Najważniejszy jest zachwyt
Artes de Angelo CC BY-NC-ND 2.0

16 minut czytania

/ Obyczaje

Najważniejszy jest zachwyt

Ludwika Włodek

Masowa turystyka jest mało estetyczna, łatwo ją krytykować, ale to przecież nie ona jest główną przyczyną zmian klimatycznych

Jeszcze 4 minuty czytania

– Tutaj macie takie lupki, z latarkami, będziemy sobie przez nie patrzeć – mówi Michał Książek i wysypuje z plecaka garść. Każda ma przyczepioną czerwoną wstążeczkę, dzięki której lupkę wygodniej trzymać w ręku. Jest po dziesiątej wieczorem. Właśnie zaczął się nocny spacer w ramach organizowanego w Wiśle festiwalu literackiego Granatowe Góry. Książek nazywa swoje spacery biodróżami. Polegają na eksplorowaniu przyrody. Wcale nie tej dalekiej i egzotycznej. W Wiśle chodziliśmy po parku. Tak my, uczestnicy wycieczki, jak Michał, widzieliśmy go po raz pierwszy w życiu. Nie było żadnej z góry przygotowanej trasy, żadnego starannie opracowanego scenariusza. Tylko doświadczenie naszego przewodnika, który pokazał nam, jak uważnie rozejrzeć się wokół, i wiedział, co mniej więcej możemy wtedy zobaczyć. Na dobrą sprawę moglibyśmy w ogóle nie chodzić, bo to, czemu się przyglądaliśmy, było bardzo blisko, w zasięgu kilku kroków od miejsca, w którym się zebraliśmy, a czasem nawet w zasięgu ręki.

– O, może zaczniemy od tego drzewa. To żywotnik, popularna tuja. Przyjrzyjcie się jej liściom. Niewiele tam będzie życia, bo ta roślina zawiera trujące tujony – tłumaczy Michał, a my przystawiamy oczy uzbrojone w lupki do gałęzi. Latarki oświetlają gąszcz tujowych gałązek, na których faktycznie nie ma nawet najmniejszego pajączka, muszki, nic. Tylko fraktale fluorescencyjnej zieleni mnożą mi się przed oczami.

Potem przechodzimy dosłownie dwa kroki. To już lipa, nasz przewodnik poleca nam obejrzeć jej porośnięty mchem pień. Wśród mchu znajdujemy kilka małych chrząszczy, pluskwiaka. Michał spryskuje mech wodą, a ten zaczyna puchnąć, w zasięgu naszych uzbrojonych w latarko-lupki oczu życia robi się więcej, mech nabiera objętości, spomiędzy jego gałązek wypełzają kolejne żyjątka.

– Zobaczcie, jak rafa koralowa – zachęca Książek. – Tak, tak – odpowiadamy skwapliwie, zachwyceni. O taki właśnie efekt mu chodziło. Wydaje się zadowolony jak nauczyciel, który właśnie pokazał uczniom rozwiązanie trudnego zadania.

Idziemy dalej, do kępy dębów czerwonych. Michał ostrzega nas, że tu będzie trochę mniej życia niż na rodzimej lipie, ale oczywiście więcej niż na tui. Nisko, na pniu jednego z drzew, na żebrze utworzonym przez korę dostrzegamy szaro-srebrno-błękitną kulkę. Wygląda trochę jak niestarannie zmięty papierek po cukierku. Z bliska widać, że to ćma, ale jakaś dziwna, jakby pognieciona.

– Obserwujcie ją – poleca Michał. – Dopiero wykluła się z poczwarki. Teraz będzie pompować skrzydełka. My posłusznie obserwujemy. – Kanaliki wewnątrz skrzydeł nabierają powietrza – mówi Michał, a my widzimy, jak skrzydła ćmy powoli robią się większe, rozwijają swoją błękitno-srebrną powierzchnię, stają się coraz bardziej okazałe, zaczynają pasować rozmiarem do właścicielki, która ze zmiętego sreberka przekształca się w pięknego nocnego owada, rośnie jakby do wtóru naszych zachwyconych westchnień. – Ooo – mówi ktoś oniemiały tym cudem przeobrażenia, który dokonuje się na naszych oczach. – Tak, najważniejszy jest zachwyt – mówi Książek. – Właśnie o to mi chodzi, taki efekt chcę uzyskać, prowadząc moje wycieczki.

