„Gdy czytam o arystokratach w XXI wieku, otwiera mi się gilotyna w kieszeni” – to tytuł jednej z moich ulubionych stron na Facebooku. Grube żarty z rodzin królewskich mieszają się z niedowierzaniem, a dowcipy z dziedziców towarzyszą brutalnym faktom z lamusa najbardziej uprzywilejowanych. Na jednym z memów królowa Elżbieta siedzi koło księcia Filipa, nad nimi napis: „Kuzyni z przypadku. Kochankowie z wyboru. Kolonizatorzy z głębi serca”. Ta drwina jest mi bliska: jest coś bezczelnego i aroganckiego w tym, że w 2021 roku po świecie maszerują księżniczki i książęta, którzy jednego dnia potrafią zmienić kreacje siedmiokrotnie, a jeśli dwa razy pojawią się w tym samym ubraniu, jest to opisywane jako ekologiczny manifest. Jest też coś oburzającego w fakcie, że w kraju, w którym ponad 120 000 osób jest dotkniętych kryzysem bezdomności, istnieje rodzina królewska, która posiada na własność co najmniej 26 zamków i rezydencji. Ten sportretowany w „Spencer” – Sandringham House, czyli posiadłość, którą królowa Elżbieta i jej powinowaci odwiedzają w zimowe święta – mieści się na działce o powierzchni 19 000 akrów. Sprawdziłam, to 76 km2. Kalisz ma powierzchnię 69 km2, Grudziądz – 57 km2, Nowy Targ – 51 km2. Rodzina królewska spędza święta na przestrzeni dorównującej średniemu polskiemu miastu, z tą różnicą, że w Kaliszu mieszka ponad 100 000 ludzi, a w Sandringham House – w porywach kilkadziesiąt.
Lewicowy Pablo Larraín jest reżyserem umiejętnie opisującym systemy, które jednym zapewniają przywilej, a innych spychają na boczne tory. W błyskotliwym „Klubie” przyglądał się enklawie stworzonej dla księży pedofilów, którzy dożywają swoich dni w spokojnym otoczeniu nadoceanicznej wioski, i krytykował stojący ponad prawem Kościół katolicki. W najnowszej „Emie” – feministycznym manifeście – kreślił alternatywę tradycyjnego modelu rodziny i opowiadał o buncie wobec starych struktur, wyrażonym w tańcu w rytmie reggaetonu (niegdyś undergroundowej muzyki ulic, zwalczanej przez rząd, dzisiaj niezwykle popularnym stylu, nasyconym seksualnymi aluzjami i afirmującym latynoską tożsamość etniczną). „Spencer” bliżej jednak do „Jackie” z 2016 roku – filmu Larraína o Jacqueline Kennedy, który odbiega od tradycyjnego biografizmu i podąża w stronę poetyckiej impresji o traumie i rozliczeniu z tragedią. W „Spencer” chilijski reżyser szuka niekanonicznej ścieżki do opowiedzenia o Lady Di i próbuje stworzyć wnikliwy portret jej nieprzystawalności do wielkiego dworu. O ile w „Jackie” patos i tajemniczość tłumaczyły się jednak historycznym kontekstem i rozmiarem traumy (film opowiadał o pierwszym wywiadzie, którego Jackie udziela po tym, jak mózg jej męża rozbryzgał się na jej garsonce), to w nowym filmie Larraína tonacja wysokiego C wydaje się trochę na wyrost. Nie umniejszając poczuciu osamotnienia i nieszczęścia, z którym mierzyła się królowa ludzkich serc, po godzinie rozpisanego na wiele ujęć lamentu nad jej losem trudno było mi przejąć się dramatem księżnej Walii, uciekającej przed świątecznymi konwenansami przez kilometrowe korytarze ze złota i marmuru.
