Trudno powiedzieć, że proza Stephena Kinga przeżywa renesans – właściwie od publikacji „Carrie” w 1973 roku i jej filmowej adaptacji w reżyserii Briana de Palmy w 1976 książki Kinga trwają w epoce najlepszej możliwej koniunktury. King nie zwalnia, podobnie jak popyt na potoki jego słów i ich ekranizacje. Amerykański autor przygotowuje wiele – niektórzy twierdzą, że aż zbyt wiele – odpowiedzi na przesiąknięte lękami czasy, bez względu na to, czy znajdujemy się w latach osiemdziesiątych, czy w przedsionku kolejnej dekady XXI wieku.
Oczywiście w marcu 2021 roku najważniejsze pytanie o nowe ekranizacje Kinga brzmi: Czy to dobry wybór na bingowanie w kwarantannie? Tak i nie. Miłośnikom realistycznych thrillerów, które ujawniają zakłamania i niesprawiedliwości poprzez twardą analizę współczesnych relacji władzy, rządowych manipulacji i korporacyjnych szwindli, King raczej nie przypadnie do gustu. Dla fanek metafizycznych paraboli, dla wszystkich przeświadczonych o tym, że zło przychodzi z zewnątrz i ma ponadludzką albo pozaludzką formę, autor „Lśnienia” w każdym filmowym wydaniu będzie jak ulał. Prawda o Kingu brzmi: można przymykać oko na nadrealny wymiar jego narracji, ale wypchnięty drzwiami – wróci oknem. Łatwiej i lepiej ogląda się i czyta Kinga tym, którzy wykazują jakiekolwiek zamiłowanie do zdolności paranormalnych, teorii o wielu wymiarach i podróży astralnych. Nie znaczy to, że sceptycy i kontestatorzy stąpający mocno po ziemi nie odnajdą niczego dla siebie w meandrach wielopiętrowych zagadek Kinga, ale muszą przygotować się na poszerzone ćwiczenia dla rozumu i reguł prawdopodobieństwa. Czasem mogą też obrać zupełnie inną ścieżkę przez gęsty las znaczeń.
„Outsider” nie przyniesie zapewne wiele pociechy tym, którzy zamknięci w domu szukają narracji, które objaśnią im świat, medycynę i naturalne katastrofy. Jednak pragmatystka znajdzie w nowym serialu produkcji HBO jakość, której na próżno szukać w katastroficznych opowieściach o współczesnej kondycji ludzkiej. Jeśli na chwilę odsuniemy na bok główny, nadprzyrodzony wątek „Outsidera”, serial ujawnia inną nić przewodnią – może być czytany jako opowieść o wzajemnej trosce w żałobie, a takich opowieści zawsze jest za mało.
Fabuła z pewnością nie jest prosta, ale w przeciwieństwie do najnowszych produkcji na podstawie prozy Kinga – chociażby dwóch sezonów „Castle Rock” – akcja toczy się powoli. Zamiast kumulacji tajemniczych zbiegów okoliczności i biegania po kilku czasoprzestrzeniach w „Outsiderze” obserwujemy przede wszystkim czas. Czas płynie powoli i nie leczy ran, zwalnia i zatrzymuje się, więc nie pozwala przepracować straty. Wszystko zaczyna się banalnie: w niewielkim amerykańskim miasteczku ginie jedenastoletni Frankie Peterson. Zamordował go Terry Maitland (Jason Bateman), a przynajmniej dowody i zeznania świadków nie pozostawiają wiele wątpliwości. Maitland, przykładny ojciec dwóch dziewczynek i promienny mąż agentki nieruchomości Glory (Julianne Nicholson), był wzorowym trenerem chłopięcej drużyny bejsbolowej i nie wykazywał fascynacji krwawymi morderstwami, ale zbyt wiele osób widziało go w pobliżu miejsca zbrodni, a w dodatku jego DNA jest na ciele ofiary. Sprawę przejmuje detektyw Ralph Anderson (Ben Mendelsohn) i chociaż rozwiązanie jest na wyciągnięcie ręki, to coś się jednak nie zgadza. Jeśli Terry Maitland zamordował Frankiego, to musiał być w dwóch miejscach naraz – równie wiarygodni świadkowie spędzili z nim trochę czasu na konferencji w innym mieście, potwierdza to również nagranie z kamer.