Faktycznie, byliśmy zachwyceni. Ja chyba najbardziej tym, że wszystko to wymagało tak mało wysiłku, nakładów i czasu. W niecałe pół godziny, prawie nie ruszając się miejsca, doświadczyliśmy fascynującego obcowania z przyrodą, zobaczyliśmy życie w jego różnych formach, zachęceni, żeby przyjrzeć się temu, nad czym normalnie przechodzimy obojętni. Michał Książek nazywa te praktyki mikrofilią.

*

Z nieba mi spadł z tą swoją mikrofilią. Kiedy wybrałam się na jego spacer, od wielu dni męczyłam się z tekstem o podróżowaniu w czasach kryzysów i zmian klimatu. Przez głowę przetaczały mi się jakieś ogólnie słuszne mantry o tym, że latanie samolotem zostawia koszmarny ślad węglowy, a masowa turystyka to zło wcielone. Wszyscy to wiemy, ale nic z tego nie wynika. Kompletnie nie wiedziałam, jak napisać to, co uważałam, że powinnam, a jednocześnie nie narazić się na śmieszność i wyważanie dawno otwartych drzwi. No bo jak przekonać tych, co jeżdżą na Bali, że warto może zostać na działce na Mazurach, jednocześnie nie narażając się tym, których ani na wycieczkę do Indonezji, ani na działkę po prostu nie stać, dla których największym marzeniem jest spędzić tydzień nad ciepłym morzem, bez konieczności zmywania i prania po całej cztero- lub pięcioosobowej rodzinie. Czułam, że wkraczam na pole minowe i trudno będzie mi ominąć rafy klasizmu, banału i oczywistych, acz mało przydatnych prawd.

A tu taka perełka. Zachwyt w czystej formie nad porośniętym mchem pniem pierwszego lepszego drzewa. Cud natury nie mniej wart uwagi niż zachód słońca nad jakąś egzotyczną zatoką nad Morzem Karaibskim albo podpatrywanie młodych lwów w czasie kenijskiego fotosafari. Tanio, szybko, dostępnie, egalitarnie.

No właśnie, tylko czy na pewno egalitarnie? Czy z faktu, że coś niewiele kosztuje i jest łatwo dostępne, wynika, że jest naprawdę dla każdego i że każdemu przynosi podobną satysfakcję? Niby liczne badania pokazują, że kontakt z naturą wpływa pozytywnie na ludzi w każdym wieku i ze wszystkich klas społecznych. Jednak sami autorzy takich badań zastrzegają, że rezultaty mogą być wynikiem wielu innych zmiennych, które trudno uwzględnić. Grupa naukowców z University of Exeter, która w 2019 roku, na łamach „Nature”, opublikowała wyniki badań wskazujące na korelację pomiędzy spędzeniem co najmniej dwóch godzin na świeżym powietrzu tygodniowo a stanem zdrowia i dobrym samopoczuciem, zastrzegła w swoim tekście: „Wyjaśnieniem dla naszych rezultatów może być fakt, że ludzie, obcując z przyrodą, uprawiają jednocześnie jakąś aktywność fizyczną i to ona odpowiada za ich lepsze samopoczucie, a nie jedynie sam kontakt z naturą”. Byli nawet jeszcze ostrożniejsi, zwrócili uwagę, że być może po prostu zdrowi i szczęśliwi ludzie częściej chodzą na spacery do lasu lub na plaże niż ci chorzy i w depresji.