Boże Narodzenie to nośny temat – znany wszystkim kocioł emocji, zaszłości, niechęci i pozorów, bez względu na to, czy nasza ciocia ma na imię Stefania czy Elisabeth. Jednak scenarzysta Steven Knight rezygnuje z gorących dyskusji i sporów i przygląda się Lady Di (Kristen Stewart) w jej osamotnieniu i pogłębiającej się tęsknocie. Pozostali bohaterowie zaglądają do jej komnaty głównie po to, żeby zaszyć zasłony i ukryć księżną przed wzrokiem fotoreporterów, a rodzinne spotkania są sztywne i odbywają się przeważnie w milczeniu. „Spencer” nie jest kolejnym burzliwym odcinkiem „Sukcesji”, ale Windsorowie, w przeciwieństwie do Royów, nie walczą o władzę, wpływy i utrzymanie steru gigantycznej korporacji. Zależy im tylko na reputacji i to wizerunek staje się głównym tematem filmu Larraína. W jedynej wymianie zdań między królową Elżbietą (Lore Stefanek) a Dianą monarchini mówi, że ostatecznie stają się tylko walutą, twarzą na banknocie. Bez wątpienia było tak 30 lat temu, obecnie równie istotne dla rodziny królewskiej jest bycie twarzą na talerzu, kalendarzu, kuflu i koszulce. Royal Collection Enterprises w 2016 roku zarobiło ze sprzedaży pamiątek 41,5 miliona funtów.
Przy okazji „Spencer” oglądałam godzinny dokument „Diana Księżna Walii. Celebracja życia”. Film, chociaż jest z 2012 roku, trąci myszką – kolejni eksperci i ekspertki, wypowiadający się na temat zakamarków życia i psychologii księcia Karola i królowej Elżbiety, pojawiają się na kuriozalnym green screenie: w tle widać kaplicę św. Jerzego w zamku Windsorów, most Londyński albo po prostu złote stiuki. Jacyś zabawni panowie ze śmiertelną powagą opowiadają o tym, że kiedy pięcioletni Karol wysiadł z pociągu, to babcia nie przytuliła go na powitanie i dzieciak pogrążył się w emocjonalnym kryzysie. Wspominają też o tym, o czym Pablo Larraín zdaje się zapominać: Diana Spencer pochodziła z arystokratycznej i arcybogatej rodziny, jej małżeństwo z Karolem było wynikiem ustawki wysoko postawionych babć. Księżna Walii może i była blisko ludzi, skracała dystans i najlepiej czuła się poza królewskim kontekstem, ale nie stanowiła typowej przedstawicielki klasy średniej. Dlatego jej filmowy monolog o tym, że lubi uciechy życia charakterystycznego dla middle class i woli jeść kurczaki z KFC zamiast polować na bażanty, których (w przeciwieństwie do kurczaków) żałuje, jest dość obraźliwy i odrobinę uzurpatorski. W 1995 roku Jarvis Cocker śpiewał w piosence zespołu Pulp „Common People” o bogatej dziewczynie zafascynowanej „zwykłymi ludźmi”: „Wynajmij mieszkanie nad sklepem / Obetnij włosy i znajdź pracę / Spal kilka fajek i zagraj w bilard / Udawaj, że nigdy nie chodziłaś do szkoły / A i tak nie zrobisz tego dobrze / Bo kiedy leżysz nocą w łóżku / I patrzysz, jak karaluchy wspinają się po ścianie / To wiesz, że jeden telefon do taty może położyć temu kres”. Krytyka arystokratów i wyższych klas jest starsza niż sama arystokracja, ale skostniałość dokumentu sprzed dziewięciu lat każe mi sądzić, że jest coś zmurszałego w samym zainteresowaniu rodziną królewską.
Dlatego najskuteczniejszą metaforą kondycji Diany Spencer w nowym filmie Larraína nie jest dramat odzieżowej etykiety, któremu podlega w trakcie świąt, ale jej bulimia. Bulimia nervosa – choroba rozpowszechniona szczególnie wśród mieszkanek pierwszego świata – jest fizycznym sprzeciwem wobec nadmiaru. Sama Spencer mówiła o bulimii i anoreksji jako o zaburzeniach, które „pokazują, jak jednostka może przemienić akt odżywiania w bolesny atak na samą siebie”. W chorobie Spencer koncentruje się podstawowy konflikt, w którym uczestniczyła młoda księżna: to walka o odzyskanie kontroli nad własnym życiem i zachowanie podmiotowości, która nagle stała się materiałem rozrywanym na strzępy przez fotoreporterów, strażników konwenansu, kronikarzy, członków rodziny. Bulimia daje chwilowe poczucie kontroli i ulotną ulgę i chociaż wiąże się też z długotrwałym cierpieniem, to przynajmniej jego sprawca jest znany i łatwy do zidentyfikowania. Larraín w dużej mierze opiera narrację „Spencer” na terrorze jedzenia i uldze wymiotowania, na niezgodzie Diany wobec tego, czym i jak ma być karmiona, na strategiach uniku i ucieczki. Przed rozpoczęciem świątecznej uczty wszyscy jej uczestnicy są, zgodnie z tradycją, ważeni – zabawa polega na tym, żeby każdy z gości wyjechał z zamku grubszy o trzy funty (1,3 kilograma). Dla Spencer akt ważenia to koszmar, podobnie jak wizja, że do zabawy można być zmuszaną. Pytanie brzmi, czy ten dramat wystarcza na epicki film o mocno uwikłanej politycznie rodzinie, która ma na sumieniu trochę więcej niż brak empatii wobec jednej ze swoich członkiń.
