Lęk przed lękiem
Dawna leżakownia sanatorium w Sokołowsku, fot. SchiDD / CC BY-SA 4.0

14 minut czytania

/ Literatura

Lęk przed lękiem

Ilona Witkowska

Robiąc wycieczkę po „Empuzjonie”, najnowszej powieści Olgi Tokarczuk, balansując pomiędzy jej a własnym oglądem tego miejsca, opowiem wam, jak tu jest. W Sokołowsku

Jeszcze 4 minuty czytania

Mówi się u nas, że walczą tu ze sobą dwie siły – pierwsza to zewnętrzna wobec miejscowości siła nieludzka, tajemnicza, zielona, dzika, może faktycznie jest pod nami wielkie podziemne jezioro – a druga to rozpierająca się w miasteczku potrzeba zaistnienia, bycia postacią, potrzeba, która każe brać w karby podziemną wodę, zaprzęgać ją do pracy na rzecz człowieka, zaprowadzać porządek, pisać historię. (Mówią o tym wróżki, zatrudniane przez kupców, którzy wolą najpierw sprawdzić, czy ich przyszłe mieszkania wolne są od duchów. Nigdy nie są. „Przecież chyba nie ma miejsca, w którym ktoś by nie umarł, świat trwa już wystarczająco długo”. W sposób bardzo widoczny byli tu przed nami inni. Siadamy na ich krzesłach, przebieramy się w ich ubrania. Czasem w nocy słychać rozmowy, kiedy mija się sanatorium Brehmera. Ale pewnie to po prostu jedna z akustycznych przygód, jakie serwuje nam ta dolina w szeregu innych złudzeń. Tak samo naturalna jak przygody z podróżami wilgoci w górę i w dół, i w poziomie.)

A może nie jest to walka? Może tak właśnie wygląda pokojowo przebiegająca granica: pozostaje w wiecznym płynnym ruchu. Taniec, który ciągle wykonujemy w dialektyce natury i kultury (rzecz jasna, upraszczam) – gdzie lepsze dla tego theatrum niż tu? Sokołowsko, dawny Görbersdorf, miejscowość nosząca przez chwilę nazwę Jar, jakże adekwatną do tego, co nas otacza, dopóki nie postanowiono uhonorować Alfreda Sokołowskiego, człowieka, siły strukturyzującej, nadającej znaczenia. Może po prostu tutaj, w tej dolinie, „naczyniu, w którym gotuje się nieznana światu potrawa”, misce pełnej dziwnej zupy, złożonej z obrazów i dźwięków, do której wieczorami dolewa się to ciepłe, to zimne powietrze, widać drganie tej granicy wyraźniej, może przebiega ona chętnie właśnie tym jarem. Granice mają słabość do przebiegania gdzieś w pobliżu.

Wzdłuż tej granicy chciałabym podążyć, robiąc wycieczkę po „Empuzjonie”, najnowszej powieści naszej sąsiadki z jednego pasma, Olgi Tokarczuk. Balansując pomiędzy jej a własnym oglądem tego miejsca, opowiem wam, jak tu jest.

Doskonale zdajemy sobie sprawę z tych dwóch sił, my, którzy przyjechaliśmy tu, by dowiedzieć się, co nam dolega, i znaleźć na to kurację. „Nie wszyscy tutaj są naprawdę chorzy, niektórzy tylko udają, żeby uciec od życia albo się ukryć”. Jacyś dziwni, osłabieni, złamani, kompulsywni, zbyt ambitni, zbyt mało ambitni, nawiedzeni, ekscentryczni, pracowici, leniwi, zupełnie zwykli. „Każdy z nas jest potencjalnym wariatem […]. Norma to jest mrzonka. Każdy z nas siedzi okrakiem na granicy między własnym światem wewnętrznym a światem zewnętrznym i niebezpiecznie balansuje. To bardzo niewygodna pozycja i niewielu udaje się utrzymać równowagę”.