Dodatkowo należy pamiętać, że większość takich badań prowadzona jest na mieszczuchach z Zachodu. Co z rybakami z południowych Indii, którzy chcą czy nie chcą, spędzają większość swojego życia w naturze, lub z pasterzami z Czadu? I z milionami, a nawet miliardami innych ludzi, którzy dzień w dzień pracują pod gołym niebem, stojąc często po kolana w zimnej wodzie albo pocąc się w niemiłosiernym słońcu? Czy dla nich też kontakt z przyrodą jest taki ożywczy i zbawienny? Czy nie zrobiłoby im lepiej kilka godzin na miękkim łóżku w klimatyzowanym pomieszczeniu? Czy ktoś, kto w życiu codziennym doświadcza mało luksusu albo pracuje ciężko fizycznie i egzotyczne podróże na drugi koniec świata widuje tylko w telewizyjnych serialach, będzie tak samo cieszył się z wizyty w osiedlowym parku albo w podmiejskim lesie, która jest dla niego często jedyną dostępną formą rozrywki na świeżym powietrzu, jak ten, dla którego spacer w to samo miejsce jest tylko miłym przerywnikiem pomiędzy wyskokiem na konferencję w Nowym Jorku, rodzinnym urlopem na Krecie i wypadem na żagle na Mazury?

*

Nawet wśród ludzi o podobnym statusie społecznym oczekiwania co do spędzania wolnego czasu i okoliczności, w jakich powinno się ono odbywać, są skrajnie różne. Świetną ilustracją może być awantura, jaka kilka dni temu wybuchła w Warszawie o nadwiślańskie łąki na Golędzinowie. Prezydent Trzaskowski ogłosił urządzenie tam Parku Naturalnego. Wśród moich znajomych rozgorzały dyskusje, czy to dobry pomysł.

Moim zdaniem fatalny. Znam to miejsce, właściwie jest to jedyne miejsce w Warszawie, które szczerze, z zapałem i entuzjazmem od wielu lat kocham. Być może właśnie dlatego, że zupełnie nie ma tam Warszawy. Są za to położone wzdłuż praskiego brzegu Wisły rozległe puste tereny, miejscami zarośnięte krzakami, zdziczałymi drzewkami owocowymi (kiedyś były tam ogródki działkowe), trawą, a latem także polnymi kwiatami, wśród których gdzieniegdzie pojawiają się te działkowe: irysy, mieczyki, lilie. Jest tam kojąca oczy przestrzeń i wielka połać nieba nad głową, dużo ptaków, chwastów, a mało tego wszystkiego, czego – moim zdaniem – mamy w mieście aż nadto, czyli równo wytyczonych szlaków komunikacyjnych, ludzi i wszelkiej innej infrastruktury.

Miasto poinformowało, że jeszcze w tym roku ogłosi konkurs architektoniczny, z którego wyłoni wykonawców, najpierw projektu, a potem zaprojektowanej infrastruktury. Mają się na nią złożyć ścieżki i przejścia na terenie parku, jakieś mostki, punkty widokowe, tablice informacyjnie itd. Prezydent Trzaskowski zastrzega, że „wszystko to odbędzie się z największym szacunkiem dla przyrody, która w tym miejscu jest i będzie najważniejsza”.

Zupełnie nie rozumiem, po co ruszać coś, co wydaje mi się doskonałe. Tak mało mamy blisko miasta, praktycznie tuż koło centrum, miejsc, gdzie ślady po człowieku raczej się zacierają, gdzie przyroda wraca do swojego bardziej naturalnego stanu. Golędzinowskie łąki są tego doskonałym przykładem.

*

Jak cenne są takie tereny, przypominały autorki wydanej w 2020 roku książki „ZOEpolis. Budując wspólnotę ludzko-nie-ludzką”. W eseju otwierającym tę książkę Monika Rosińska i Agata Szydłowska wspominały zjawisko nie-projektowania, zaniechania dizajnu (undesign). „Wilgotne tereny i brak nadzoru ogrodniczego umożliwiają wzrost wielu miejskich roślin” – piszą. Cytują też architekta, Kaspera Jakubowskiego, który w eseju „Czwarta przyroda w mieście” zachwalał, powołując się na niemieckiego badacza flory Ingo Kowarika, „przyrodę nieużytków”, opowiadał o powrocie przyrody na zniszczone i wyeksploatowane tereny miejskie, gdzie zbiorowiska roślinne rozwijają się samoistnie, bez ingerencji człowieka. Zdaniem Kowarika i Jakubowskiego ta kategoria przyrody jest „najbardziej charakterystyczną postacią roślinności rozwijającą się dynamicznie w warunkach miejskich. Odbiega ona od tego, co postrzega się jako bezpieczną, złożoną i zadbaną zieleń miejską”.