To chyba najbardziej rozczarowujący aspekt „Spencer”: polityczny pazur Larraína ustąpił miejsca refleksji o nieszczęśliwej księżniczce, zamkniętej w pałacu z kości słoniowej. Zdjęcia Claire Mathon – operatorki znanej „Spencer”, reż. Pablo Larraín. Wielka Brytania, Chile 2021, w kinach od 5 listopada 2021z „Portretu kobiety w ogniu” i „Atlantics” – eksponują pustkę krajobrazu i chłód architektury, trochę na przekór intensywnym kolorom lat dziewięćdziesiątych. Muzyka Johnny’ego Greenwooda nie pozostawia za wiele miejsca na szerszą gamę emocji: smyki zapraszają nas do otchłani rozpaczy, a efekty freejazzowych improwizacji wprowadzają poczucie niepokoju i zaburzenia. Utwór promujący ścieżkę dźwiękową nosi wymowny tytuł „Crucifix” – i dla mnie to już za wiele. „Spencer” zdecydowanie za rzadko wychodzi poza ofiarniczą i paranoiczną narrację. Kristen Stewart wypowiada większość swoich kwestii ze zduszonym gardłem i widocznym bólem, który ustępuje tylko w momentach zabaw z synami. W scenografii pojawiają się sygnały o niebezpiecznej wszechwiedzy rodziny królewskiej – napis w kuchni, do której żywność jest dowożona militarnymi samochodami i pancernie zapakowana, brzmi: „Utrzymuj hałas na najniższym poziomie. Oni cię słyszą”. „Spencer” została pomyślana jako opowieść o nawiedzonym domu, w którym duchy przeszłości mają podobny status co jego żywi mieszkańcy: w wizjach Diany pojawia się Anne Boleyn (Amy Manson), a major Alistair Gregory (Timothy Spall) za każdym razem wyłania się znikąd i zaskakuje księżną Walii w najbardziej intymnych momentach. Trudno jednak zbudować kubrickowski horror na historii o wydrążonych ludziach, którzy mówią same oczywistości. Narracyjna oszczędność sprawia, że nie czuć zagrożenia ani ze strony członków niewylewnej rodziny, ani od drapieżnych paparazzich, których w filmie w ogóle nie ma.
Wracam myślą do „Patricka Melrose’a” Edwarda St. Aubyna – bezwzględnej wiwisekcji arystokracji, w której syn rozlicza się ze swoim uzależnieniem i życiem pod jarzmem ojca gwałciciela, i zastanawiam się, jakim cudem wysoko urodzeni są wciąż obiektem niewinnej obserwacji, a nie bezlitosnego rozrachunku. Czytam też popularną wśród Brytyjczyków (powołuje się na nią choćby Johnny Greenwood) wypowiedź Stephena Fry’a, który w maju tego roku stwierdził, że instytucja rodziny królewskiej jest wprawdzie kuriozalna, ale istotna z symbolicznego i tradycyjnego punktu widzenia, a monarchie konstytucyjne stoją na czele najszczęśliwszych społeczeństw – w Belgii, Holandii czy Norwegii. Fry nie zauważa niestety, że przez większą część historii te społeczeństwa były szczęśliwe cudzym kosztem. Mnie natomiast pozostaje się cieszyć, że w roku 2021 lalka Barbie przebrana za księżniczkę znajduje się w linii „Fantasy Dolls” razem z lalkami syrenami i lalkami jeżdżącymi na jednorożcach. I tęsknię za filmem Pabla Larraína, który byłby komedią o schyłku monarchii i ostatnim westchnieniu rodziny królewskiej.