Olga Tokarczuk, „Empuzjon”. Wydawnictwo Literackie, 400 stron, w księgarniach od czerwca 2022Olga Tokarczuk, „Empuzjon”. Wydawnictwo Literackie, 400 stron, w księgarniach od czerwca 2022

Nasze dni zaludniają dokładnie takie typy jak te opisane przez noblistkę, jakby „czas był naczyniem i wcale nieważne, czym naczynie wypełnić, lecz gdzie je postawić”. Znam z pewnością więcej niż jednego bywalca, który o znanych przyjaciołach mówi po imieniu, żeby trzeba było się domyślać ich nazwisk. Widuję mieszkania, w których „wszystko w nieładzie, w nieopanowaniu, jakby ten, kto tu mieszka, zawsze zatrzymywał się w pół kroku i nigdy nie kończył tego, co zaczął” – sama w takim mieszkam, tak wygląda zresztą większość naszych mieszkań, mamy wieczny biwak, przecież nikt nas tu nie ogląda. Sami siebie tylko bacznie oglądamy i czasem widzimy to „dziwne napięcie między zamaszystością a rezerwą, jakby człowiek (…) musiał się nieustannie trzymać w ryzach, bo gdyby tylko sobie pofolgował, coś niewypowiedzianego, szalonego i strasznego uwolniłoby się z jego wyschniętego, otoczonego kłębem dymu ciała, niczym jakiś dżin, który wydobyłby się z jego ust i zaprzeczył wszystkiemu, co [ten] w swoim życiu powiedział i co zrobił”. Chodzimy na konsultacje do siebie nawzajem, bo już nie nadzoruje nas tu żaden specjalista, żaden pan doktor. Gorączkowa towarzyskość naszego sanatorium nie ma już wiele wspólnego z bliskością śmierci, lecz jej choreografia jest taka sama jak w czasach, gdy rozlegała się tu „symfonia kaszlu”. Dlatego „trzeba chodzić po obrzeżach wsi, inaczej zawsze wpadnie się na kogoś znajomego” – uczymy się tego szybko.

Jeśli nie opuści się obrębu chodników, trafi się niechybnie w korowód duchów. Archetypiczne zmory starych, pewnych siebie dziadów chwytają, popychają, przeciągają, poszturchują i przytulają w tym uniwersalnym chocholim tańcu złudzeń i wymysłów, które tancerzom wydają się prawami i prawdami. Nasze dzisiejsze rozmowy to echa rozmów Hansa Castorpa i Mieczysława Wojnicza, rozmów naszych dziadków, rodziców, naszych własnych z innych żyć. Nie masz historii ani przyszłości, po prostu pewnego dnia pojawiasz się, a innego znikasz, nikt nie zapamięta dokładnych dat, pewnie nawet roku. Tu są turnusy, nasze własne cykle, „cały system pobocznych odnóg czasu, możliwych jego kieszeni i zakładek. Czas się fałduje, minuty znikają w sekundach albo rozciągają się na kwadranse, przez co łatwo stracić w nim orientację. Podobnie dzieje się z przestrzenią”. Może to specyfika tego miejsca, a może tym właśnie charakteryzuje się sanatorium, wiecznym, spotęgowanym déjà vu, kręceniem się w kółko, odtwarzaniem zachowanych zachowań, performowaniem życia.

Ten korowód potrafi porwać jak dziki gon, w końcu otoczony jest złotą mgiełką wyobrażonego high life’u, mieszaniną dawnej i przyszłej glorii, przekonania, że oto obcuje się z najwyższych lotów myślą danych czasów. To jednak tylko wrażenie. Czuć wyraźnie „wpływy podziemnego jeziora (…) ta podziemna woda rozmywa tutaj nasze myśli”. Tak naprawdę „nam się tu wszystko plącze (…) nie pamiętamy, cośmy mówili poprzedniego dnia i na czym skończyliśmy (…) i po której stronie staliśmy, kto był naszym przeciwnikiem, a kto sojusznikiem, nawet najbardziej gorące dyskusje kończą się raczej niespodziewanie, bez żadnych konkluzji”. Nie sposób oprzeć się poczuciu, że wchodzimy w rozmowę, która toczy się tu od wieków; że trwanie w tych półautomatycznych wymianach frazesów ratuje nas przed pochłonięciem przez tę przeciwną siłę, że „bez nich wszystko by się rozpłynęło. Porwałaby nas przemocą mgła, mówilibyśmy bez sensu, jak we śnie”. A że siła frazesów słabnie, mgła trochę nas porywa.

