Ambasador bagien
Polesie, zdjęcie z lat 1913-1936, Narodowe Archiwum Cyfrowe, Archiwum fotograficzne Henryka Poddębskiego

18 minut czytania

/ Ziemia

Ambasador bagien

Rozmowa ze Sławomirem Łotyszem

Bulgocząca, mętna woda nie może być ładna. Ale jeśli zanurkujesz nosem w mchy i torfowce, a później obejrzysz bobrka trójlistkowego czy rosiczki polujące na muszki, to zmienisz zdanie – mówi laureat Nagrody im. Kazimierza Moczarskiego

Jeszcze 5 minut czytania

MARTA TOMCZOK: Jak zmieniły cię „Pińskie błota”?
SŁAWOMIR ŁOTYSZ: Zmiana autora przez jego własne dzieło w moim przypadku rozpoczęła się z chwilą odkrycia tematu nieudanej melioracji Polesia w II RP i przy okazji zgłębiania nowych dziedzin wiedzy, takich jak chociażby botanika. Przez to zacząłem inaczej patrzeć na środowisko i mokradła, ale też na góry. W czasie pandemii wyjeżdżaliśmy z moją narzeczoną na cały dzień na Turbacz czy Trzy Korony i te wycieczki miały moc transformującą. Przekształcające było dla mnie także pisanie książki. Pracowałem nad nią sześć lat, a w siódmym roku – roku pandemii – po prostu zacząłem ją pisać na nowo i skończyłem.

Im więcej dowiadywałem się na temat tego, jaką rolę mokradła odgrywają w ekosystemie, tym bardziej je szanowałem i tym mocniej mi się podobały. Wcześniej nie sądziłem, że bagna mogą się komukolwiek podobać – przede wszystkim ze względów estetycznych. Bagna to jedyny przykład krajobrazu, który od wielu pokoleń ma wyłącznie negatywne konotacje. Bulgocząca, mętna woda nie może być ładna. Ale jeśli pójdziesz na prawdziwe, żywe torfowisko i zanurkujesz nosem w mchy i torfowce, a później obejrzysz bobrka trójlistkowego czy rosiczki polujące na małe muszki, to zmienisz zdanie. Moim ulubionym zajęciem na bagnach nad Rospudą było poszukiwanie sfagnowców (łac. sphagnum – mech torfowy tworzący torfowiska wysokie). To roślina, która buduje swój własny ekosystem – zakwasza go, przystosowując do swoich potrzeb, w czym przypomina ludzi. Takie mokradła są obiektywnie piękne.

Dlaczego bagna są takie ważne?
Odgrywają istotną rolę w środowisku – są siedliskiem wielu gatunków roślin i zwierząt, regulują poziom wód nie tylko na skalę lokalną, ale i ponadregionalną, zapobiegają powodziom i suszom. Najważniejszą ich rolą jest gromadzenie gazów cieplarnianych: torfowiska zajmują 3% powierzchni lądów, a przechowują 30% dwutlenku węgla. Kocham mokradła, a ponieważ to poniekąd skutek wiedzy na temat tego, ile dobrego robią, można chyba powiedzieć, że jest to miłość z rozsądku. Pod jej wpływem zrozumiałem, że musimy nie tylko ratować bagna, przestać je osuszać, lecz także musimy je odnawiać. Przestałem kupować torf pochodzący z naturalnych torfowisk, którego kiedyś używałem do urządzania balkonu i sadzenia roślin. Nie chcę przykładać ręki do tego, że ktoś w moim imieniu wykopuje torf będący sekwestratorem dwutlenku węgla. Rozwiązaniem jest także paludikultura, rolnictwo bagienne, czyli takie prowadzone na terenach nieosuszonych.

Nie tylko okres pisania książki był dla mnie impulsem do zmiany, ale też to, jak ją przyjęli ludzie związani z ochroną mokradeł. Wiktor Kotowski, profesor botaniki i specjalista od torfowców, po przeczytaniu „Pińskich błot” powiedział: „No, zrobiłeś parę błędów, ale egzamin zdałeś”, co w jego ustach oznaczało naprawdę wiele.