Rosińska i Szydłowska cytują też architektkę Sissi Roselli: „Jej natura [tego typu przestrzeni] jest niespokojna, trudniejsza do odcyfrowania niż uładzone połacie krajobrazu – nie ma ambicji do bycia miastem, nie jest też zaprojektowaną przestrzenią otwartą, ale czerpiąc z tego stanu zawieszenia, rozprzestrzenia się w sposób przypadkowy i chaotyczny, kierowany bezrozumną inteligencją stojącą u podstaw jej roślinnego losu”.

Słowa o chaosie i bezpieczeństwie są tu chyba kluczowe. W kilku dyskusjach, jakie wybuchły na Facebooku po ogłoszeniu przez miasto projektu Parku Naturalnego Golędzinów, zwolennicy tego pomysłu podkreślali, że w obecnym stanie golędzinowskie łąki nie są dostępne dla wszystkich, wydają się niebezpieczne. Ktoś nawet pisał o tym, że w mieście nie powinno być miejsca na takie niezaprojektowane i nieustrukturyzowane obszary.

A osobom orędującym, by Golędzinów zostawić takim, jaki jest, między innymi mnie, zarzucano nawet klasizm i elitaryzm, argumentując, że „normalni warszawiacy” nie pójdą w miejsce tak dzikie i nieskategoryzowane, nieujęte w ramy ścieżek przyrodniczych i tablic informacyjnych.

I choć podejście to budzi moje ogromne wątpliwości, faktycznie zastanawiam się, czy żeby cieszyć się taką dziczejącą na powrót przyrodą, nie potrzeba mieć jednak odrobiny tak zwanego kapitału kulturowego, czyli świadomości, jak ona jest cenna i rzadka w dzisiejszym świecie. Albo czy nie potrzeba zaplecza w postaci kawałka własnego, bezpiecznego i dobrze zagospodarowanego świata, by docenić teren inny, nieco zabałaganiony i dziki?

*

Ale co to ma do podróży, do rezygnowania z dalekich wypraw samolotowych i wczasów all inclusive w wielkich hotelach w imię ograniczania śladu węglowego i dbałości o środowisko? Myślę, że kluczowe jest tu pytanie o dostępność. Podróże, póki były zajęciem nielicznych, najczęściej znudzonych bogaczy, którzy wydawali w ten sposób majątek zarobiony na krzywdzie klas pracujących, przyrodzie nie szkodziły, bo w żaden znaczący sposób na nią nie wpływały. W miarę jak podróżowanie stawało się tańsze – drogie orient expressy ustępowały miejsca płackartnym, a eleganckie linie samolotowe tym tanim, gdzie nie podają trzech posiłków i kieliszka szampana, urokliwe pensjonaty, gdzie wszystkie detale rzeźbiono ręcznie w najlepszej jakości materiałach, zamieniano na tanie hotele zbudowane z karton-gipsu i plastiku – tym więcej ludzi było na nie stać. Jednocześnie jednak przemysł turystyczny zaczął przekształcać oblicze naszej planety. Dzikie plaże wybetonowano, w górskich miejscowościach znacząco obniżył się poziom wód gruntowych, bo wody musiało starczyć już nie tylko dla góralskich chat i kilku ekskluzywnych pensjonatów, ale dla tysięcy prywatnych kwater i hoteli, a także dla armatek wodnych, produkujących śnieg na tyle nisko, by narciarstwo mogło być dostępne nie dla garstki wybrańców, a dla milionów.