Woła nas las, jak syrena, na zgubę, wołają przepaści. „Drzewa, krzaki jagód, omszałe kamienie i jakaś płynna, nieokreślona obecność, która niczym smugi cieplejszego powietrza przesuwa się między potężnymi pniami, konarami i gałązkami”, każą wchodzić w ten dom, w las bukowy, który na zimę nie czerwienieje, chyba że widziany oczami targanego gruźliczą gorączką człowieka, lecz rudzieje, robi się rdzawy, złotawopomarańczowy, ze srebrnymi kolumnami pni, na nich nieregularnie rozmieszczone, wpatrzone, lecz obojętne bukowe oczy.

„Jakby to wszystko miało twarz, rozumiesz? Pejzaż jest w stanie zabić człowieka […] ma ogromną siłę, bo stanowi koncentrację różnych energii, jest kulminacją geometrii”. Ale nie musi zabijać, może też żywić, jeśli umiemy się nim karmić. Oczywiście, chciałoby się zatrzymać to dla siebie, ale tę wiedzę trzeba rozpowszechniać. Wszystkich sprowadzić do podziemnego jeziora, rozpuścić, co trzeba. I wiem, że tutaj się będzie zaraz odbywało na masową skalę to rozpuszczanie, przyjadą tysiące ludzi i przeraża mnie to. Przeraża mnie to, ale daj Bóg, niech im się uda, niech ta książka będzie podręcznikiem do tego właśnie zwrotu: ku wodom podziemnego jeziora, ku temu, co pod spodem, pod pośpiesznie i zawsze nie w pełni narzuconą na rzeczywistość siatką znaczeń. Niech zagięcia czasu, z których znane jest to miejsce, będą łaskawe i niech ludziom się udaje nauczyć w tydzień tego, czego myśmy uczyli się latami, będąc tu na samozwańczej kuracji od nie wiadomo czego. Może da się zapakować w weekendowy warsztat codzienne doświadczanie ogromu tych banalnych procesów: drogi słońca po niebie i motoryki chmur, comiesięcznej podróży księżyca, przybywania i ubywania dnia.

„To, co zostało zapomniane i odrzucone jako dziecinne i niegodne nowoczesnego człowieka. […] oni wciąż są z nami, są obecni, mówią do nas, domagają się uwagi”. Postaci ukryte w obrazach de Blesa – tak, oni są i jest ich wielu. Baczny wzrok lasu jest czymś naprawdę namacalnym i budzi lęk, lęk wobec obecności nieludzkiego. Każde źdźbło trawy, każda mucha są obecne. Spędzacie czas w swojej obecności. Kiedy o tym pomyśleć na poważnie, to naprawdę trudne do przełknięcia, być wobec tylu istnień, każde z odmienną, równoprawną perspektywą. Poddaj się temu, wejdź w to. Bój się tym dobrym, naturalnym lękiem, będącym tak naprawdę naszym zapomnianym zwierzęcym poczuciem bezpieczeństwa: świadomością ciągłego współbycia z innymi, dalece różnymi od nas istotami. Jesteśmy pod płaszczem świętej Emerencji, Panagiji, w objęciach nocnego nieba, prapraprababki ludzkości, ta ciemność jest dobra, choć można się jej bać, będąc przyzwyczajonym do tego, że całą dobę jest jasno i głośno. Ten nocny lęk, Empuza, jest też pramatką cywilizacji, tajemnicze, zogromniałe dźwięki nocy kazały nam się gromadzić w świetle i cieple i toczyć niekończące się dysputy pozbawione puent. Lęk przed lękiem nas uczłowiecza. Popycha do postępu, do jasności. Cokolwiek byśmy jednak zrobili, bogini lęku mieszka pod nami, zamiast udawać, że nie istnieje, co może sprawić, że tym chętniej wyciągnie po nas rękę, możemy od czasu do czasu oddać jej pokłon.