Sławomir Łotysz

Historyk, profesor w Instytucie Historii Nauki PAN im. Ludwika i Aleksandra Birkenmajerów w Warszawie. Zajmuje się historią techniki i historią środowiskową. W latach 2017–2021 przewodniczący Międzynarodowego Komitetu Historii Techniki (ICOHTEC). W 2023 roku za książkę „Pińskie błota. Natura, wiedza i polityka na polskim Polesiu do 1945 roku” otrzymał Nagrodę Historyczną m.st. Warszawy im. Kazimierza Moczarskiego.

Jak to jest stanąć na bagnie i się w nim nie utopić? Panuje przeświadczenie, że wszystkie bagna wsysają. Chyba nie da się przejść bagna suchą stopą?
Bagna można różnie sobie wyobrażać. Lepiej byłoby zresztą powiedzieć, że bagno wciąga, a nie że cię wsysa... Jest to zresztą moje ulubione określenie – ulubiony wpis, jaki czynię podczas spotkań autorskich. Są różne bagna. Możemy sobie wyobrażać bagno jako błoto będące mieszaniną gruntu mineralnego z wodą. Sądzę, że takie bagno rzeczywiście „wsysa”. Zresztą, chyba każdego z nas wessało przynajmniej raz, jak miał cztery czy pięć lat i wbrew ostrzeżeniom rodziców wszedł w kaloszach do błotnistej kałuży. To, po czym chodzimy nad Rospudą czy po Wilczym Bagnie, to są torfowiska. Oczywiście torfowisko może wciągnąć, ale to zależy od jego miąższości i stopnia nawodnienia. Wcześniej po bagnach wiele nie chodziłem albo ich unikałem. Wspomniana wycieczka nad Rospudę dała mi jednak niezwykłą okazję ku temu, by bagno poczuć. Chodzisz po nim jak po łące, stawiasz na nim stopy i czujesz, że ono jest jak gąbka, która lekko faluje.

Jak łóżko wodne…
Tak, bo to jest łóżko wodne. Wiktor Kotowski z Centrum Ochrony Mokradeł, z którym pojechałem na bagna nad Rospudą, zachęcał nas do tego, żeby poskakać i zobaczyć, jak takie łóżko rezonuje. Jeśli idzie się miarowym krokiem, ma się wrażenie, jakby szło się przez most rozkołysany przez oddział żołnierzy. W pewnych okolicznościach można się zapaść. Ale zdrowe torfowisko zachowujące włóknistą strukturę nie wciąga, można po nim bezpiecznie chodzić. Miejscami jednak da się spotkać obszary, takie mniejsze lub większe oczka, w których znajduje się brudna woda, i są to miejsca, w których torf z jakiegoś powodu był zmurszały. Żywe torfowisko nie powinno mieć takich oczek.

Nagrody, jakie otrzymała twoja książka, promują nie tylko ją samą, ale też historię środowiskową w Polsce. Dlaczego ta promocja jest taka ważna?
Trafiłaś w punkt. Podczas gali wręczenia Nagrody im. Kazimierza Moczarskiego mówiłem o tym, że z jednej strony spotyka mnie wielki zaszczyt, bo to docenienie siedmioletniej pracy, jaką wykonałem, ale jest to też oznaka rosnącej świadomości, że jest problem, a tym problemem jest fatalny stan środowiska naturalnego. Przyznanie mojej książce tej nagrody to oznaka, że ochrona środowiska staje się ważna, również w odniesieniu do mokradeł, co przecież długo nie było takie oczywiste. Tymczasem taka zmiana następuje i pokazują to właśnie nagrody, bo przecież kapituły tworzą nie tylko naukowcy, ale również dziennikarze i ludzie aktywni na różnych szczeblach – administracji czy działań lokalnych. Odbieram więc te wszystkie nagrody nie tylko jako podkreślenie wartości mojej pracy badawczej, ale i uznania ważności samego problemu.