Pytanie, co jest lepsze. Wąska elita eksplorująca dziką przyrodę w ładnych miejscach czy miliony Smithów, Kowalskich, a teraz także Chenów i Kunarów, którzy przez tydzień w roku mogą w oszpeconym masową turystyką świecie, na zatłoczonych plażach lub w zanieczyszczonych od smogu górach, wyciągnąć się na leżakach i wymoczyć w gorących basenach swoje spracowane ciała.

Oczywiście mamy teraz do czynienia i z jednym, i z drugim zjawiskiem. Ta wąska elita nie zrezygnowała ze swoich przyjemności. Nadal ma do dyspozycji trudno dostępne, drogie i nietknięte cywilizacją miejsca, gdzie wypoczywa z dala od tłumów, nie musi korzystać z tych wszystkich tanich rozrywek klasy średniej i klas ludowych, które tak bardzo niszczą środowisko. Są też biedniejsi niż ta wąska elita, za to wykształceni i świadomi, którzy dzięki kapitałowi kulturowemu, a nie mając możliwości finansowych tej wąskiej elity, także mogą korzystać z resztek nieprzekształconego masową, tanią turystyką piękna. Bo wiedzą, dokąd pojechać, na co patrzeć i zwrócić uwagę.

To dla nich są takie atrakcje jak zalecana przez Michała Książka mikrofilia albo odstresowujący spacer po golędzinowskim pustkowiu. Nie znaczy to oczywiście, że dla innych te aktywności są niedostępne. Myślę, że każdy, kto zobaczyłby srebrno-niebieską ćmę pompującą skrzydełka, albo dzika na pustej łące nad Wisłą, byłby pod wrażeniem. Ważne jednak, dokąd może pójść i co zobaczyć oprócz tego.

Jest zresztą coś z syndromu sztokholmskiego, kiedy wytrenowana w pozornym samoograniczaniu się inteligencka klasa średnia apeluje o zamiłowanie do lokalności i rezygnację z podróży samolotowych, siedząc na tarasach swoich ładnych, wygodnych domów letniskowych na Suwalszczyźnie czy Roztoczu, oraz łaje klasy ludowe za rozpasany konsumpcjonizm, którego usposobieniem mają być dwutygodniowe wczasy all inclusive na tureckiej riwierze za 2 tysiące od łebka.

Masowa turystyka jest mało estetyczna, łatwo ją krytykować, ale to przecież nie ona jest główną przyczyną zmian klimatycznych. Ona tylko daje chwilowe (fakt, że często pozorne) wytchnienie ludziom, którzy są zaledwie trybikami w tej wielkiej kapitalistycznej machinie pogoni za zyskiem. Prawdziwa eksploatacja przyrody odbywa się za sprawą wielkich światowych koncernów, na przykład takich gigantów wydobywczych jak British Petroleum czy Chevron, i to od nich i od ich wysoko opłacanych managerów, którzy zapewne mieszkają już w pasywnych domach z samych naturalnych materiałów i jeżdżą hybrydowymi toyotami o zerowej emisji, musi się zacząć rewolucja ekologiczna. Jeśli to oni nie zrezygnują z części swoich zysków, osiąganych kosztem eksploatacji przyrody na ogromną skalę, dla kilkusetkrotnie biedniejszej od nich reszty społeczeństwa może nie starczyć już nawet mchu na drzewach w parkach.

*

Publikacja jest częścią projektu „POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI – sztuka, kultura i nowe media w Europie Środkowej po pandemii”.

Grant support received by the project from the Visegrad Fund.

The project „RETURN TO THE FUTURE – art, culture and new media in Central Europe after the pandemic” is co-financed by the Governments of Czechia, Hungary, Poland and Slovakia through Visegrad Grants from International Visegrad Fund. The mission of the fund is to advance ideas for sustainable regional cooperation in Central Europe.

Projekt „POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI – sztuka, kultura i nowe media w Europie Środkowej po pandemii” jest współfinansowany przez rządy Czech, Węgier, Polski i Słowacji poprzez grant w ramach Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego. Oprócz Dwutygodnika uczestniczą w nim pisma kulturalne: „A2” z Czech, „Tiszatáj” z Węgier i „Vlna” ze Słowacji.