Anderson nie odpuszcza. Łatwiej byłoby mu uwierzyć, że Maitland zamordował chłopca, ale trudniej jest mu przejść do porządku dziennego ze świadomością, że wsadził do więzienia niewinnego człowieka. Za zgodą prawnika Maitlandów (Bill Camp) Anderson udaje się po pomoc do współpracowniczki policji Holly (Cynthia Erivo). Holly wydaje się wycięta z trochę innej bajki – z jednej strony zależy jej na skrupulatnym i dokładnym śledztwie, nie porzuca żadnego tropu, jest uparta i dotrze do każdego źródła, ale z drugiej strony wierzy, że nie wszystko na świecie da się pojąć rozumem. Nie można na przykład zrozumieć, że Holly jest w stanie oszacować wysokość każdego budynku, ledwo rzucając na niego okiem, ale nie wie, ile sama ma wzrostu.
I tak na przestrzeni kolejnych odcinków wyłania się para głównych bohaterów, inkarnacje Muldera i Scully: spirytystyczna Holly i sceptyczny Ralph. Oboje są dotknięci traumą – Holly ma nieprzepracowany bagaż dzieciństwa i dorastania, Ralph i jego żona Jeannie (Marie Winningham) przeżyli utratę syna, który zmarł kilka lat wcześniej. Przeszłość rzuca się cieniem na tok nowego śledztwa, tym bardziej że sprawca kolejnych morderstw najwyraźniej pławi się w żałobie, poszukuje śladów rozpaczy i karmi się smutkiem.
Serial stworzony przez Richarda Price’a pozostaje w monochromatycznej tonacji – brudna zieleń, szarości, brązy dominują w przestrzeniach wielkich, choć opustoszałych domów. Mało kto w „Outsiderze” się uśmiecha, a co dopiero śmieje; mało kto dokonuje spektakularnych odkryć, które zmieniają bieg śledztwa, akcja przyspiesza rzadko, pocieszenie i ulga trwają w wiecznym zawieszeniu. Przede wszystkim odczuwalny jest brak – brakuje utraconych dzieci i brakuje dorosłych, których zabrała ze sobą rozpacz, brakuje intensywności życia i jego gorączkowości, spontanicznych decyzji i zaskakujących przypadków.
„Outsider” jest najmocniejszy właśnie w tych momentach, w których na bok możemy odsunąć rozważania o metafizyce i spirytyzmie, a paranormalne zjawiska nie dominują w przestrzeni gry. Adaptacja Price’a pozwala to zrobić – o ile w książce Kinga nadprzyrodzone siły grały pierwsze skrzypce, to w serialu najważniejszy okazuje się właśnie wątek żałoby i straty. W powieści Anderson jest zwykłym detektywem, którego syn wyjechał na wakacje, w serialu jest ojcem, któremu odebrano na zawsze syna i który nie wie, jak przebrnąć przez życie pogrążone w poczuciu cudzej nieobecności. Ton serialu nie pozostaje mimo wszystko jednoznacznie depresyjny: w pełen półmroku krajobraz Richard Price wprowadza przebłyski nadziei, wyrastającej z empatii i solidarności. Wbrew szeroko rozpowszechnionej tendencji rządzącej logiką kryminalnych seriali w „Outsiderze” to nie martwi są najważniejsi, ale troska o żywych, którzy nie radzą sobie z cudzą nieobecnością. „Nie byłabym w stanie obdarzyć zainteresowaniem bomby atomowej ani jakiejkolwiek tajnej broni ludzkości” – pisała Gertrude Stein w „Refleksji o bombie atomowej”. – To żywi są interesujący, a nie sposoby ich zabijania”.
Sposoby i strategie mordercy być może stanowią główną siłę napędową „Outsidera”, ale z pewnością nie są tym, co okazuje się w serialu najbardziej interesujące. W tej jakże nieoczywistej opowieści o czasie przykuwa uwagę proste rozpoznanie: to nie czas leczy rany, ale ludzkie gesty zrozumienia i cierpliwości wobec siebie nawzajem. Jeśli paranormalny sztafaż pracuje na taki komunikat, to, jako pragmatyczka i sceptyczka, mocno mu kibicuję.