Polesie, zdjęcie z lat 1913-1936 / Narodowe Archiwum Cyfrowe, Archiwum fotograficzne Henryka PoddębskiegoPolesie, zdjęcie z lat 1913–1936 / Narodowe Archiwum Cyfrowe, Archiwum fotograficzne Henryka Poddębskiego

Konkursy na książkę historyczną zdominowane były przez długie lata przez tematykę polityczną. Obecnie dominuje w nich historia społeczna. Książki na takie tematy coraz częściej wygrywają konkursy. Historia środowiskowa wypływa na fali nowej wrażliwości historycznej badaczy obserwowanej współcześnie w Polsce. W tym kontekście dostrzeżenie tematyki środowiskowej nie dziwi. Cieszę się, że to moja książka jako pierwsza z zakresu historii środowiskowej znalazła się wśród nagrodzonych.

Sławomir Łotysz, „Pińskie błota. Natura, wiedza i polityka na polskim Polesiu do 1945 roku”. Universitas, 572 strony, w księgarniach od marca 2023Sławomir Łotysz, „Pińskie błota. Natura, wiedza i polityka na polskim Polesiu do 1945 roku”. Universitas, 572 strony, w księgarniach od marca 2023Tematyka środowiskowa przychodzi do akademii z dużym opóźnieniem w stosunku do dobrze rozwiniętej publicystyki środowiskowej. Z czego wynika to opóźnienie?
Może to kwestia masy krytycznej. Od ładnych paru lat powstaje wiele prac z historii społecznej, a prac z historii środowiskowej powstaje bardzo mało, bodaj jedna rocznie. Weźmy na przykład „Ekobiografię Krakowa” Adama Izdebskiego i Rafała Szmytki. Byłem na prezentacji tej książki w 2018 roku podczas konferencji European Society for Environmental History w Tallinnie. Przysłuchiwałem się temu, jak metodycznie cały zespół pracował nad przygotowaniem wyczerpującej monografii obiektu geograficznego, w tym przypadku miasta, z perspektywy środowiskowej. O ile wiem, książka ta nie zdobyła żadnych nagród, podobnie jak książka Tomasza Samojlika, Piotra Daszkiewicza i Anastazji Fiedotowej o Puszczy Białowieskiej. Może było na to za wcześnie?

Czym według ciebie jest historia środowiskowa?
Kiedy opowiadam o tej książce, staram się podkreślać, że nie jest to historia melioracji, ale opowieść o relacji człowieka ze środowiskiem. Opowiadając tę historię, zwracam uwagę, że wiele decyzji podejmowanych w życiu społecznym, ekonomicznym czy politycznym wynika z uwarunkowań środowiskowych i cech krajobrazu przyrodniczego, choć mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Myślimy o nich, jakbyśmy naprawdę wierzyli, że jesteśmy panami świata, że sprawczość leży wyłącznie po naszej, ludzkiej stronie. Starałem się pokazać w tej książce, że pisząc historię tego czy innego terenu, Polesia czy Pomorza, nie możemy zapominać, że decyzje, które wobec tych terenów podejmowano, uwzględniały lokalne uwarunkowania środowiskowe, choć nikt nigdy tego nie przyznawał wprost.

Możemy sobie mówić, że Polacy chcieli osuszyć Polesie, bo to pozwalało osiedlić ileś tam tysięcy ludzi, podnieść produkcję rolną, złagodzić tak zwany głód ziemi czy powstrzymać emigrację zamorską. Ale te wszystkie plany nie uwzględniały tego, że środowisko nie pozwoli osiedlić tylu ludzi, ilu by chciano, że nie da się wykonać kanału o takim nachyleniu, kierunku czy przepustowości, jak chcemy. Piszę także o bobrach i tym, że miały wpływ na kształt sieci osadniczej. Okolice, gdzie one żyły i spiętrzały wodę w stawach, były pozbawione drzew. W pierwszych ruchach migracyjnych ludzie osiedlali się więc tam, gdzie nie było drzew, a zatem ludzkie osady odpowiadały osadom bobrowym. Zajęliśmy miejsce bobrów.