„[Pejzaż jest] czymś w rodzaju projekcji wewnętrznych stanów patrzącego […] należałoby się zastanowić nad tym, czy to, co widzimy, w rzeczywistości nie może wyglądać zupełnie inaczej”. Jeszcze o uczuciu „rozpierania”, bycia we wszystkich kierunkach naraz. Oczywiście, występuje. Nostalgia teraźniejszości. Obsesja korzystania: ze słońca, z lata, z burzy, z sezonu grzybowego. Człowiek dostrzega wagę „apetyczności” i chce rzucić się na całą „apetyczność” świata w jednym momencie. Dąży do wchłonięcia. To jak oblać się miodem. Euforia, ekstaza, oszołomienie i panika. Myślę, że odpowiedzialne są za to wszystkie te siły, którym odmawia się istnienia, pływy podziemnego jeziora, ruchy ciał niebieskich i nade wszystko „grzybnia – matczyna struktura”, byty żyjące wewnątrz naszych ciał. Nieustająca komunikacja tych wszystkich, którzy otaczają nas, a o których nie mamy pojęcia. „Rozciągnięta między krzakami jeżyn pajęczyna przestaje drgać i napina się, próbując usłyszeć dochodzące z kosmosu fale, wiewiórka patrzy w cud orzecha i rozumie, że jest on czystym, skondensowanym czasem”. Niechcący, a nawet wbrew woli podpinamy się pod ten strumień. Można wspomóc się Schwärmerei, by „wszelkie kontury nieco się rozmazywały, ukazując płynne przejścia między rzeczami. Ten sam proces dotyczył pojęć, toteż dyskusja stawała się coraz mniej rzeczowa, rozmówcy bowiem nagle tracą poczucie pewności i każde słowo do tej pory godne zaufania, obrasta w konteksty, ciągnie za sobą jakieś ogony aluzji, migocze odległymi asocjacjami”, mowa się uzbędnia, aż staje się niemożliwa. Znika możliwość uzgadniania projekcji – bo czymże innym jest wymiana zdań, jeśli nie uzgadnianiem projekcji – a „nasze uzgodnione projekcje paraliżują nasze poznanie. Cyzelowanie zdania, badanie głębokości znaczeń, zabawa sensami. Dlaczego największymi poetami byli zawsze mężczyźni?”.

Znika logos, wewnętrzne rozbiera się z niewygodnego zewnętrznego, „ojciec zostaje poza zamkniętym pokojem syna nieświadomy, że jego kontrola i wpływy tam nie sięgają i nijak się mają do (…) liścia paproci i jego piennych, regularnych spiral”. Tutaj jest dobre do tego miejsce, najwidoczniej, żeby w umysłach – jak u Wojnicza – „odbywała się wielka praca – zamieniał doznania w doświadczenie, budował sens tego, co go otaczało (…) nie był to z pewnością sen, lecz i nie była to zwykła świadomość na jawie. (…) pomiędzy jednym a drugim stanem istnieją pewne niedoceniane pokłady owych myśli, którymi nie da się wprawdzie sterować, ale da się je wprawiać w ruch, byle potem pozwolić im podążać swoimi ścieżkami”.

Znamy to, znamy. Mniej lub bardziej świadomie czy chętnie – wszyscy bywamy w tym stanie. Stanie półpłynnym, morfującym. Co chwilę ktoś, gdzieś rozpuszcza się w poczwarce, żeby wyjść z niej „mnogi, wielokrotny, wielopoziomowy, złożony i skomplikowany jak koralowa rafa, jak grzybnia, której całe prawdziwe istnienie mieści się pod ziemią”. Mam taką intuicję, że tutaj, „w butelce lejdejskiej, w której mieszają się różne wibracje i powstaje z nich elektryczny prąd”, w tej miejscowości – idei sanatorium, gdzie „ludziom towarzyszy nieustanny szum wody, wrażenie, że jest wszechobecna”, w przebogatych dekoracjach zarówno kilku kolejnych, jak i kilku równoległych czasoprzestrzeni, pod płaszczem jednej przerażającej prabogini, a nad siedzibą drugiej, gdzie „jaki jest świat? zamazany, nieostry, migoczący, raz taki, innym razem inny, zależny od punktu widzenia” – dzięki czemu łatwo pogodzić się z tym, że „nasze ciała mają konsystencję próbną, są okazjonalne, zależą od pływów i ciśnienia, od podziemnych nurtów i parowania”, pewne procesy zachodzą śmielej, a niektóre rzeczy, którym powszechnie odmawia się istnienia, oglądać możemy w pełnej okazałości.