Ćwiczenia z patrzenia rowerowego
Bob May CC BY-NC-SA 2.0

17 minut czytania

/ Literatura

Ćwiczenia z patrzenia rowerowego

Piotr Kubkowski

W „Premiach górskich” Jakub Kornhauser podejmuje próbę przełożenia na język literatury pracy ciała i zmysłowych wrażeń kolarza – a więc siebie samego, jak chcemy wierzyć, na własnym szosowym rowerze

Jeszcze 4 minuty czytania

Niejedna jest taka fraza, która potrafi czytelnika uwieść, zarazić czy narzucić się i gdy ten skończy książkę albo zgasi czytnik, to pierwsze słowa na tchu początkowym wypowiedzą mu się lub napiszą duktem, rytmem czytanego autora. A potem nieraz po dłuższym jeszcze czasie metrum wraca, akcent czytelnikowi zdanie dociska nie tam, gdzie zazwyczaj, lecz tu, gdzie mu zadał trendsetter, w stylową koleinę go wrzuca, na melodyczną pętlę wypluwa i kręci. Taki właśnie czytelnik, podatny na stylistyczne infekcje i piszący-mówiący zapożyczeniami rytmicznymi czy leksykalnymi, niełatwo będzie miał po spotkaniu z Jakubem Kornhauserem na rowerze, autorem „Premii górskich najwyższej kategorii”. W poszukiwaniu punktów widokowych – z widokiem na miasto – piąć się będzie musiał z nim, za nim, po peryferyjnych serpentynach; zachwyciwszy się bajecznymi formacjami chmur, smogu i mgły nad aglomeracją, targać wzwyż będzie starą kolarzówkę po szutrach i dziurawych asfaltach, nieść ją po nazbyt lepkich i miękkich dla cienkiego profilu i gładkiego bieżnika ścieżkach lasów, podczas penetracji zapyziałych parków wokół podupadłych sanatoriów. I nawet jeśli ten wyobrażony czytelnik na rower nie wsiądzie, to i tak immunologia bodźców Kornhausera może nie zdzierżyć, fraza zostanie w piśmie, a słabszemu organizmowi – i w mowie.

„Premie górskie”, krótkie prozy cyklistyczne (powiedzieć by można po warszawsku, królewiacku) lub właściwiej jeszcze miniatury kolarskie (bo tak mówiono po krakowsku czy galicyjsku u zarania rowerów na ziemiach polskich), a więc te właśnie zapisy Kornhauserowych przejażdżek stołeczno-królewskich po obrzeżach dumnego, obrosłego w legendy i skojarzenia c.k. miasta Krakowa, to teksty pociągające, oszałamiające, skrzące się tu i ówdzie subtelnym, a gdzie indziej jeszcze rubasznym dowcipem, zdradzające – choć to żadna przecież tajemnica – erudycję autora, jego oczytanie w literaturze, kompetencje w cracovianach, otrzaskanie w popkulturze, w tym w sporcie. A zarazem – są to teksty trudne, stawiające opór, wymagające skupienia i wysiłku.

Jakub Kornhauser, „Premie górskie najwyższej kategorii”. Książkowe Klimaty, 184 strony, w księgarniach od lipca 2020Jakub Kornhauser, „Premie górskie najwyższej kategorii”. Książkowe Klimaty, 184 strony, w księgarniach od lipca 2020Gdy przed stu – z dużą, nomen omen, górką – laty cykliści w zachodnich miastach rosyjskiego imperium i cesarskich miejscowościach Austro-Węgier coraz liczniej wyruszali na podmiejskie przejażdżki, nie końskim wierzchem już ani dorożką (czy bryczką, poprawią mnie zaraz w Krakowie), lecz jednośladem, a więc od lat 70. XIX wieku wielkim kołem i wreszcie, jak powiadano w Warszawie od lat 80.–90., na cyklu (we Lwowie i Krakowie jeździli wtedy na kole), pisano wówczas o „rowerowej gorączce”. Zjawisko rozumiano i opisywano u kresu długiego XIX wieku na dwa sposoby – po pierwsze, jako fenomen masowej popularności bicyklu w całym zachodnim świecie, po drugie, jako przeżywany indywidualnie stan wycieńczenia fatygą pedałowania, wtaczania ciężkiej maszyny pod górę albo rozpędzania jej na upiornie nierównych drogach oraz – naprzemiennie – upojenia pędem, oszołomienia, zawrotu głowy. To właśnie wrażenie, zapętlenie znoju i lekkości, naprzemienne szarpaniny i mknięcia, sinusoidalne continuum napiętego skupienia i luzu (jak pisał o uwadze nowoczesnej Jonathan Crary w „Zawieszeniach percepcji”) towarzyszy oddanemu czytelnikowi kompanowi rowerowych peregrynacji. A skojarzenie z czasami gorączkujących pionierów cyklizmu nie jest od rzeczy, sam Kornhauser niejeden raz przywołuje przedpierwszowojenną historię swoich okolic.