Jak z historyka techniki stałeś się historykiem środowiskowym?
Natknąłem się na artykuł z roku 1932 opisujący wybuchową metodę budowania kanałów. Był on sponsorowany przez firmę produkującą dynamit z miejscowości Pionki, dużego producenta amunicji w okresie międzywojennym. Artykuł zapewniał, że dzięki wykorzystaniu szybkiej i taniej metody wybuchowej zmeliorowanie Polesia jest w zasięgu ręki. Wtedy po raz pierwszy zauważyłem hasło „melioracja Polesia”. Postanowiłem zweryfikować tę informację i sprawdzić, czy rzeczywiście zastosowanie dynamitu w tych planach pomogło. Szybko okazało się, że nie, bo melioracji Polesia Polacy nie dokończyli przed wojną, a nawet dobrze jej nie zaczęli. I wtedy zapaliła mi się w głowie lampka.

W dotychczasowej pracy badawczej bardzo często zajmowałem się analizowaniem takiego fenomenu jak nieudane innowacje. Fascynuje mnie to, dlaczego coś, co zgodnie z zapewnieniami pomysłodawców miało zmienić świat, się nie powiodło. Początek mojej działalności jako historyka techniki to była kolej pneumatyczna, czyli taka, która porusza się dzięki sprzężonemu powietrzu. Był to system, który wychwalano w połowie XIX wieku jako szybki i tani. Wychwalano go także z powodów środowiskowych, bo w porównaniu z koleją parową, która wówczas szturmem zdobywała świat, pociąg pneumatyczny nie zanieczyszczał środowiska. A mimo to kolej pneumatyczna się nie przyjęła. W przypadku melioracji Polesia – wielkiego projektu modernizacyjnego, swoistej „drugiej Gdyni”, jak to wyzwanie nazywała ówczesna prasa – zainteresowało mnie, dlaczego nic nie wyszło z tej koncepcji. Jak to się stało, że projekt o tak wielkim znaczeniu społecznym, ekonomicznym i politycznym po prostu się nie udał.

Fascynowało mnie także rozpoznanie gry ścierających się interesów. A interesy były różne. Wojskowi chcieli zachowania bagien w niezmienionym stanie albo nawet postulowali ich dalsze nawodnienie. Były kręgi gospodarcze, które mocno nalegały, by bagna osuszyć. Istniały nawet tabele, które podawały, jak bardzo poprawi się przyrost masy drzewnej w lasach, jeśli poziom lustra wody opadnie do poziomu optymalnego dla sosny. W tej plątaninie interesów pojawił się również głos obrońców środowiska. Z czasem ten głos stał się coraz lepiej słyszalny. Nie słyszał go jednak ówczesny minister robót publicznych, Jędrzej Moraczewski, który wyśmiewał wszystkie ostrzeżenia, że ze względu na warunki geologiczne i klimatyczne Polesiu grozi zjawisko stepowienia, a może nawet i pustynnienia. To tu pojawiało się słynne stwierdzenie Moraczewskiego o wielbłądach biegających po Polesiu zamiast dzikich kaczek.

Polesie, zdjęcie z lat 1913-1936 / Narodowe Archiwum Cyfrowe, Archiwum fotograficzne Henryka PoddębskiegoPolesie, zdjęcie z lat 1913–1936 / Narodowe Archiwum Cyfrowe, Archiwum fotograficzne Henryka Poddębskiego

Nawiasem mówiąc, sowieckie melioracje, prowadzone już po wojnie w niektórych rejonach Polesia, zakończyły się właśnie takimi dramatami, przed jakimi ostrzegali polscy przyrodnicy w końcu lat dwudziestych. W wyniku przesuszenia torfowisk dochodziło do rozwiewania torfu, a nawet jego pożarów. Odsłonięty piasek, stanowiący podłoże, roznosiły wiatry. Od lat sześćdziesiątych na niektórych obszarach Polesia zdarzały się burze piaskowe. Obecnie wiele się tam robi, żeby odwrócić te negatywne tendencje, ale niektórych obszarów nie da się już uratować.

