„Trzecia część jest zawsze najgorsza” – mówi w „X-men: Apocalypse” Jean Grey (Sophie Turner) po wyjściu z kina z „Imperium kontraatakuje”. Trudno zapomnieć o tym metafilmowym komentarzu w trakcie oglądania najnowszej części „X-menów”. Można odnieść wrażenie, że cały film pracuje na to, by nadać temu stwierdzeniu wiarygodność.
Fabuła „Apocalypse” jest prosta, a mimo to nie do końca zrozumiała. Wbrew powszechnemu przekonaniu, mutanci nie narodzili się w XX wieku, ich historia sięga dziejów starożytnego Egiptu, kiedy to ubermutant zwany En Sabah Nur spadł pod fundamenty piramidy. Budząc się po kilku mileniach w latach 80. XX wieku, próbuje odzyskać władzę nad światem. Dołącza do niego Magneto i trójka oddanych wojowników, a przeciwko niemu występuje drużyna mutantów zgromadzonych w szkole Charlesa Xaviera, czyli Profesora X (James McAvoy). Nie wiadomo, dlaczego En Sabah Nur chce zmieść wszystko z powierzchni Ziemi i czemu ma mu służyć oddział najsilniejszych – prawdopodobnie po ostatecznym zwycięstwie pozostałby na planecie z czwórką innych mutantów i konałby z nudów. Zapewne ze względu na jałowość głównego czarnego charakteru fabuła zostaje wzbogacona o liczne, ale równie powierzchowne konflikty psychologiczne, których temperatura radykalnie ostygła w porównaniu do poprzednich części. W „Apocalypse” trudno się czegokolwiek uchwycić – niczym rzeczywistość w rękach tytułowego bohatera, który zamienia wszystko w piasek, fabuła z trudem trzyma się dość topornie skonstruowanego stelaża.
Wielką zaletą dwóch wcześniejszych części nowej serii – „Pierwszej klasy” i „Przeszłości, która nadejdzie” – była przewrotna gra, którą scenarzyści prowadzili z historią najnowszą. X-meni wkradali się w każdą faktograficzną niepewność, dziejową lukę, historyczną ambiwalencję. Losy świata, a przede wszystkim losy Stanów Zjednoczonych zostały przez scenarzystów umiejętnie przepisane w taki sposób, by okazywało się, że za każdym dziejowym przełomem stali mutanci. X-meni towarzyszyli CIA w trakcie zimnej wojny, byli niesłusznie oskarżani o zamach na JFK (który sam okazywał się mutantem), trafili do Wietnamu, gdzie przeprowadzano na nich eksperymenty. Osobny rozdział stanowi przypadek Erika Lehnsherra (Michael Fassbender), znanego później jako Magneto, który ujawnił swoje moce w obozie koncentracyjnym w Auschwitz. Jego determinacja w wymierzaniu sprawiedliwości nazistom, których tropił w szwajcarskim banku i na argentyńskim wygnaniu, przywodziła na myśl „Bękarty wojny” Quentina Tarantino. „X-meni” czerpali zresztą garściami z klasyków wielkoformatowego kina. W swoich najlepszych momentach seria zbliżała się do przewrotności „Dr. Strangelove” Kubricka – w „Pierwszej klasie” to X-meni zapobiegają trzeciej wojnie światowej, do której niechybnie doprowadziliby nierozgarnięci i zacofani przywódcy USA i Związku Radzieckiego. W gorszych chwilach, do których należy „X-men: Apocalypse”, opowieść o mutantach, budzących lęk i fascynację, ujawnia swoje powinowactwa z bombastycznym, ale niezbyt przekonującym kinem katastroficznym. Prawdopodobnie nowej części będzie bliżej do kolejnej odsłony „Dnia niepodległości”, czyli do efekciarskiego balonika, z którego ulatnia się hel.