„I kołowało wszystko w umyśle moim: kołem była droga, po której w dal dążyłem, – w koliste kręgi kształtowały się przydrożne drzewa, – w kół kontury zamykały się łąki, pola i lasy, horyzont, świat cały kołem się stawały” – opisywał w galicyjskim „Kole” stan „cyklowej gorączki” jeden z polskich podróżnych końca XIX wieku, a sposobu wyjścia z transu szukał w lodowatym prądzie mazowieckiego strumyka. Kornhauser i ci, którzy wespną się wraz z nim na jedno z małopolskich wzniesień, zanim oddadzą się długiemu zjazdowi, trzeźwieją nie w nurtach potoków, lecz pod wpływem obrazów: panoramy (miasta, widocznych na horyzoncie łańcuchów górskich), nieporuszonego kadru, ustabilizowanego widoku (fragmentu graffiti, obiektu sportowego, rudery, postaci przechodnia), a najczęściej konfrontacji ze wspomnieniem (peregrynacji rowerowej z ojcem, szczeniackiej wyprawy na mecz itd.). Podobnie jak zimna woda cyklistę sprzed ponad stulecia, tak Jakuba Kornhausera dopiero zatrzymanie wzroku – wizualny spoczynek, ustalenie widoku – sprowadza „do stanu tak zwanej równowagi statycznej, rozpędza mary, rozprasza koła, pozostawia linie proste, ukazuje w prawo i w lewo pryzmy” (jak pisał cytowany podróżnik). To tu autor, towarzysz czytelnika – homo viator, cyklista narrans – zmienia rytm zdania, a wysiłkowe tempo pracy mięśni, wyrażające się w zdaniach naszpikowanych piętrowymi skojarzeniami i karkołomnymi metaforami, stawiającymi opór niczym zbyt wysokie przełożenie podczas kolarskiej wspinaczki, przechodzi w swobodniejszy opis tego, co wokół.

Jakub Kornhauser w „Premiach górskich” podejmuje więc próbę przełożenia na język literatury pracy ciała i zmysłowych wrażeń kolarza – a więc siebie samego, jak chcemy wierzyć, na własnym szosowym rowerze, kolekcjonera peryferyjnych krakowskich przestrzeni i widoków, a nie po prostu sportsmena wyścigowca, nie rowerzysty podróżnika np. transkontynentalnego, nie cyklisty miejskiego. Kornhauser jest, owszem, sportowcem o tyle, że każda jego ekskursja to ambitny wyczyn fizyczny, odpowiedź na wyzwanie rzucone przez ukształtowanie terenu (swoje ambicje opisuje co prawda z autoironicznym dystansem). Jest po części wędrowcem, bo jego trajektorie wyznacza nie tylko zaplanowana trasa, lecz także swego rodzaju instynkt penetrowania nieznanego. Jest też w jakiejś mierze rowerzystą miejskim – jego tekst to manifest alternatywnej (wobec trybu pieszego, tramwajowego lub samochodowego) percepcji miejskiej przestrzeni, nawet jeśli nie wiemy nic o praktycznych użytkach, jakie robiłby z dwóch kółek na co dzień. „Premie górskie” nie są jednak o ambicjach, dystansach ani o polityce transportowej Krakowa – są literackim mocowaniem się ze starym szosowym rowerem i przemierzaną w znoju lub pędzie ulicą, a jeszcze bardziej zmysłowo-somatyczno-przestrzenną opowieścią o ruchu po bocznych drogach i mrocznych zaułkach.