Kim musiałeś się stać jako historyk środowiskowy? Geografem, geologiem, historykiem kultury?
Wchodząc w tak złożoną sferę, jaką jest historia środowiskowa, musimy stać się wszystkim po trochu – botanikiem, geologiem, hydrologiem, etnografem i antropologiem. Jest to ogromne wyzwanie dla badacza. Świadom jestem tego, jak bardzo ryzykuję, podejmując próby interpretacji zdarzeń historycznych w dyscyplinie, której muszę się dopiero nauczyć. I to wystawia mnie – podobnie jak ciebie w przypadku badań nad historią środowiskową węgla – na bardzo duże ryzyko krytyki. Nieraz to słyszałem. Czy mnie to zniechęca? Przeciwnie, lubię wyzwania, lubię zgłębiać nowe dziedziny wiedzy.

Najlepiej wspominam czas pandemii, kiedy mocno wgryzałem się w sprawy botaniczne. Zrozumiałem w końcu, dlaczego Poleszucy mówili, że melioracja psuje im łąki. Wytłumaczyłem to w książce, sięgając do botaniki, która zna zjawisko pozornego przesuszania torfu. To zjawisko występuje, gdy poziom wody w torfie zostanie obniżony i rozpoczyna się proces jego murszenia. Zmienia się jego struktura mechaniczna i chemiczna i mimo że woda utrzymuje się tuż pod powierzchnią terenu, to roślinność, która pokrywa takie torfowisko, obumiera. Torf nie podciąga kapilarnie wody, zmienia się skład tego gruntu, a kwaśnolubne turzyce, które porastają ten obszar, zamierają bardzo szybko. Dla Poleszuka oznaczało to zepsucie łąki, a tymczasem zarzucano im zacofanie i niezrozumienie korzyści, jakie przynosi cywilizacja.

Sławomir Łotysz / fot. Mateusz Grochocki, DSHSławomir Łotysz / fot. Mateusz Grochocki, DSH

Kochali swoje turzyce…
Od nich zależało ich życie. Turzyce stanowiły podstawowy składnik kwaśnego siana, którym Poleszucy spasali bydło. A bydło było dla nich wszystkim, choć duża jego część była niedożywiona, ponieważ hodowali go zbyt dużo i nie mieli go czym karmić. Odkrycie zjawiska pozornego przesuszania stanowiło dla mnie moment „wow” – to wówczas zmienił się całkowicie mój odbiór historii melioracji Polesia, a wraz z nim także zwiększyła się rola samej botaniki w mojej książce. Jeśli sięgniemy do gleboznawstwa czy torfoznawstwa, zrozumiemy Poleszuków i ich niechęć do modernizacji.

Jaki jest twój prywatny stosunek do bagien, torfowisk i trzęsawisk? To dla ciebie żywe organizmy?
Pod wpływem badań mój stosunek do nich bardzo się zmienił. Z dumą odebrałem komentarz Wiktora Kotowskiego, który nazwał mnie, gratulując wygranej w konkursie Moczarskiego, ambasadorem bagien. Ludzie, którzy aktywnie działają na rzecz ochrony obszarów podmokłych, zaczęli mnie traktować jak sojusznika w tej sprawie. Swoistym sojusznikiem jest również sama książka. Wierzę (a wiarę tę wzmacniają liczne komentarze i opinie, jakie do mnie docierają), że ma ona moc zmieniania stosunku ludzi do nieużytków, omijanych na ogół z daleka. W okresie międzywojennym przez nieużytki rozumiano bagna, a także skały. Dzisiaj zaliczamy do nich również tereny poprzemysłowe. W tym zestawieniu widzimy tereny nam bliskie i szlachetne – na przykład Tatry, które od dawna starano się chronić – i tereny najbardziej znienawidzone i traktowane z obrzydzeniem – bagna, które jeszcze do niedawna starano się osuszać, czyli niszczyć. Określanie bagien mianem nieużytków jest skądinąd bezsensowne – bagna nie są nieużytkami, nieużytkami nie były też bagna poleskie. Poleszucy wypalali i kosili prawie wszystko, co się dało. Był to teren mocno przez nich eksploatowany.