Tak zwane realistyczne sceny nie pomagają filmowi dźwignąć się z mielizn. Oczywiście „X-meni” zawsze pozostawali daleko od realizmu, ale nie zawodzili na poziomie fikcjonalizacji. Tym razem te elementy, które mają zakorzeniać film w realiach lat 80., wypadają dość pokracznie. Nie da się przejść obojętnie obok scen dziejących się w Pruszkowie, gdzie Magneto w poszukiwaniu spokoju i anonimowości zatrudnia się w fabryce stali. I, niestety, mówi po polsku, z koszmarnym akcentem, który wywołuje niespodziewany i zapewne niezamierzony efekt komiczny. Równie kuriozalnie prezentuje się drewniana posiadłość, w której Magneto mieszka z żoną i córką, a która nawet w „Panu Tadeuszu” uchodziłaby za ekscentryczną fantazję o sentymentalnej sielance. Potencjał kręcenia „X-menów” w wielu lokalizacjach zostaje zmarnowany – sceny w Berlinie w latach 80., migawki z Rosji czy sekwencje w Kairze pełnią funkcję egzotycznego ornamentu, a mogłyby stać się samodzielnymi, rozbudowanymi rozdziałami.
Trudno nie wspomnieć o rozmiarach destrukcji dokonującej się na ekranie. Dwie poprzednie części okazują się pod tym względem zadziwiająco wiarygodne: jeśli Magneto, próbując zabić ekipę rządzącą Stanami Zjednoczonymi, ogradzał ją olbrzymim stadionem, który przeniósł za pomocą swoich magnetycznych mocy, wiadomość była transmitowana na cały świat, a wszyscy dostrzegali zniknięcie wielkiego obiektu. W „Apocalypse” burza piaskowa zwiewa cały Kair, walą się mosty i budynki w San Francisco, opera w Sydney rozpada się na części pierwsze, ale katastrofa pozostaje nieomal niezauważona. W odwecie za śmierć najbliższych Magneto morduje ponad trzydzieści niewinnych osób, jednak wyrazy współczucia trafiają wyłącznie do niego. W trzeciej części „X-meni” tracą swoje największe atuty i stają się filmem zwyczajnie głupim.
„X-men: Apocalypse”, reż. Bryan Singer. USA 2016, w kinach od 20 maja 2016Oglądanie najnowszej odsłony „X-menów” jest doświadczeniem bolesnym, szczególnie jeśli ma się w pamięci charakter i problematykę dwóch poprzednich odcinków. Efektowny i pompatyczny entourage nie zdominował wtedy podstawowych tematów podejmowanych przez Matthew Vaughna („Pierwsza klasa”) i Briana Singera („Przeszłość, która nadejdzie”). Kwestie dojrzewania do akceptacji własnej odmienności, nienawiści człowieka wobec wszystkiego, co odmienne, odpowiedzialności związanej z posiadaniem władzy, skutków segregacji społeczeństwa i uzurpowania sobie prawa do decydowania o jego kształcie – determinowały napięcie i wagę kolejnych części. Nawet w najbardziej odlotowych i surrealistycznych momentach „X-meni” nie pozostawali abstrakcyjni. Związki „Apocalypse” z jakąkolwiek współczesną tematyką są albo żadne, albo absurdalne.
Oczywiście dla wytrwałych i niezniechęconych widzów również „Apocalypse” przygotował nagrodę pocieszenia w postaci rozbudowanej sekwencji z superszybkim Quicksilverem (Peter Evans). Jednak w perspektywie całości jedna zabawna i błyskotliwa scena nie rekompensuje wszystkich nieprzyjemności związanych z oglądaniem dwuipółgodzinnego rozczarowania. Odrobinę nadziei dostarcza ukryta scena, która zapowiada, że w kolejnych odsłonach powrócimy do mroczniejszej i bardziej złożonej historii Wolverine’a (Hugh Jackman) oraz do wątku wojny, którą ludzie wypowiadają mutantom.