Są też w jakiejś mierze z ducha Mirona Białoszewskiego, drobiazgowego piechura rejestratora i sprawozdawcy (choć autor wyprał je z dźwięków oraz zapachów i głównie patrzy), bo – podobnie jak Białoszewski – Kornhauser upodobał sobie miasto B i podobnie geopoetycko eksperymentuje z translacją swojego wędrowania na literaturę. Są i z Tadeusza Konwickiego, jeśli wziąć pod uwagę stopień wyalienowania wobec otoczenia. Z Jerzego Stempowskiego, a może i Waltera Benjamina pod względem erudycji i swobody czerpania z literackich odniesień o różnych rejestrach. Są może trochę z Leopolda Tyrmanda w swoistym poczuciu humoru.

Czytając „Premie…”, długo nie mogłem sobie ułożyć hierarchii literackich i kulturowych skojarzeń, jakie nasuwały mi relacje z Kornhauserowych wycieczek, a niezdolność usytuowania ich w pokrewnym kontekście nie dawała spokoju podczas lektury. Przychodzili do głowy ci wyżej wymienieni, kołatał gdzieś – nie bez podstaw, autor to przecież uznany badacz awangard – Alfred Jarry, autor „Nadsamca”, pierwszej chyba powieści o kolarzu superbohaterze. Sam narrator wciąż gubił zresztą trop, starannie zacierał ślady, zmieniając ton i rzucając kulturowymi nawiązaniami, ale w końcu wyśledziłem go – ja warszawiak, co gorsza, ja cyklista co prawda, ale tym razem jadący samochodem; dosłownie w przeddzień zakończenia książki ustaliłem, do czego jest tej prozie najbliżej.

Tak się złożyło, że czas podczytywania Kornhausera zbiegł mi się z pobytem w Tatrach, tygodniem łażenia niezbyt może ambitnego, bo niewykraczającego poza pasmo reglowe, raczej rodzinnych, ceprowych włóczęg z małymi dziećmi, podczas których udrękę stanowi raczej jednostajne pasmo jęczeń i narzekań tych ostatnich niż uporczywe podejścia czy wspinaczki. Niemniej jakoś współodczuwałem z krakowskim easy riderem, bliskie mi było też oddane w „Premiach…” doświadczenie urwanych wątków refleksji, obcowania z narzucającymi się wyimkami z piosenek czy literatury, natrętnie wbijającymi się do głowy w rytm stawianych kroków (sama książka Kornhausera ułożona jest w kilkanaście rozdziałów, z których każdy dosłownie acz luźno odsyła do jakiegoś tytułu lub cytatu ze znanych tekstów kultury: „Mapa i terytorium”, „Czy pani Marta jest grzechu warta”, „Permanent vacation” itp.). Z wakacji wracaliśmy samochodem; nawigacja, przeczuwając korki na głównych przelotówkach aglomeracji, wyrzuciła nas z zakopianki – często wzmiankowanej przez autora – gdzieś na opłotki Krakowa i poprowadziła łamaną trajektorią bocznych dróg przylegających miast i wiosek. I właśnie tam – może akurat jechaliśmy szlakiem Kornhausera? – „Premie górskie…” przywołały mojego mazowieckiego ziomka, Bolesława Prusa.