A jaki obraz Polesia tworzy polska literatura?
Józef Ignacy Kraszewski podaje obraz, który odbiega od obrazu rozpowszechnionego w latach trzydziestych XX wieku, chociażby dzięki książkom Ferdynanda Ossendowskiego. Ten ostatni był zresztą grafomanem, choć bardzo poczytnym, który na Polesiu bywał, prowadząc wycieczki Orbisu i strzelając do kaczek. Pisząc swoją powieść „W polskiej dżungli”, stworzył wśród czytelników obraz Polesia jako ziemi dziewiczej, romantycznej i nienaruszonej. Był to obraz nieprawdziwy, próba przepisania książek Arkadego Fiedlera, ale zarazem obraz, który się przyjął. Poleszucy byli w nim nieomal zwierzętami – mieli doskonały słuch, dobre zdrowie i niesamowite umiejętności pływacze.

Kraszewski pisał o Poleszukach brutalnie, pokazując, jak zdzierają korę z drzew i rozpalają pod nimi ogniska. Był przerażony tymi działaniami, uważając, że robią to z bezmyślności. Odpowiedź miał przed oczami, ale najwyraźniej jej nie przyjmował. Sam pisał, jakby mimochodem, że robili to, „ażeby las zamienić na sianokos”. Widać tutaj duże podobieństwo do praktyk Indian w Ameryce Północnej, którzy – według relacji europejskich kolonistów – wykazywali ogromną determinację do podkładania ognia. Choć Europejczycy uważali to za dowód na barbarzyństwo Indian, w rzeczywistości dostosowywali oni środowisko do potrzeb bizonów i jeleni, na które polowali.

Polesie, zdjęcie z lat 1913-1936 / Narodowe Archiwum Cyfrowe, Archiwum fotograficzne Henryka PoddębskiegoPolesie, zdjęcie z lat 1913–1936 / Narodowe Archiwum Cyfrowe, Archiwum fotograficzne Henryka Poddębskiego

Czy „Pińskie błota” ukształtowały cię także tożsamościowo?
Zawsze wiedziałem, że moja babcia, Polka z Berezy Kartuskiej, wyszła za mąż za Białorusina, choć trudno powiedzieć, czy on za takowego sam się uważał. Dla mnie pisanie o Poleszukach nawet wtedy, gdy byłem jeszcze mocno osadzony w narracji z historii techniki, wiązało się z koniecznością przewartościowania tego, jak przedstawiano ich do tej pory. A przedstawiano paternalistycznie i w sposób przykry. Czułem, że takie słowa dotykały też mojego dziadka. Nigdy go nie spotkałem. Jego małżeństwo z babcią rozpadło się z przyczyn politycznych bardzo wcześnie – do końca życia jako obywatelowi sowieckiemu nie pozwolono mu wyjechać z ZSRR. Z babcią również nie miałem okazji rozmawiać na te tematy, a byłaby nieocenionym źródłem informacji, ale pamiętam, jak mama opowiadała o wydarzeniach, które ja teraz opisuję w książce, jak chociażby zwożenie siana z bagien zimą. Dziadek tym się właśnie zajmował. Gdy mama opowiedziała mi o tym, cała historia – mojej rodziny, Poleszuków i nieudanej melioracji Polesia – zatoczyła koło. Historia rodzinna wymusiła na mnie większą wrażliwość na historię Poleszuków. Dlatego bardzo mnie cieszy, że książkę ciepło przyjęli również Białorusini. Jednak pisanie historii nie może się ograniczać jedynie do analizy poczynań człowieka, ale powinno również uwzględniać środowisko. Czy to coś nowego? Nie, apelował o to już Fernand Braudel, ale w polskiej historiografii ten głos wciąż jest rzadko uwzględniany.