temat do dyskusji nad tym, czy w ogóle wypada wystawiać coś żywego w gablocie jako dziwowisko, jak niedźwiedzia w klatce.
Z pewnością system nawadniający nie jest doskonały, zdarza się, że jakiś organizm wysuszy się i zdycha, ale pamiętajmy, że mówimy o organizmach, które wyrosły na dzikich śmietniskach. Na dobrą sprawę teren powinien zostać wysprzątany. W idealnym świecie śmieciowe siedliska w ogóle by nie powstały. Sprzątanie oznaczałoby dla mszaków zagładę, ale byłoby dla ekosystemu cenniejsze niż rozczulanie się nad pędzliczkiem zamieszkującym w wyrzuconych do rowu pieluchach, które nie rozłożą się przez setki lat.
Michała Frydrycha bronić będę trochę mniej, myślę, że nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji swoich działań. Pniaki w parku pomalowane farbą były pomnikiem sprzeciwu wobec wycinkowego szału rozpętanego przez ministra Szyszkę. Urszula pisze, że „malowanie pniaków nadal żywych drzew jest jak nałożenie na głowę szczelnej foliowej torby”, bowiem farba uniemożliwia ich regenerację. Czy można mówić, że artysta zamordował żyjące drzewo? Ale czy wycięte parkowe drzewo ma jakąkolwiek szansę na regenerację? Powszechną praktyką jest usuwanie takich kikutów z przestrzeni. Jeżeli nawet drzewo wypuściłoby nowe pędy, to i tak wraz z systemem korzeniowym zostałoby wkrótce wyrwane z ziemi. Co jest przyjemniejsze – śmierć przez uduszenie czy pokrojenie piłą, to już pytanie do topoli. Tak przynajmniej wycięte drzewo o czymś przypomina, mówi, można powiedzieć – dostaje głos.
Urszula pisze, i nietrudno w tym wyczuć pewną złośliwość, o artystycznej „swobodzie wobec prawideł biologii roślin”. Ja też myślę, że warto piętnować brak wrażliwości, czy wobec paproci gwałconych przez Zhenga Bo, czy wobec śluzowców rozdawanych jako darmowe gadżety przez Parlament Ciał. Z pewnością artystom brakuje fachowej wiedzy przyrodniczej, ale w przywołanych przeze mnie przypadkach przewinienie zdaje się mniejsze, niż twierdzi Urszula Zajączkowska.