Oczywiście Prus jest pisarzem tak mało krakowskim, jak tylko się da. Zarówno w swoich tematach, w przytłaczającej większości warszawskich, jak i w stylu pisania, odbiegającym od tego, jak robiono literaturę, felietonistykę miejską i (mówiąc anachronicznie) reportaż w jego czasach. Jest zarazem tym polskim twórcą, który jako pierwszy poświęcił rowerowi i – jak wówczas w Królestwie Polskim pisano – cyklizmowi tak dużo uwagi; tym, który dostarczył jednych z zabawniejszych, jakie znam (może oprócz Waltera Benjamina w „Berlińskim dzieciństwie”), opisów własnej nauki pedałowania; tym, który może jako jeden z pierwszych europejskich pisarzy przełomu XIX i XX wieku dostrzegał i rozumiał nie tylko emancypacyjny charakter wynalazku (dla kobiet, dla robotników), lecz także jego rewolucyjny potencjał dla spajania tkanki społeczno-urbanistycznej w rozpoczynającym się stuleciu (postulował w „Kronikach” m.in. sieć miejskich wypożyczalni rowerów).

Prus był wreszcie tym, który jako jeden z pierwszych, obok popadającego w grafomanię Klemensa Junoszy, poświęcił w 1903 roku rowerowi większy utwór literacki, nawet jeśli rzadko dostrzegany i omawiany: „Ze wspomnień cyklisty”. To tę właśnie long short story, jak określił powiastkę Michał Głowiński, utwór stylistycznie odstający od ufundowanych na „Lalce” skojarzeń z pisarstwem Prusa, bowiem nachalnie parodystyczny i rubaszny, powinno się stawiać w biblioteczce obok „Premii górskich najwyższej kategorii”, a obok jeszcze, dodajmy, niedawno przetłumaczone na polski „Koła szansy” H.G. Wellsa z 1896 roku i dotychczas nieprzełożone „Voici des ailes” Maurice’a Leblanka z 1898.

Kornhausera od Prusa (w pakiecie z Wellsem i Leblankiem) odróżnia oczywiście elementarna afiliacja gatunkowa („Premie” to jednak nie fikcje), brak motywu romansowego i kilka jeszcze detali, lecz znacznie więcej łączy: przede wszystkim temat (rowerowa wycieczka przez miasto i za jego rogatki), dalej – wspomniana wyżej zdolność performowania w literaturze cielesnego doświadczenia przemieszczania się jednośladem, w tym odtwarzania rowerowych mozołów i zawrotów głowy, wreszcie – trącący myszką model samotnego jeźdźca, którego intencje w każdym z przypadków poddane są dowcipnemu rozbiorowi, lecz nie tracą przy tym męskiego powabu. W swojej prozatorskiej biegłości, pozwalającej pożenić narcystyczny charme z autoironią, satyrą i dystansem, demonstrację elokwencji i wysokich lotów erudycji z nienatrętnym ekshibicjonizmem i upodobaniem do rozrywek najzwyczajniejszych, Kornhauser jest bowiem pisarzem sprzed ponad stulecia, w typie Prusa właśnie. Co kto lubi, ale jak dla mnie – bardzo to jest udane.

Bohater Prusa, Anastazy Fitulski, dawniej aktywny cyklista, zgodnie z zaleceniami lekarza, na rowerze leczyć się ma z „sennych widziadeł”: nawiedzających go gorączkowych bajań, fobii i erotycznych obsesji. Kuracją mają być podziwiane „na cyklu” widoki, nie jako piękne pejzaże, lecz jako prawdziwie, czyli naocznie doświadczane obrazy, które stworzyć mu mają „niby siatkę z wrażeń realnych, od których odbiją się widziadła”. Wyjeżdża więc z Warszawy – mamy tu typowy przykład „procesu przeciwko miastu”, by przywołać etykietę tego toposu autorstwa Jerzego Jedlickiego – która generuje nerwowe napięcia i szkodzi zmysłom, i rusza na wieś, między pola i lasy, w poszukiwaniu widoków (przedsięwzięcie wieńczy spektakularna porażka: prowincjonalne barbarzyństwo, zgiełk jarmarków, nowe miłosne podniety nie dają cykliście wytchnienia, a jazda potęguje jedynie rozgorączkowanie). Prowadząc samochód peryferyjnymi okołokrakowskimi drogami, jadąc podyktowaną przez nawigację koślawą obwodnicą najniższej kategorii, uzmysłowiłem sobie, że to jest chyba właśnie intencja Kornhauserowych peregrynacji: wytworzenie mieszkańcowi wielkiej aglomeracji „siatki z wrażeń realnych, od których odbiją się widziadła”.

To dlatego buzującą w głowie intertekstualność autor–kolarz kontrapunktuje uderzająco naoczną rzeczywistością wysprejowanych haseł i panoptycznych napisów reklamowych; to dlatego abstrakcyjnej, wypłaszczonej logice mapy i miejskiego planu przeciwstawia kręte, strome uliczki (gdzie zgarnia tytułowe „premie najwyższej kategorii”) oraz widoki zachwaszczonych poboczy i błotnistych rowów. Z tych to pobudek przytłaczającą turystyczną folderowość krakowskiego Starego Miasta i Kazimierza przysłania obrazami ruder, pejzażami dzikiej deweloperki, pseudowillowego urban sprawl; nostalgiczne wspomnienia z dziecięcych inicjacji w tej czy innej lokalizacji koryguje konstatacją ruiny, w jaką te miejsca popadły; to z tego powodu wreszcie swoje relacje decyduje się opatrzeć autorskimi, amatorskimi – jeśli mimo braku licencji mogę sobie pozwolić na tę ocenę – fotografiami, z których żadna nie przedstawia widoku w oczywisty sposób ładnego. I dla porządku dodajmy, że lista ta nie jest do końca reprezentatywna, bo wśród opisywanych przez Kornhausera „wrażeń realnych” znajdziemy też landszafty zupełnie pocztówkowe – choć te autor jedynie lakonicznie wzmiankuje, brak tu szczegółowego materiału dla wyobraźni.

Takie odczytanie „Premii…” pozwala zrozumieć, dlaczego ich lektura – choć tekst napisano tak sprawnie – nie dostarcza łatwych przyjemności. Autor świadomie, jak sądzę, zrezygnował z nadania opisom wycieczek polotu, celowo zaniechał uczynienia tych relacji pociągającymi. Oddany w rytmie zdań znój ciężkich, stromych podjazdów to jedno, lecz istotą rzeczy jest tu właśnie proces demistyfikacji własnego miasta – Krakowa – którego Kornhauser dokonuje wobec czytelnika.

Gdy autor wspomina w początkowych partiach książki zadaną mu przez ojca misję poznania każdej krakowskiej ulicy (wyzwanie godne londyńskiego egzaminu na taksówkarza sprzed epoki Google Maps), przyszły mi do głowy przewrotne wyzwania obmyślane w gremiach współczesnych „nowych” krajoznawców, wielbicieli tego, co tuż obok, a co zdobyte lub odkryte w stylistyce wielkiego wyczynu, objawia nam się w odświeżonej, zupełnie serio doniosłej postaci. Łatwym skojarzeniem z „Premiami górskimi” może być też – opracowana w gronie osób współtworzących dziś Towarzystwo „Krajobraz” – seria performansów zimowego zdobywania Korony Warszawy w stylu alpejskim z 2015 roku. Lecz krajoznawstwo – tak starszej, jak i młodszej generacji; bliższych i dalszych dystansów – było i jest praktyką co do zasady grupową, więzio- i wspólnototwórczą, działaniem popularyzującym wiedzę i tworzącym zręby lokalnych lub wręcz narodowych tożsamości. Podobnie stawką, o którą grali stołeczni wspinacze, było zespołowe, karnawałowe przechwycenie płaskiego miasta, uwypuklenie (nomen omen) jego nielicznych kopców, usypisk i górek, czyli znów – zmiana akcentów w postrzeganiu wspólnej społecznej własności. „Premie…” stanowią natomiast sprawozdanie z realizacji projektu opartego na nieusuwalnej pojedynczości doświadczenia cyklistycznego. O tym jest w sumie cała literatura rowerowa („roweratura”) – w tym wymienione wyżej tytuły – że w ostateczności cyklista zostaje sam: pojazd w ruchu i patrzące, słuchające, czujące ciało.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).